TOP 10 filmów o Jamesie Bondzie

TOP 10 filmów o Jamesie Bondzie

Dawid Ilnicki | 08.05.2021, 14:00

Jeśli dobrze pójdzie, na jesieni zobaczymy nową, już 25-tą część serii o agencie 007. W “Nie czas umierać” po raz ostatni ma się w niego wcielić Daniel Craig. Z okazji rychłej premiery nowej produkcji warto powrócić do starszych filmów z tego cyklu, który jak wszystkie zaliczał swoje spektakularne wzloty i jeszcze bardziej efektowne upadki. Potrafił jednak, już przez sześć dekad, utrzymać zainteresowanie kolejnych pokoleń widzów.

Seria o nieustraszonym agencie 007 jest z nami już prawie 60 lat. Zapoczątkował ją bowiem “Dr. No” z 1962 roku, w którym główną rolę zagrał Sean Connery. Do tej pory odtwórców roli Bonda było sześciu (licząc wyłącznie filmy EON Productions), każdy z nich był nieco inny, wszyscy mają zarówno swoich zwolenników, jak i przeciwników. To samo można powiedzieć o poszczególnych częściach serii. Nie wszystkie bowiem trzymają wysoki, równy poziom. Wynika to naturalnie zarówno ze scenariusza, jak i czasów, w których dana produkcja była realizowana. Za jeden z najsłabszych obrazów w cyklu uznawany jest “Zabójczy widok”, co do którego sam odtwórca roli Bonda, Roger Moore zgłaszał zastrzeżenia. Szczególnie w kontekście swego już zbyt podeszłego wieku, jak na granie tego herosa. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Zupełnie inaczej udział we własnym filmie: “Śmierć nadejdzie jutro”, komentował Pierce Brosnan, dla którego część ta była zwyczajnie przesadzona, zwłaszcza pod kątem przeróżnych nowinek technicznych. Mocno nie spodobała się ona również Rogerowi Moore’owi. Z kolei ostatnie filmy z serii są często atakowane jako te, które nie mają już wiele wspólnego z wczesnymi produkcjami o 007, choć gromadzą one wokół siebie spore grono sympatyków. Wybrałem dziesięć - moim zdaniem - najlepszych odcinków tej niezwykle żywotnej serii, reprezentujących jej przeróżne okresy. 

10. Człowiek ze złotym pistoletem

Drugi obraz, w którym Bonda zagrał Roger Moore jest interesujący przede wszystkim dzięki bardzo dobremu czarnemu charakterowi: Scaramandze, odtwarzanemu przez Christophera Lee. Jest on w końcu postacią, która może stanąć w szranki z 007 w bezpośrednim starciu i tak się zresztą dzieje. Fabuła tego filmu jest zajmująca, głównie dzięki bezpośredniemu pojedynkowi i ciekawym lokacjom, a film byłby pewnie wyżej w zestawieniu, gdyby nie to, że twórcy obsadzili Britt Ekland w roli bodaj najgorszej bohaterki serii, urągającej nie tylko widzowi, ale też samej odtwórczyni. 

9. Diamenty są wieczne

Niezbyt lubiany odcinek cyklu wyróżniam dlatego, że wydaje się on bezpośrednim, duchowym spadkobiercą “Goldfingera”, głównie za sprawą kilku niezwykle interesujących elementów. Pierwszym są dwaj groteskowi henchmani: Pan Kidd i Pan Wint, którzy mają dość interesujące pomysły na pozbywanie się ofiar. Prezentacja głównego motywu fabularnego, szczególnie jej część w gabinecie dentystycznym, pokazuje z jakim filmem będziemy mieli do czynienia. Dodajmy do tego jeszcze podwójnego Blofelda i kilka prześmiesznych scenek, w tym przede wszystkim tą, w której Bond wymyśla dość osobliwy (a jakże prosty!) kamuflaż stojąc przed budynkiem. Choć prymat w śmieszeniu, jeśli chodzi o tę serię, należy do “Goldfingera” i “Diamenty…” należy w tym kontekście docenić.

8. Tylko dla Twoich oczu

Po kosmicznych ekscesach “Moonrakera”, które dla wielu okazały się trudne do przełknięcia, twórcy serii zdecydowali się na dużo bardziej standardową część ulubionego cyklu. W klasyczną formułkę o ratowaniu świata wpisano kilka interesujących postaci, jak choćby grana przez Carole Bouquet Melina Havelock, pałająca żądzą zemsty na mordercach jej rodziców, a także - jak zawsze sympatycznego Topola - w roli pomocnika głównego bohatera. W filmie mamy kilka niezwykle efektownych sekwencji, a James Bond niespodziewanie tym razem musi odpierać zaloty młodej Bibi Dahl, co należy uznać za element odświeżający, z perspektywy z której Bond jest często krytykowany. 

7. Pozdrowienia z Rosji 

Sam Sean Connery uważał ten film za swój ulubiony ze wszystkich części serii, w których zagrał. Trudno się temu dziwić. Drugi odcinek cyklu to rasowe kino szpiegowskie z całkiem niezłą - uwiarygodnioną czasami zimnej wojny - fabułą, w której dzielny heros wykonuje jedną z misji mających sprawić, że świat zmitologizowanego Zachodu wygra z przeciwnikami. Główny bohater jest tu rześki i rzutki, raz po raz rzuca zabawnymi tekstami. Trzeba jednak nieco przymknąć oko na kompletnie bezbarwną bohaterkę (niestety znak czasów) zachwycając się przede wszystkim świetną sekwencją walki w pociągu, do której nawiązywały późniejsze odcinki cyklu, choćby średnio udany “Spectre”. 

6. Licencja na zabijanie

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Timothy Dalton miał dużego pecha. Brytyjczyk niewątpliwie postawił na poważniejszą, bardziej dojrzałą interpretację postaci Jamesa Bonda, na którą chyba jeszcze nie była przygotowana widownia. Stąd słabe wyniki finansowe dwóch odsłon cyklu, z nim w roli głównej. Kolejne obrazy poszły właśnie w tę stronę i dziś lepiej od niego są oceniani Pierce Brosnan i Daniel Craig (choć ten ma akurat grono zdecydowanych przeciwników). Osobiście dużo bardziej wolę drugą odsłonę serii z jego udziałem, dość nietypową w dotychczasowej karierze 007, który tym razem wyrównuje prywatne rachunki. Grany przez Roberta Davi, Franz Sanchez to postać nie tak groteskowo przerysowana jak Max Zorin z “Zabójczego widoku”, po prostu przestępca rzucający wyzwanie światu, idealnie nadający się na wroga Bonda. Fabuła jest interesująca, a dużym atutem, obok widowiskowych pościgów, jest też Benicio del Toro w roli intrygującego henchmana.

5. Goldfinger

Trawestując początek nieśmiertelnego przeboju Elektrycznych Gitar: “Wszedł do wody James Bond z kaczką na głowie, nikt go nie poratuje, nikt mu nic nie powie…”. Trzecia część cyklu to momentami bezceremonialna parodia kina szpiegowskiego, zrealizowana jednak tak zgrabnie, że można ją traktować jako wciągający film sensacyjny. Z jednej strony mamy tu bowiem do czynienia z wyśmiewaniem typowych schematów gatunkowych, a z drugiej z wyciskaniem 100% potencjału tej konwencji. Głównymi atutami są tu bowiem jeden z najbardziej rozpoznawalnych henchmanów (Oddjob), a także charakterystyczna bohaterka, z której tłumaczeniem personaliów miano w Polsce spore problemy. Plan przeciwnika Bonda jest doprawdy prześmieszny, tym bardziej docenić należy powagę z jaką Sean Connery wygłasza na jego cześć pochwały, a poszczególne gadżety domagają się interwencji postaci z innych, filmowych uniwersów. Jak by to powiedział Olo z Psów: “A złoty pistolet też masz?”. Znakomita rozrywka i jeden z najlepszych, wczesnych filmów o Bondzie.

4. Skyfall

Ciekawostką związaną z ostatnim bondowskim filmem z Rogerem Moorem - “Zabójczy widok”, w którym granie Moneypenny zakończyła również Lois Maxwell, było to, że sama aktorka miała nadzieję, iż teraz - w ramach awansu - może zagrać M. Albert Broccoli uważał jednak, że widownia absolutnie nie zaakceptuje kobiety jako szefowej głównego bohatera. Już kilka lat później w tej roli obsadzono Judi Dench, która spisała się w niej znakomicie. Świadectwem tego jest przede wszystkim “Skyfall”,  którego dramaturgicznym kręgosłupem jest relacja M z agentami, w tym także głównym bohaterem.

Oczywiście jej prawdopodobieństwo psychologiczne uwiarygadnia przede wszystkim świetnie rozpisana i zagrana postać - odtwarzanego przez Javiera Bardema - Raoula Silvy. Byłego agenta MI6, który twierdzi, że został przez przełożoną zdradzony. Sama M tłumaczy, że po prostu zaczął on działać na własny rachunek, co niewątpliwie prowokuje do zadania pytania, czy Bond nie jest po prostu dzieckiem, do którego mamusia ma więcej cierpliwości. Jak zwykle bywa, w przypadku tak grubymi nićmi szytych intryg, należy zawiesić wszelkie prawdopodobieństwo i rozkoszować się czystą akcją. W tym wypadku jednak jest czym, bo produkcja została zrealizowana znakomicie, a film do końca trzyma w napięciu.

3. Szpieg, który mnie kochał

Choć z roku na rok bywało z tym coraz gorzej, w 1977 roku Roger Moore był u szczytu swoich możliwości, jeśli chodzi o tę rolę. Film Lewisa Gilberta jest zatem nieprzypadkowo uznawany za jednego z najlepszych “Bondów” XX wieku. Czego tu nie ma? Atrakcyjne plenery, świetny scenariusz ufundowany wokół walki z charyzmatycznym przeciwnikiem, którego zbrodniczy plan ma ukryte motywy. Świetna postać kobieca, granej przez Barbarę Bach agentki Anyi Amasovej, która oczywiście rzadko wychodzi poza utarte schematy konwencji, ale potrafi wykorzystywać Bonda do własnych celów. 

Dodajmy zestaw znakomitych gadżetów, które w swoim czasie robiły bardzo dobre wrażenie. Jeśli tego byłoby mało pojawia się tam, po raz pierwszy, również ON. Jeden z najlepszych henchmanów w historii serii, legendarny Szczęki (będący przy okazji naszym rodakiem, znanym jako Zbigniew Krycsiwiki), który z jednej strony był postacią karykaturalną, jako prawie niezniszczalny anty-bohater, a z drugiej niezwykle groźną. Nic dziwnego, że doczekał się występu w kolejnym obrazie (“Moonraker”) i choć był on zdecydowanie gorszy niż ten pierwszy, odtwarzający go Richard Kiel z pewnością zapisał się w historii cyklu. 

2. Goldeneye

Nowozelandczyk Martin Campbell to interesująca postać. Reżyserowi temu udało się aż dwa razy znakomicie odświeżyć serię o agencie 007, realizując niemal wzorcowe widowiska akcji, w których jednak dużo ważniejsza niż kolejne pościgi, była psychologiczna rozgrywka pomiędzy dwoma, godnymi siebie rywalami. Na jego pracy zyskali przede wszystkim aktorzy grający Jamesa Bonda po raz pierwszy: Daniel Craig, a także Pierce Brosnan, którzy później mieli w niej trochę mniej szczęścia. Campbellowi także gorzej szło już w innych konwencjach, by przypomnieć tu tylko “Zieloną latarnię”. Wypada zatem scharakteryzować tego twórcę jako człowieka do zadań specjalnych.

Bonda, jako postać, dużo poważniej traktowano już w filmach z Timothy Daltonem, ale to “Goldeneye” dołożyło kilka ważnych cegiełek do jego obecnego kształtu; co ważne jednak w żadnej mierze nie pozbawiając go jego chłopięcego uroku, głównie dzięki serii świetnych one-linerów (“Kto tak dusi kota?!”). Kluczowa okazała się świetna konstrukcja przeciwnika, dobrze znającego 007, dużo ciekawsze bohaterki, spośród których jedna odwoływała się do tej bardziej dzikiej części natury herosa, podczas gdy druga poszukiwała okruchów jego człowieczeństwa. Z kolei trzecia, która pozostanie z serią na dłużej, była bodaj pierwszą kobietą, która bez mrugnięcia okiem potrafiła oprzeć się czarowi super- agenta. Zmiana tonu na nieco poważniejszy, osobisty nie wpłynęła negatywnie na poziom widowiska, które nadal, po latach ogląda się znakomicie. 

1. Casino Royale

Muszę przyznać, że jako amator wszelkich sekwencji pokerowych w filmach, w przeszłości często bywałem zniesmaczony, bo gra ta była na ekranie przedstawiana w fatalny sposób. Widać było, że twórcy wcale nie są nią zainteresowani, a wręcz jej nie rozumieją, czego przejawem było choćby notoryczne prezentowanie na stole najwyższych układów (bo przecież najlepszy gracz to taki, który ma najlepsze karty). Twórcy “Casino Royale” wpisali rozgrywkę pomiędzy dwoma arcy-rywalami właśnie w długą sesję Texas Holdem, której zawiłości Bond tłumaczy z jednej strony dość prosto, a z drugiej całkiem udanie. Poszczególne jej stadia znaczą również fazy relacji 007 z Vesper Lynd, która jest dla tego obrazu kluczowa.

Film Martina Campbella to bowiem wzorcowe “origin story”, które z jednej strony ma pokazać z jakiej gliny ulepiono nieustraszonego agenta MI6, a z drugiej niejako wytłumaczyć jego późniejszy stosunek do kobiet, które poznawał w swoich kolejnych misjach. Podobnie pomyślany był film “W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”, w którym zagrał George Lazenby. Tam jednak wiele elementów zwyczajnie uproszczono, a w dodatku mimo ogromnego szacunku dla wspaniałej Diany Rigg nie zagrała ona jednak tak doniosłej postaci jak Eva Green. Dodajmy do tego znakomitego villaina, w postaci granego przez Madsa Mikkelsena, Le Chiffre’a, któremu daleko do wcześniejszych, wielkich złoczyńców serii. Co to bowiem za przeciwnik, którego sterroryzować potrafi pierwszy, lepszy magnat finansowy?

Craigowskiemu Bondowi często zarzuca się, że nie ma uroku poprzedników, a seria, która miała głównie bawić, poszła ostatnio w zupełnie inną stronę. Prawda jest jednak taka, że jak na bohatera, który wręcz lubował się w noszeniu modnych garniturów i smokingów, agent 007 długo na ekranie prezentował się w głównie w krótkich spodenkach i na tym pewnie polegał jego urok. Widownia jednak dorosła i wraz z filmem z 2006 roku otrzymała bodaj pierwszego, dorosłego Bonda na miarę naszych czasów. Z jednej strony twardego herosa na trudne czasy, a z drugiej człowieka, u którego można się dopatrzyć głęboko ukrytych pokładów humanizmu. 

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper