Tick, tick... BOOM! (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Musical o pisaniu musicalu, na podstawie musicalu

Tick, tick... BOOM! (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Musical o pisaniu musicalu, na podstawie musicalu

Piotrek Kamiński | 25.11.2021, 21:00

Jonathan Larson mówił, że będzie następnym wielkim autorem musicali. Niestety, zmarł dosłownie przed samą premierą swojej pierwszej sztuki, "Rent". Napisał jednak wcześniej inny musical, pół biograficzny, pod tytułem "Tick, tick... BOOM!". Nigdy nie przekonał się jakimi olbrzymimi sukcesami okazały się obie produkcje.

Musicale to szalenie ciężki temat dla artysty. Trzeba stworzyć zajmującą historię, obsadzić ją ciekawymi postaciami, napisać więcej niż dobrą muzykę i słowa do tej muzyki, a później jeszcze znaleźć aktorów, którzy dadzą radę to wszystko udźwignąć. Jeśli autor jest geniuszem to powstają hity, takie jak "Hamilton", "Król Lew", czy "Jesus Christ Superstar". A jeśli jesteś autorem tego ostatniego, ale z nosem wypudrowanym jakbyś wrócił prosto z Casa Escobar, to powstają "Koty", których wartości rozrywkowej będę bronił do ostatniego oddechu. Dobrze się więc składa, że dzisiejszy film oparto na musicalu człowieka, który tylko dwoma sztukami, które udało mu się napisać zanim zmarł w wieku 36 lat, odmienił kompletnie postrzeganie czym jest i powinien być musical, a na stołku reżysera debiutuje autor wspomnianego wyżej "Hamiltona", Lin Manuel Miranda.

Dalsza część tekstu pod wideo

Tick, tick... BOOM! (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Muzyczna incepcja

Tick, tick... BOOM! (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Musical o pisaniu musicalu, na podstawie musicalu

Jonathan Larson (Andrew Garfield) zbliża się do swoich trzydziestych urodzin. Od młodzieńczych lat najbardziej na świecie chciał zostać sławnym artystą, pisać musicale. Wie, że ma w sobie to coś, czego potrzeba by osiągnąć sukces. Potrafi napisać piosenkę o wszystkim - cukrze, pokoju hotelowym, swojej nudnej pracy w niewielkiej jadłodajni, do wyboru do koloru - ale od ośmiu lat nie udało mu się napisać jednego, najważniejszego utworu do musicalu nad którym pracuje, a który odmieni całe jego życie. Zaczyna więc dopadać go zwątpienie. Może jednak powinien skorzystać z oferty swojego przyjaciela, Michaela (Robin de Jesus) i podjąć pracę w firmie dla której ten pracuje? Dobrze płatną pracę, należy dodać. Do kompletu jego dziewczyna, Susan (Alexandra Shipp) dostała ofertę pracy w innym mieście. Wszyscy się rozwijają i tylko Jon stoi w miejscu.

Konstrukcyjnie mamy tu do czynienia z adaptacją musicalu autorstwa Larsona, który opowiada lekko podedytowaną historię swojego życia w okolicach trzydziestki i tego jak pisał musical pod tytułem "Superbia". Dodatkowo całość spięta jest narracją z offu, tłumaczącą widzowi kim był główny bohater, jak umarł i dlaczego. Dostajemy więc historię o musicalu o gościu piszącym musical. A w paru momentach filmu jeszcze sam Jonathan robi za narratora własnej historii, w której jednocześnie występuje, co jest reprezentacją tego jak sztuka została oryginalnie pomyślana - jako show na jednego aktora. Trochę to wszystko chaotyczne, ale idzie się jakoś połapać. Na szczęście wewnątrzfilmowa narracja zawsze jest po prostu monologiem Jona wygłaszanym ze sceny, więc dosyć wyraźnie odznacza się od reszty wydarzeń, miejscami jednak niepotrzebnie tłumacząc łopatologicznie, co się dzieje, zamiast - jak to zwykle robią filmy - po prostu to pokazać. 

Tick, tick... BOOM! (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Świetna muzyka 

Tick, tick... BOOM! (2021) - recenzja filmu [Netflix]. Musical o pisaniu musicalu, na podstawie musicalu

Podobno Miranda bardzo chciał zaangażować do roli Andrew Garfielda, ale bał się, czy ten potrafi w ogóle śpiewać. Na szczęście aktor podszedł do tematu bardzo poważnie i, mimo że coś tam umiał, poświęcił dobry rok na lekcje głosu. Efektem jest bardzo wiarygodny występ - może poza jednoczesną grą na pianinie, bo pod tym względem jest tak, jak to zwykle w Hollywood: aktor buja się lekko na krześle i unosi dłonie żeby wyglądało jakby coś tam faktycznie robił. Wyszło nie gorzej niż jak w przypadku Charlie'ego w "Dwóch i pół", czyli dosyć zabawnie, jeśli zwrócić na to uwagę. 

Ale nikt nie ogląda musicalu żeby patrzeć, czy aktorzy rzeczywiście grają na instrumentach! Liczy się śpiew, a pod tym względem jest naprawdę dobrze. Piosenki Larsona są skoczne, melodyjne i z charakterem. Od otwierającego film "30/90", opowiadającego o niepewności, którą autor czuje na myśl o swoich trzydziestych urodzinach, przez "Johnny can't decide", kiedy bije się ze swoimi myślami, komiczne i lekko robotycznie eskalujące "Therapy", chwytający za serce, najważniejszy w całym przedstawieniu "Come to your senses", po zamykający cały film, dający odrobinę nadziei i zostawiający widza w bardzo słodko gorzkim miejscu "Louder than words". Prócz Garfielda głównymi głosami są zaprawiona w bojach Vanessa Hudgens i Joshua Henry. To oczywiście nie wszyscy piosenkarze, jedynie ci głowni. W gościnnych występach pojawiają się też aktorzy oryginalnej obsady broadwayowej, kilka osób z "Hamiltona" i masa innych artystów. Być może zbyt łatwo daję się kupić porządnie przygotowanej muzyce w tego typu filmach, ale jak dla mnie właściwie nie ma tu ani jednej nijakiej piosenki.

"Tick, tick... BOOM!" to trochę nierówny, ale jak najbardziej udany debiut reżyserski pana Mirandy. Historia wartko idzie przed siebie, narracja potrafi być lekko chaotyczna, ale skupiony widz nie powinien mieć problemu z panowaniem nad nią, a piosenki to najwyższa półka - w końcu zaadaptowane z bardzo popularnego oryginału. Nie są to zdecydowanie najlepsze wykonania w historii, bo prócz muzykalności producenci na pewno szukali też rozpoznawalności wśród kandydatów, ale Lin Manuel Miranda na muzyce akurat się zna, więc dopilnował aby było tak dobrze, jak to tylko możliwe. Jedynie przesadna ekspresyjność części postaci, przebijająca od czasu do czasu, w pojedynczych ujęciach na twarze, których reżyser napchał odrobinę zbyt za dużo, potrafi wybić trochę z rytmu. Ale nawet na najlepszych koncertach zdarzy się raz na jakiś czas usłyszeć fałszywą nutę. Grunt, że jako całość występ jest bardzo dobry.

Atuty

  • Masa wpadających w ucho piosenek;
  • Kilka ambitnych, widowiskowych choreografii;
  • Prezentacja wydarzeń;
  • Andrew Garfield.

Wady

  • W paru miejscach dziwna reżyseria;
  • Lekko chaotyczna narracja.

"Tick, tick... BOOM!" jest piękną, mniej więcej biograficzną historią wielkiego artysty, którego gwiazda zgasła jeszcze zanim zdążyła dobrze zapłonąć. Dobrze, że ten film powstał, jeśli dzięki niemu więcej osób ma szansę poznać twórczość Larsona.

8,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper