Ci wspaniali mężczyźni na pikselowych nogach

Gry
1510V
Ci wspaniali mężczyźni na pikselowych nogach
redakcja | 05.03.2011, 15:20

Dziś tematem przewodnim są platformówki z twardym gościem walczącym z całym światem - ninjasi, komandosi i inni żądni przygód wagabundzi na start!

Dziś tematem przewodnim są platformówki z twardym gościem walczącym z całym światem - ninjasi, komandosi i inni żądni przygód wagabundzi na start!xxxxx

Dalsza część tekstu pod wideo

 



Ninja Gaiden 1-3

 

Jedna z najbardziej rozpoznawanych serii na Pegasusa i jedna z tych, które są remake'owane i kontynuowane do dziś. Ryu Hayabusa (czyli Smoczy Sokół, względnie Ścieżka Sokoła), początkujący acz utalentowany ninja przybywa do USA celem siania pożogi i rozpylania krzywdy za śmierć ojca. Misja: Vendetta szybko prowadzi go na trop niejakiego Jaquio, który za pomocą dwóch pradawnych statuetek chce zawładnąć naszą zielono-niebieską planetą, bla bla bla. Historia, choć miałka i generalnie niezbyt rzutka, prezentowana była poprzez anime-wane cutscenki, rzecz w ówczesnych grach niespotykaną. Jak wygląda sama gra? Biegamy zakapturzonym gościem, skaczemy i naparzamy "zmiecza", niekiedy korzystając z jednej z kilku dostępnych broni dodatkowych. Te, najczęściej oparte na ogniu czy innej płonącej plazmie, względnie będące standardowym ninja-żelastwem, za sprawą swej dystansowości dość wydatnie pomagają Ryu w krucjacie. Żeby jednak nie było za prosto - korzystanie z nich zużywa naszą wewnętrzną energię - Chi/Gi/Czakrę/Manę...zapobiegając przed ich nadmiernym wykorzystywaniem. Co skutecznie utrudnia rozgrywkę, czyniąc z Ninja Gaiden jednego z legendarnych "padogryzów". Twórcy - Tecmo - wyraźnie lubują się w zadawaniu swoim klientom wysublimowanego bólu spod znaku "wypełzający zewsząd przeciwnicy atakujący nas (zwłaszcza) wtedy, kiedy jesteśmy absolutnie bezbronni". Skaczesz po jednopikselowych platformach zaciskając na nich kurczowo paluchy w czyściutkich białych ninjaskarpetkach? To spodziewaj się flotylli samonaprowadzających się na Sokoła ptaszków, które z uśmiechem dzioba zepchną Cię w przepaść. Kurczowo czepnąłeś się ściany w wąskiej niszy wysoko nad gruntem? Nie ciesz się, zaraz wpadnie na Ciebie jakiś latający dziad, przenikający ściany z gracją Shadowcat, względnie na ekranie pojawi się sympatyczny pan z wyrzutnią pocisków relacji 128-calowa armata - Ryu. Gra nie jest też krótka - dwadzieścia poziomów podzielonych na sześć aktów, więc kolejne paski życia i kontynuacje będą tracone licznie i do wtóru plugawych słów, jakich z Waszych ust nie słyszeli rodzice/partnerzy/dzieci. Druga część NG to więcej tego samego o fikuśnym podtytule The Dark Sword of Chaos. Ryu nauczył się wreszcie włazić po ścianach (w poprzedniej części trzeba było odskakiwać od nich odskakiwać i doczepiać się ponownie, co najczęściej kończyło się radosnym lotem Haya-sana w abysal) i używać drugiego ataku podczas tej czynności, ale i tak hasłem przewodnim pozostał "BÓÓÓÓÓL". Trójeczka, o równie grafomańskim tytule The Ancient Ship of Doom, to zdolność łapania się rurek pod sufitem, cyberninjasi plujący w nas chmurami samonaprowadzających rakiet i uszkodzone trzonowce, połamane o przesiąknięty potem plastik pada Pegazuska (prawdziwa przypowiastka). Tym, którym znudziły się wewnątrzustne klawiatury, względnie stracili jeden siekacz w LARP-owej bitce i potrzebują wybicia jeszcze paru kiełków, by NFZ w pełni refundował im nowe i wiekuiste szczeny, śpieszymy z informacją, że wszystkie trzy części dostępne były na jednym SNES-owym karcie, a poza tym można zlokalizować je na wszelakich komórkach czy innych wirtualnych konsolach.

 

 



 



 

 


Strider

 

 

Była mowa o ninjasie klasycznym, więc teraz pora na cyber-mecha-supa-dupa-ninjasa, Hiryu czyli Latającego Smoka. Akcja dzieje się w niedalekiej nam przyszłości, gdzie wciąż trwa "Zimna Wojna", a specjalna agencja pełna cyberasasynów dba o bezpieczeństwo tej części świata, która nie musi kupować "na kartki". "Powietrzny" jako najmłodszy w organizacji zostaje wysłany, by zabić swego przyjaciela, który wpadł w ręce wroga i może wydać wszystkie sekrety swoich chlebodawców. Jednak szczwany młodzik zaczyna badać sprawę i odkrywa, że głównym złym jest misjodawca, który wraz z plutonem robotów i innego produkowanego przez zbrojeniówkę żelastwa stara się obalić żelazną kurtynę i zjednoczyć świat pod swoim berłem i butem (jeśli komuś błyska w tym momencie żaróweczka podpisana "Metal Gear" to jest na dobrym tropie). By powstrzymać chlebodawcę, Hiryu musi oblatać pół świata, w tym Kazachstan, Chiny i Egipt, gdzie przemierzając wielokrotnie te same poziomy napotka przyjaciół, którzy wręczą mu potrzebne do zwycięstwa dane zapisane na wielkich, miękkich, czarnych dyskietkach. Plansz jest tylko kilka, ale gra jest metroidvanią, czyli powracając po jakimś czasie na odwiedzony wcześniej poziom będziemy mogli sięgnąć tam gdzie wzrok drzewiej nie sięgał, a przeciwników kłaść będziemy samym powłóczystym spojrzeniem. Zanim jednak staniemy się tak potężni, nawalać będziemy ich standardową machajką, którą z czasem nauczymy się ładować energią, zyskując tym samym atak dystansowy. Ponieważ gra jest dość długa, a autorzy nie zapisali się do klubu sadysty-programisty, od czasu do czasu dostawać będziemy hasło, które można wpisać w menu głównym, by "odtworzyć stan gry". Całkiem fajna seria, jednak poza, wydaną równolegle z wersją NESową, automatową beat'em upką i kontynuacją na SNESie/Mega Drive'ie, seria jest właściwie martwa, a szkoda. Warto obczaić, jeśli będziecie mieli okazję.

 



 

 



The Young Indiana Jones Chronicles

 

 

Gra na podstawie serialu pod tym samym tytułem, opowiadającego, jak nietrudno się domyślić, o przygodach młodego Indy'ego. Wbrew zasadzie, że gry na licencji to crap, która potwierdzała się w przypadku poprzednich odsłon przygód Jonesa na NESie, YIJC jest naprawdę fajną platformową biegunką w prawo. W arkana misji wprowadzają nas krótkie scenki, względnie sam Indy w wersji "retro", podobnie jak w serialu własnoustnie snujący swe klechdy czy inne bajania. Ciekawe są też lokacje które przyjdzie nam zwiedzać - zaczniemy podczas wojny domowej w Meksyku, po czym przeniesiemy się na fronty I wojny światowej. Tam, wystartujemy od wspomagania (zupełnie zbędnego zresztą) najbardziej bitnej i walecznej armii świata - Francuzów, po czym stopniowo przesuwać się będziemy w kierunku Berlina, by kopnąć w zadek Kaisera, by aż przysiadł na swoim szpiczastym hełmie. Grę charakteryzuje fajna muzyczka oraz to, że bronie i ekwipunek znajdowany na planszy odzwierciedla czasy/warunki w jakich przyszło nam walczyć. Będąc chłopaczkiem otoczonym przez rzucających się sobie do gardeł Meksykanów, na naszych skroniach spocznie klasyczny kapelusz Indy'ego (nakrycia czaszki pełnią rolę "strzałołapu" - gdy oberwiemy, spanie nam kapelusz, a nie głowa), a do łapy zagarniemy stertę kamulców czy noż (w wariancie do rzucania bądź do walki wręcz). A gdy uda nam się odnaleźć jednorazowy dynamit czy strzelbę to naprawdę będziemy mogli utrącić parę sombrero. Walcząc podczas Wielkiej Wojny przyodziejemy się hełm, względnie gaz-maskę, a arsenał wzbogaci się o granaty czy mnogą broń palną. Dodatkowo, czasem dostaniemy zadanie specjalne - a to mamy na szybko przewieźć motorem wiadomość przez przeorany okopami krajobraz, a to siadamy za sterami dwupłatowca, by zestrzelić sterowiec-bossa, chroniony przez Czerwonego Barona. Podsumowując, dzieje się zacnie i szkoda, że gra ta nigdy nie zyskała rozgłosu, na jaki zasługiwała, co przekłada się współcześnie na jej nieobecność na Wirtualnej i jej podobnych.

 



 

 



Operation Secret Storm

 

 

Było na poziomie, więc czas na potworka-ciekawostkę. Co powiecie na platformówkę, w której przedzieramy się przez Irak będący w stanie wojny z Kuwejtem i resztą świata? Wcielamy się w agenta George'a B., którego celem jest skopanie modnie-wąsatego i filuternie-bereciastego dyktatora Iraku. Zaczynamy od wyzwolenia Kuwejtu i stopniowo przedzieramy się przez ten pustynny kraj, by w finale dotrzeć do gargantuicznej "kryjówki" dyktatora. Nasz agent jest groźny jak zdjęty bronchitem Wolverine, po wcześniejszym odarciu go przez szacownego Magneto z całego adamantytu i innych resztek godności. Innymi słowy protagonista wyraźnie chce być wojowniczy, ale ewidentnie mu to nie wychodzi. Dodajcie do tego sprawność ruchów godną emeryta po przeszczepie panewki biodrowej, któremu buchnęli chodzik i zasięg ciosów rzędu dwóch pikseli i już wiecie jak sympatyczną czynnością będzie walka. Dobrze, że przeciwnicy są jeszcze bardziej beznadziejni, bo inaczej nie mielibyście okazji zobaczyć ich całego, czteroelementowego zbioru. Przeciw nam stają zakuci w stereotypowe arabskie szaty szeregowcy, wspierani przez półnagich fakirów z wielkimi szablami, sępy (które, jak wiadomo, stanowiły podstawę sił Husseina podczas obydwu konfliktów z Zachodem) i jeszcze napakowanych typków odzwierciedlających parę innych stereotypów o Arabach (wąsy!), basta. By ułatwic nam dorwanie głównego złego, dowództwo zadbało by na beczkach naftówki i elementach ropociągu (które, jak wiadomo, są jedynymi elementami krajobrazu poza piaskiem w tamtym regionie świata) leżały granaty i pociski (wystrzeliwywane bezpośrednio z dłoni, względnie Agent B potrafi ciskać drobnymi metalowymi przedmiotami z nadludzką siłą), które warto gryzoniować na losowo mniej-idiotycznych-od-reszty przeciwników. Pewnie nie mieliście okazji w to zagrać, co możecie uznać za prawdziwe szczęście/błogosławieństwo. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia i teraz grają w gry sprzed dwóch dekad i piszą o sobie w pierwszej osobie liczby mnogiej. Eh, grzechy dzieciństwa rzucają długie cienie czy coś tam...

 






To ostatnia odsłona retrokącika w jego obecnej formie, już wkrótce oczekiwać możecie pewnych zmian, miejmy nadzieję, że na lepsze. Następne wydanie będzie "eksperymentalne" - liczymy na Wasze aktywne komentowanie i podpowiedzi, o których grach chętnie byście poczytali. Nie ma co przedłużać, spadamy postrzelać do gethów, czytamy się za (prawdopodobnie) tydzień!
 

Źródło: własne

Komentarze (26)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper