Kasztanowy ludzik (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Na taką premierę czekałam

Kasztanowy ludzik (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Na taką premierę czekałam

Iza Łęcka | 30.09.2021, 21:00

Mroczne, przygnębiające miasto, mocni bohaterowie, przerażające zbrodnie i śledztwo, które od początku do końca wydaje się niejasne – „Kasztanowy ludzik” to serial platformy Netflix, który jest jedną z ostatnich wrześniowych premier na platformie. W tym przypadku opłacało się jednak czekać do końca miesiąca... Zapraszam do recenzji.

Widzowie mogą zarzucić Netflixowi naprawdę wiele – począwszy od ogromnego katalogu niewyróżniających się produkcji, po specyficzne ujęcia pewnych tematów czy uwzględnianie tematyki, która niekoniecznie wszystkim przypadnie do gustu. Nie ulega jednak wątpliwości, że streamingowy gigant stawia na naprawdę różnorodne portfolio i często decyduje się na ekranizacje dobrze przyjętych serii czy powieści – najlepszym tego przykładem jest „Wiedźmin” Andrzeja Sapkowskiego, średnio zrealizowana „Kobieta w oknie” czy opracowane przez polskich twórców „Otwórz oczy”. Pod koniec września na serwisie zadebiutował także „Kasztanowy ludzik”, który nie mógł liczyć na zbyt rozbudowaną akcję promocyjną. A szkoda, bo to bardzo solidny, wciągający i klimatyczny serial, który wydaje się idealną propozycją na jesienny wieczór.

Dalsza część tekstu pod wideo

Kasztanowy ludzik (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Seryjny morderca

Kasztanowy ludzik (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Na taką premierę czekałam

Na przedmieściach Kopenhagi odnalezione zostaje ciało młodej kobiety, która w bestialski sposób została okaleczona i zabita. Śledztwo rozpoczyna para doświadczonych policjantów, detektyw Naia Thulin oraz Mark Hess, który za karę zostaje przeniesiony do innego miasta. Na miejscu zbrodni zespół kryminalistyczny natrafia na niepozornego kasztanowego ludzika – okazuje się, że na dowodzie znajdują się odciski palców zamordowanej przed rokiem dziewczynki. 12-letnia Kristine była córką ministry spraw społecznych Rosy Hartung, sprawca przyznał się do zarzutów, więc sprawa została uznana za zamkniętą, tymczasem doniesienia rzucają na nią nowe światło. Śledczy nie mogą tracić czasu – psychopata jest na wolności i konsekwentnie realizuje przyjęty wcześniej plan, a życie następnych kobiet jest zagrożone. Jednocześnie rodzina polityczki ma nadzieję, że ich pociecha ciągle jeszcze żyje.

Już od pierwszych zapowiedzi fabuła „Kasztanowego ludzika” intrygowała i nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, że powieść Sorena Sveistrupa, na podstawie której powstał serial, cieszyła się tak sporą popularnością. Wydawać by się mogło, że to historia jakich wiele: seryjny morderca, inteligentni policjanci o skomplikowanych życiorysach i sprawa, która ma drugie dno. W serialu Netflixa jednak wszystko składa się w spójną całość i bardzo dobrze się uzupełnia – wszelkie poruszane wątki prędzej czy później mają znaczenie, tempo akcji jest idealnie dopasowane, na co ma również wpływ przyjęty format (6 odcinków po ok. 50 minut). Twórcy nie bawią się w żadne niuanse i uderzają mocnymi scenami już od pierwszego epizodu, a klimat niepokoju podbudowują ciemna kolorystyka oraz ujęcia przedstawiające duńskie lasy czy jedną z wysp. Recenzowany „Kasztanowy ludzik” jest thrillerem bardzo brutalnym w przekazie, musicie bowiem wiedzieć, że tytuł nie odnosi się wyłącznie do kukiełki zostawianej na miejscu zbrodni. Jednocześnie kamera nie pomija najbardziej krwawych ujęć, a przedstawia Kopenhagę jako miasto, w którym nie brakuje patologii, przemocy i wykorzystywania dzieci. Przyjęta koncepcja i ciężki klimat może przytłoczyć i nie przypadnie do gustu wszystkim widzom, jeżeli jednak z zapartym tchem śledziliście „Most nad Sundem”, „The Valhalla Murders” czy „Upadek”, najnowsza premiera Netflixa będzie opcją właśnie dla Was.

Atutem produkcji są charakterystyczni bohaterowie – ambitna pani detektyw, która niekoniecznie radzi sobie w życiu prywatnym, oraz całkiem zdolny, ale nieco wycofany policjant z trudną przeszłością. Duetowi od początku współpracy nie jest sobie po drodze, co nie sprawia jednak, że na polu zawodowym wzajemnie się nie uzupełniają. Choć policjanci momentami krążą po omacku, umiejętnie korzystają ze swojego doświadczenia i instynktu, który podpowiada im nawet nieprawdopodobne rozwiązania. Postacie „Kasztanowego ludzika” nie są jednowymiarowe, to ludzie z krwi i kości, którzy oprócz dobrych intencji mają również swoje mroczne oblicze. Świat przedstawiony nie klaruje się w zbyt pozytywnych barwach, jednak to kolejna z cech serialu, która sprawia, że trudno oderwać się od ekranu.

Kasztanowy ludzik (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Niepokojąca atmosfera do samego końca

Kasztanowy ludzik (2021) – recenzja serialu [Netflix]. Na taką premierę czekałam

Recenzowany „Kasztanowy ludzik” jest nie tylko dobrze napisanym kryminałem, który skupia się na śledztwie i złapaniu seryjnego mordercy. Podobnie jak miało to miejsce w powieści, serial posiada silnie zarysowane tło społeczno-polityczne Danii. Jednym z głównych wątków poszczególnych odcinków jest powrót ministry spraw społecznych Rosy Hartung na stanowisko – podstawą jej planu politycznego było dopracowanie systemu opieki społecznej. Choć nadal główne skrzypce gra sprawa morderstw, nie brakuje tutaj odwołań do polityki – to zagadnienie zostało jednak odpowiednio wyważone i ujęte z niezwykłą roztropnością, dzięki czemu wpłynęło na różnorodność fabuły. Drugim aspektem, nad którym chciałabym się w swojej recenzji pochylić, jest problem straty i pogodzenia się z utratą bliskiej osoby. Żałoba, jakiej doświadcza rodzina Hartung i która nie została przepracowana, odciska ogromne piętno zarówno na rodzicach, jak i bracie Kristine, siejąc spustoszenie w ich relacjach. Twórcy nie poszli na żadne kompromisy.

Muszę przyznać, że w trakcie 6-odcinkowego seansu nie nudziłam się nawet przez moment! Klimat „Kasztanowego ludzika” jest tak wciągający i gęsty, że człowiek mógłby go siekać maczetą, a uczucie osaczenia nie ustępuje nawet po zobaczeniu napisów końcowych. Skandynawowie już od dawna przejęli pałeczkę w tworzeniu znakomitych kryminałów i thrillerów, a nowy serial, w którym palce maczał reżyser „Dochodzenia” Mikkel Serup jest kolejnym potwierdzeniem tej tezy. Reżyseria stoi na przyzwoitym poziomie – zarówno Serup, jak i Kasper Barfoed korzystali z wielu dobrze znanych schematów, lecz zrobili to z niemal zegarmistrzowską precyzją. Praca kamery, scenariusz i zbudowany klimat robią ogromne wrażenie, a w najważniejszych momentach adrenalina dźwiga się naprawdę mocno. Mogłabym jedynie przyczepić się do zakończenia, ale dla wielu widzów będzie ono naprawdę satysfakcjonujące.

Fabuła „Kasztanowego ludzika” nie jest zaskakująca, bowiem jeżeli mieliście już do czynienia z wieloma kryminałami, może wydać się Wam dziwnie znajoma. Serial nie dokłada swojej cegiełki do rewolucji gatunkowej, choć nie brakuje w nim wielu niespotykanych wcześniej wątków. Po co zatem zmieniać dobrze naoliwioną maszynę? To jedna z większych niespodzianek ostatnich tygodni, która wzbudziła we mnie reakcje podobne do „Mary z Easttown”, miniserialu transmitowanego przez HBO. Jeżeli podobnie jak ja preferujecie skandynawskie obrazy, propozycja Netflixa przykuje Was na dłużej do ekranu, a jesienny klimat idealnie wpisze się w czas debiutu.

Atuty

  • Historia wciąga od pierwszego do ostatniego odcinka
  • Brutalny obraz
  • Gęsta, niepokojąca atmosfera
  • Klimat przedmieść Kopenhagi
  • Bardzo dobrze wykreowani bohaterowie

Wady

  • Kilka drobnych niedociągnięć w fabularnych
  • Poczucie „skąd ja to znam”
  • Zakończenie

„Kasztanowy ludzik” to serial Netflixa, który szczerze mogę Wam polecić. Produkcja jest kolejnym przykładem na to, że warto czekać na skandynawskie propozycje na platformie.

8,5
Iza Łęcka Strona autora
Od 2019 roku działa w redakcji, wspomagając dział newsów oraz sekcję recenzji filmowych. Za dnia fanka klimatycznych thrillerów i planszówek zabierających wiele godzin, w nocy zaś entuzjastka gier z mocną, wciągającą fabułą i japońskich horrorów.
cropper