Comix Zone: Pudło z klasykami, cz. 1

Comix Zone: Pudło z klasykami, cz. 1

Rozbo | 25.05.2013, 15:29

W mojej piwnicy, pod stertą szpargałów znajduje się dość pokaźnych rozmiarów pudło. To tam ukryłem spory kawał z mojej przeszłości, z lat 90, kiedy to małym smarkaczem będąc zaczytywałem się w najróżniejszych komiksach. Miłość do tego typu sztuki rozbudzało w nas wówczas nieodżałowane wydawnictwo TM-Semic, prawdziwi pionierzy propagowania komiksu w naszym kraju.

W rzeczonym pudle znajdują się tylko te wydania, które wytrzymały próbę czasu i nawet dziś w trakcie lektury nie wywołują zażenowania na twarzy trzydziestolatka, w jakiego zupełnie niepostrzeżenie się przeistoczyłem (swoją drogą, jak to do cholery się stało!?).

Ponieważ w swoich mailach oraz komentarzach zachęcaliście nas, abyśmy oprócz nowości wydawniczych przedstawili Wam również odrobinę klasyki, postanowiłem odkurzyć moją kolekcję i przypomnieć Wam najciekawsze komiksy, które w taki lub inny sposób odcisnęły piętno na popkulturze. Pomiędzy ukazującymi się w miarę możliwości cyklicznie recenzjami najnowszych komiksów będziemy również prezentowali ową klasykę gatunku. Na pierwszy strzał idzie coś, hmm… lekkiego. Ale zanim przejdziemy do rzeczy, zerknijcie na poniższe ostrzeżenie znajdujące się odwrocie okładki komiksu, o którym będzie mowa:



No, to chyba wszystko jasne! Każdy, kto nie urodził się na księżycu kojarzy zapewne Lobo, najbardziej popapranego, zabójczego, nieokrzesanego i wrednego typa w uniwersum DC. „Lobo. Ostatni Czarnian” to komiks na miarę takiego właśnie bohatera – krwawy, niepoprawny i kompletnie niedorzeczny. A jednocześnie – genialny w swojej prostej, przegiętej formie. Oryginalnie pojawił się w postaci mini-serii w 1990 roku i stał się prawdziwym hitem. TM-Semic sprowadziło nam „Ostatniego Czarniana” cztery lata później w zbiorczym wydaniu specjalnym.

Pomysł przedstawiony tutaj przez legendarnego Alana Granta oraz Keitha Giffena jest totalnie odjazdowy. Lobo to facet, który praktycznie w jeden dzień wymordował wszystkich mieszkańców Czarnii (swej rodzimej planety), który obalał królów, niszczył narody i pluł na wszelkie formy praworządnej władzy. To facet który spuścił łomot samemu Supermanowi, a nawet… Świętemu Mikołajowi (w „Lobo Paramilitarne Święta Specjalne”, który również pojawił się na naszym rynku w 98 roku). Jednak teraz przyjdzie zmierzyć mu się z wrogiem najgroźniejszym z nich wszystkich – jego nauczycielką z czasów podstawówki!!! Drżyjcie narody… Pani Tribb to zasuszona staruszka posiadająca irytującą, belferską manierę utyskiwania oraz pouczania wszystkich wokół. Szkopuł w tym, że w wyniku złożonej wcześniej obietnicy Lobo nie tylko nie może jej zabić, ale musi również stanowić dla niej eskortę i jedyne towarzystwo w trakcie wędrówki przez pół galaktyki.



Czyżby wzruszający film drogi z cudowną przemianą duchową naszego bohatera? A gdzie tam! To jedynie zwariowany punkt wyjścia do jeszcze bardziej zwariowanych wydarzeń, w trakcie których Lobo ściągnie na siebie gniew galaktycznej policji, bandy kosmicznych kierowców ciężarówek, zespołu tancerzy z baletu sado-maso, korpusu fanatycznych komandosów stojących na straży zasad ortografii, oraz uzbrojonej po zęby armii starych dewotek gotowych zabić za słowo „sex”. Jeśli jeszcze czytacie ten tekst, to znaczy, że niedorzeczny klimat „Ostatniego Czarniana” jest czymś dla Was idealnym! Scenariusz, choć prosty w założeniach, napisany został z gigantycznym jajem. Historia jest pełna przerysowanej przemocy, czarnego humoru oraz dowcipnych dialogów. Nie sili się na moralitety, nie zapuszcza w meandry wielowątkowej układanki. Zamiast tego z rozbrajającą szczerością oferuje pokłady nieskrępowanej rozrywki. W czasach, gdy powstał ten komiks było to miłe odbicie od poważnego kursu, które obrały sobie opowieści obrazkowe pod koniec lat 80. Jeśli można się tu doszukać jakiegokolwiek uniwersalnego sensu, to jedynie takiego, że chaosu (którego uosobieniem jest przecież główny bohater) nigdy nie da się w pełni okiełznać. Anarchistyczny i jednocześnie niezbyt poważny wydźwięk fabuły idealnie współgra z nieszablonowym, niesfornym rysunkiem hulającym na kartach „Ostatniego Czarniana”.

To oczywiście sprawka Simona Bisley’a – jednego z najlepszych (moim skromnym zdaniem) artystów w dziejach komiksu. Brytyjczyk znany jest głównie z prac nad komiksami Judge Dredd oraz Slaine, zaś na naszym rynku możemy go kojarzyć głównie dzięki „Ostatniemu Czarnianowi”, oraz cross-overa „Batman/ Sędzia Dredd. Sąd nad Gotham”. Twórczości Simona nie można pomylić z żadną inną. Wyróżnia się unikalnym, dość nonszalanckim stylem, luźno traktującym formę. Jego rysunki to stałe balansowanie pomiędzy doskonałymi, pieczołowicie przygotowanymi szkicami bohaterów pierwszoplanowych, a umownością pozostałych elementów planu. Można wręcz powiedzieć, że Bisley często pozwala sobie na niechlujność w swoich szkicach. Jednak jest to zabieg jak najbardziej zamierzony, bo dzięki takiemu kontrastowi autor udowadnia, że bawi się swoim fachem, w dowolny sposób manipulując percepcją czytelnika. W „Ostatnim Czarnianie” należy dołożyć do tego pewną karykaturalność, z jaką rysownik traktuje postaci drugiego i trzeciego planu. Podkreśla tym samym umowny charakter całej historii. Wszak nawet z okładki tego komiksu Lobo w swój przewrotny sposób puszcza oko do czytelnika.



Małym i przyjemnym bonusem „Ostatniego Czarniana” są przewijające się tu i ówdzie całostronicowe urywki nieautoryzowanej biografii Lobo (autorstwa Pani Tribb), która w charakterystycznym dla całego komiksu, zwariowanym stylu przedstawi pokrótce historię naszego morderczego przyjemniaczka, a nawet zaprezentuje świadectwa szkolne z czasów jego… ekhm, edukacji (to trzeba po prostu zobaczyć!). Mimo wszystko „Ostatni Czarnian” nie jest dziełem na miarę tych najbardziej kultowych, ale przecież wcale do takiego miana nie aspiruje. Zamiast pisać na nowo historię komiksów oferuje po prostu czystą rozrywkę, w którą łatwo się wciągnąć i równie łatwo o niej później zapomnieć. Ponadto wydaje się być mocno zakorzeniony w kulturze popularnej lat 90. Ustawicznie - zarówno w sferze tekstu jak i rysunku - raczy nas luźnymi nawiązaniami i grą intertekstualną, która stanowi niezobowiązujący, choć przyjemny dodatek do lektury. Zorientowanym zapewni odrobinę nostalgii, zaś młodym szczawiom przypomni, że przed Justinem Bieberem był jeszcze Rock i ostre rżnięcie gitarowych riffów. O dziwo jednak miło po latach wrócić do tego komiksu i z bananem na twarzy obserwować szaloną jazdę Lobo oraz jego nauczycielki przez kosmos.



PS. Większość załączonych do tekstu obrazków pochodzi z wydania amerykańskiego. Mój własny egzemplarz ledwo trzyma się kupy i ciężko byłoby wykorzystać go jako materiał źródłowy do screenów. Niestety w Polsce „Lobo. Ostatni Czarnian” nie doczekał się ponownego wydania. Czasem jakiś używany egzemplarz przewinie się przez jeden ze sklepów z komiksami (np. Komikslandię w pasażu stacji Metra Centrum w Warszawie), jednak na aukcjach internetowych nie udało mi się nic odnaleźć. Pozostaje Ebay i polowanie na poszczególne numery tej czteroczęściowej mini-serii.

Dalsza część tekstu pod wideo
Źródło: własne
cropper