Handlowali piratami na bazarach i Stadionie. Jak potoczyły się ich losy i co dziś robią?

Handlowali piratami na bazarach i Stadionie. Jak potoczyły się ich losy i co dziś robią?

Roger Żochowski | 09.08.2014, 00:41

Jeżeli dorastaliście w czasach, gdy na polskim rynku królowały takie sprzęty jak Amiga, Commodore 64 czy ZX Spectrum, proceder kupowania dyskietek na giełdach zapewne nie jest Wam obcy. Czasy, kiedy na rynku królowało pierwsze PlayStation - a prawa autorskie leżały i kwiczały - nieodłączne im pirackie kopie gier schodziły na giełdach i bazarach jak świeże bułeczki. Co robią dziś ludzie, którzy się tym zajmowali?

Panuje powszechnie opinia, że konsola PlayStation swoją ogromną popularność w naszym kraju zawdzięcza piractwu - i bez wątpienia coś w tym jest. Polscy gracze wychowani zostali w nieco innych realiach niż ich bracia z USA czy Japonii, więc zmiana mentalności musiała trochę potrwać. Osobom przyzwyczajonym do pudełek wypełnionych dyskietkami czy żółtych kartridży kupowanych na pęczki od panów z rosyjskim akcentem, ciężko było się przestawić z dnia na dzień na sięganie po oryginały. Widok błyszczącego pudełka na półce i zapach książeczki kusił, aby wydać całe "kieszonkowe", ale to wciąż było zbyt mało...
Dalsza część tekstu pod wideo
 
Dziś wielu graczy wskazuje na kult takich tytułów jak Chrono Cross, Xenogears, Suikoden czy Parasite Eve, ale czy marki te zapisałyby się tak mocno w pamięci graczy, gdyby nie fakt, że można było bezproblemowo zakupić je na pierwszym lepszym bazarze? U mnie zmiana nastawienia również nie nastąpiła od razu. Wprawdzie po zakupie PS2 nie korzystałem z "kopii zapasowych", ale na pierwszym PlayStation kierowałem się prostą zasadą - jeśli spodoba mi się pirat, sięgnę po oryginał. Właśnie w taki sposób po kilku godzinach grania wybrałem się do sklepu po pudełka z Resident Evil i Crashem Bandicootem. Właśnie ta metoda przekonała mnie do tego, by zaopatrzyć się w oryginalne wersje Final Fantasy VII i VIII. 
 
Z racji tego, że wychowałem się w Warszawie, punktów, w których oferowano pirackie kopii gier, było aż nadto. Bazary, "profesjonalne" z nazwy sklepy elektroniczne, Stadion X-lecia - to tylko niektóre przykłady. Niestety, powszechny dostęp do "piratów" zniechęcał producentów konsol i gier do wejścia na nasz rynek i musiało upłynąć wiele lat, zanim gracze zrozumieli, jakie szkody to ze sobą niosło. Próbowałem skontaktować się z ludźmi, którzy handlowali kiedyś piratami, by zobaczyć jak teraz żyją, jak zmieniło się ich podejście do gier i w jaki sposób padały ich bastiony. 


 
Przyjmijmy, że pierwszą z nich będzie chcący zachować anonimowość pan Marek. Spotykam się z nim w parku na Mokotowie. W pierwszej chwili w ogóle go nie poznaję. W pamięci zachowałem obraz stereotypowego cwaniaka z BMW - wielki srebrny łańcuch na szyi, łysy czerep, wiecznie opalony i prawie zawsze w dresach. Dziś marek pracuje w korporacji, elegancka koszula, buty, żona, dwójka dzieci. Jak wspomina czasy, gdy jego drugim domem był bazar? "To były szalone lata, każdy chciał na czymś łatwo i szybko zarobić. W handel  wciągnąłem się przez przypadek. To miała być jednorazowa akcja - chciałem dorobić na lato, więc stałem na Służewcu, handlując płytami z PSX-a i kartridżami. Interes kwitł, klientów nie brakowało, zdobyłem trochę kontaktów i postanowiłem działać na własną rękę".
 
Marek wyjmuje papierosa. Tego nałogu nigdy się nie pozbył, w końcu jego "dawny zawód' był katalizatorem sporego stresu. "Początkowo handlowałem w wielu punktach. Bazar Różyckiego, Służewiec, Wolumen, Stadion. Starałem się robić to z głową, ale tak naprawdę niewielu było uczciwych sprzedawców, jeśli w ogóle można mówić w przypadku handlu piratami o uczciwości. Po pół roku mogłeś już mniej więcej określić, z jakim rodzajem klienta masz styczność. Przychodziły napalone dzieciaki, tatusiowie, a nawet babcie. Tym bardziej naiwnym i nie znającym się na grach mogłeś wcisnąć najgorsze tytuły, które zalegały ci w torbie albo nie działały. Miałem jednak kilkudziesięciu klientów, których szanowałem. Wiedziałem, że wrócą, więc jak coś było nie tak, zawsze wymieniałem. Był jeden gość, który przychodził raz na miesiąc i kupował wszystkie nowości, nawet jak były na 3 czy 4 płytach. Mówił, że kolekcjonuje gry. Niektórzy lubili też podyskutować o grach, zanim je kupili. Badali w ten sposób, czy mogą ci zaufać. Dlatego te głośniejsze tytuły przechodziłem albo chociaż pograłem kilka godzin". 
 
 
W Warszawie centralnym punktem rozpusty był Bazar Europa (czyli słynny Stadion Dziesięciolecia), gdzie można było kupić wszystko: od pirackich gier, przez gacie, wódkę bez banderoli, papierosy przemycane pociągami, na podróbkach butów kończąc.  W złotej erze tego przybytku obracano tu milionowymi kwotami. "Na stadionie handel nie był łatwy. Żeby zająć miejsce na koronie, musiałeś płacić i to nie tylko za miejscówkę. Była duża konkurencja, nie mogłeś tego robić na własną rękę, bo szybko ktoś chciał się tobą zaopiekować. Raz spotkałem Ormianina, który myślał, że może więcej i potem widziałem go bez jednego palca. Szybko wrócił do szyku". Osoby, które odwiedzały Stadion, zapewne doskonale pamiętają, że na koronie Polacy byli mniejszością. Dominowali Wietnamczycy, panowie zza wschodniej granicy i czarnoskórzy ziomale, którzy mieli wszystkie możliwe podróbki najbardziej znanych marek. Jak w takim towarzystwie radził sobie Polak? "Nie było łatwo, ale był na przykład rodzaj klienta, który nie kupił gry od obcokrajowca. Szukali Polaków, bo uważali, że jak swój, to cię nie oszuka. Gówno prawda. Czasami szkoda mi było małolatów. Byli tacy, co oddawali do naprawy konsole. Wmawiano im, że padł laser i trzeba wymienić. Kasowali ich na wejściu na parę stówek, a wystarczyło skalibrować konsolę. Oczywiście takie skalibrowane konsole padały kilka miesięcy później, ale jak typ wracał z tatą reklamującym towar, to papcio mógł co najwyżej dostać w papę albo zapłacić jeszcze raz". 
 
Naturalnie nasuwa się pytanie: kiedy procederem handlu piratami, na poważnie zajęła się policja? Marek marszczy brwi - widać, że temat jest mu bardzo bliski. "Życie pirata na giełdzie to nie tylko przyjemności, ale również stres i walka o przetrwanie. Szczególnie gorąco się robiło podczas tzw. "nalotów", kiedy policja próbowała wyłapać wszystkich piratów. Jak zwykle podstawą w takich momentach była szybka reakcja i znajomości. Informacja o nalocie rozchodziła się błyskawicznie podawana ze stoiska na stoisko. Robił się szum i wszyscy zaczynali chować co się da i uciekać na z góry upatrzone pozycje. Co bardziej obrotni mogli w tym momencie liczyć na panią "z bufetu", która również służyła bezpiecznym kątem. Stoiska z grami pustoszały, a na standach zostawały same okładki do gier, którymi nikt się już nie interesował. Kiedy "łapanki" przybrały na sile, zapanowała ogólna panika wśród piratów i zaczęły krążyć dziwne opowieści o śledzących tajniakach na mieście, czy kamerach ukrytych w długopisach" - dodaje Marek. 
 
 
Ryzyko z roku na rok było coraz większe, więc z czasem niektórzy handlarze się wycwanili i zatrudniali - jak to ujął mój rozmówca - kilku klakierów. "Podczas łapanek najgorzej mieli obcokrajowcy bez pozwolenia na pobyt, którzy lądowali w areszcie deportacyjnym. Ale to były tylko pionki - kasę zgarniał ktoś z góry." A co groziło za handel piratami? Rzecznik Komendy Głównej Policji w korespondencji mailowej zaznaczył, że groziła i grozi za to kara nawet do 5 lat pozbawienia wolności. Największe naloty na giełdy (zwłaszcza w Warszawie) zaczęły się na dobre dopiero po 2000 roku. Sądy w końcu zaczęły egzekwować martwe wcześniej prawo i skazywać osoby zajmujące się nielegalnym handlem kopiami zapasowymi. Wcześniej sprawy na ogół były odraczane, ze względu na niską szkodliwość społeczną czynu.  
 
A ile można było zarobić na takiej zabawie? "Trzy dni temu zatrzymano jedną osobę i zabezpieczono towar o wartości 136 tysięcy złotych. Przedwczoraj łup miał wartość pięciokrotnie wyższą" - mówi jeden z raportów policji z 2002 roku po przeprowadzonych akcjach na Stadionie Dziesięciolecia. Kolejne opisują też m.i. mieszkańca Bielan, który podczas nalotu miał w samochodzie... 50 tys. sztuk pirackich płyt. Ile zarabiał dziennie? Ciężko powiedzieć, ale w trakcie zatrzymania próbował wręczyć policjantom łapówkę w wysokości 20 tysięcy złotych. Jak się okazało, był to jeden z dostawców płyt działający na Stadionie Dziesięciolecia i Wolumenie, a w jego mieszkaniu policja znalazła małą "tłocznię", zabezpieczając kilka komputerów, skanery, butle z tuszem, folie oraz nagrywarki. 
 
 
Pan Marek również na zarobki nie mógł narzekać. "Bywało różnie. Czasami lepiej, czasami gorzej. Ale w najlepszych miesiącach można było wyciągnąć kilka tysięcy tygodniowo". Faktem jednak jest, że w kolejnych latach interes był coraz mniej opłacalny, a gorsze były nie tylko zyski.  "Gdy zaczynałem na poważnie handel, wszystko było pięknie opakowane. Gry sprzedawane w pudełkach, śliska okładka z przodu i z tyłu, tłoki miały nadruki. Więksi cwaniacy wciskali niektórym, że to oryginały. Potem było już coraz gorzej. Papier z ksera, gry w foliach, płyty podpisane markerem. Trzeba było ciąć koszty. Ja kończyłem swoją karierę handlarza na bazarku na Ursynowie. Na Stadionie zrobiło się potem nieciekawie. Jeśli obracasz się w szemranym towarzystwie, w pewnym momencie może cię to dużo kosztować. Ja postanowiłem się wycofać z korony, zarabiałem mniej, ale nie narzekałem" - opowiada Marek. 
 
Próbuję pociągnąć temat i pytam, kiedy wiedział, że trzeba będzie zmienić "branżę". "Ciężko powiedzieć kiedy nastąpiło załamanie. To był proces. Klienci odpływali stopniowo. W pewnym momencie coraz większą ilość ludzi stać było na oryginały, a ci, których nie było - kombinowali. Nagrywarki CD i DVD stały się powszechne, ludzie woleli wydać kilka złotych na Verbatima, ściągnąć grę z netu i nagrać w domu. Kilku znajomych po fachu próbowało sprzedawać jeszcze gry na Xboksa, ale to już nie było to samo. Prawo było lepiej egzekwowane, w mojej budzie na bazarku, gdzie dla niepoznaki handlowałem odzieżą, robiono regularnie naloty. W końcu stwierdziłem, że ryzyko nie jest już warte zachodu".
 
 
Pisząc ten artykuł starałem się skontaktować również z dwoma innymi osobami, które handlowały swego czasu piratami i nieźle z tego żyły. Pierwsza z nich poszła o krok dalej i zajęła się na dobre brudnymi interesami. Dziś odsiaduje wyrok za liczne rozboje i wymuszenia. Drugi z panów pochodzi z Katowic - nie zgodził się na rozmowę, bowiem nie chciał wracać do czasów, które ma już za sobą. On na piractwie dorobił się dużych pieniędzy, ale wycofał się w momencie, gdy zrobiło się gorąco. Dziś jest jednym z właścicieli firmy w branży motoryzacyjnej i organizuje imprezy charytatywne...
 
Na koniec rozmowy spytałem Marka, jak dziś podchodzi do tematu gier wideo i czy w ogóle gra. "Oczywiście. Miałem wszystkie najważniejsze konsole. PSX, PS2, PS3, X360, a niedługo zamierzam kupić PS4. Lubię pograć z synem w Fifę, gram w przygodówki. Ukończyłem wszystkie części Uncharted. Śledzę w miarę to, co dzieje się na rynku, a w domu mam masę oryginalnych gier na PS3. Nie żałuję tego, co robiłem, bo to były dobre lata. Ale mój syn nigdy nie będzie musiał ściągać gier z torrentów…".
Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper