Gra, dla której kupiłem Playstation 4

BLOG
2104V
Gra, dla której kupiłem Playstation 4
snk | 12.04.2020, 16:41
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

W poprzednim wpisie rozprawiłem się z siedmioma latami grania na moim wysłużonym lapku. W tym – otworzę nowy rozdział swojej growej przygody z pomocą tytułu, którego wyjście pchnęło mnie do kupienia PS4. Nie będzie to jego recenzja, raczej opis uczuć, które towarzyszyły mi podczas przejścia na next (znaczy no, w zasadzie current, ale wiecie o co chodzi) gen. Zapraszam!

Nigdy nie byłem zbyt dobry w budowaniu napięcia, prowadzącego do wielkiego finału, w którym doszłoby do powodującego opad szczęki objawienia. Pewnie z tego powodu już po obrazku widać o jakiej grze będę dzisiaj pisał – będzie to najnowsze dzieło From Software, Sekiro: Shadows Die Twice. Nigdy też nie byłem podatny na takie budowanie napięcia. Dlatego też nie oglądam tych dziesiątek zwiastunów, teaser trailerów, dzienników deweloperskich, jakichś nagrań z telefonu zrobionych podczas zamkniętych pokazów, na których takowych nagrań robić się nie powinno. Wystarczy mi obejrzenie gameplayu, gdy ten już będzie dostępny w zadowalającej jakości, albo recenzji zaufanego autora. W zasadzie jedynym wyjątkiem, choć w świecie filmowym, był siódmy epizod Gwiezdnych Wojen. Nie byłem w stanie ukryć ekscytacji tym, że na wielkim ekranie  pojawi się kolejna część mojej ulubionej sagi i byłem w kinie na premierę. Ostatecznie obraz ten daleki był od ideału, ale na pewno nie byłem rozczarowany nim tak mocno jak niektórzy.  Może kiedyś napiszę na ten temat coś więcej, ale na razie wystarczy wspomnieć, że przypomniałem sobie, iż nie warto ulegać przedpremierowej gorączce.

I chyba właśnie z tych powodów nigdy mi nie przeszkadzał fakt, że nie gram w najnowsze tytuły. Lubię nadrabiać starocie i  poznawać w ten sposób historię gier, sprawdzać co pojawiło się w darmowych rozdawnictwach, które ostatnio wyrastają jak grzyby po deszczu, badać co ciekawego Humble Bundle dało w swojej paczce. Nawet pierwsze Dark Souls, które pokochałem całym sercem, a bez których pewnie nie sięgnąłbym po Sekiro i, ostatecznie, nie stworzyłbym tego wpisu, ograłem dopiero jakieś 5 lat po premierze. I tak sobie uprawiałem ten swój slow gaming (jak mi się podoba to sformułowanie!), kolejne nowości się pojawiały, aż na rynek wszedł Switch z tytułami, na widok których zaświeciły mi się oczy. Nigdy nie grałem w Zeldę, z Marianów znam tylko dwa początkowe światy pierwszego, bo 6-letniemu mnie nie starczyło umiejętności na więcej. Natomiast Breath of the Wild i Odyssey wyglądały wspaniale. Nie dość wspaniale jednak, żeby przekonać mnie do zakupu konsoli wielkiego N. I tak dalej sobie grałem w to, co akurat uznałem za ciekawe. Nadrobiłem dwa pierwsze Doomy (trójki spróbowałem, ale odpuściłem przez jakość edycji BFG), pękła trylogia Maxa Payne’a, na jakiejś promocji wyhaczyłem GTA V i utwierdziłem się w przekonaniu, że najlepsze odsłony flagowej serii Rockstara rozgrywają się w San Andreas.

 A potem pojawiły się zapowiedzi Sekiro, na które, jak już wcześniej ustaliliśmy, za bardzo nie reagowałem. Następnie wyszły gameplaye i stwierdziłem, że tak duże zmiany w mechanice walki w stosunku do Soulsów mogą nie spodobać się graczom, przyzwyczajonym do klatek nieśmiertelności, paska wytrzymałości i dużych możliwości dostosowania postaci pod własny styl gry. Mogło to oznaczać, że nowy tytuł studia Miyazakiego stanie się wielbiony lub znienawidzony, uznawany za najlepszy z gatunku soulslike, albo za niechciane dziecko, które było zbyt inne od reszty rodzeństwa i przez to nielubiane. Ewentualnie społeczność fanów FromSoftu mogła się podzielić na dwa obozy, jak to rzeczywiście miało miejsce. O pierwszym pisałem przed chwilą. Drugi natomiast docenił bardzo rozbudowany system szermierki, dzięki któremu można było się poczuć jak prawdziwy mistrz fechtunku. A mi ciężko było się opowiedzieć po którejkolwiek ze stron, ze względu na brak konsoli, czy peceta, który uciągnąłby nowe tytuły. W internecie widziałem kolejne recenzje, kolejne analizy tytułu, kolejne opinie graczy.

I wtedy stwierdziłem, że muszę sprawdzić Sekiro jak najszybciej. Nie dlatego, że wiedziałem, że będzie to gra idealna idealna dla mnie. Ba, obawiałem się, że w ogóle mi nie podejdzie, zważywszy na to, że w Dark Souls grałem jako mocno opancerzony rycerz w pełnej płytówce, wielkim mieczem w jednej ręce i pawężą w drugiej, co było archetypem tak dalekim od shinobi, jak tylko się da. Ale wiecie, po raz pierwszy chciałem być częścią tego hype trainu i ograć tytuł w okolicy premiery. I tak oto postanowiłem, że sprawię sobie PS4. Nie pecet czy laptop, bo sprzęty o interesujących mnie podzespołach byłyby trochę za drogie. Nie Xbox One, bo exclusive’y na niego nigdy mnie interesowały. Właśnie konsola od Sony najbardziej do mnie przemawiała – pojawił się na niej God of War, nazywany przez sporo osób Grą Roku, saga o Drake’u, którą, jako fan Indiany Jonesa, zawsze chciałem sprawdzić, do tego interesujące mnie Horizon: Zero Dawn i Spider-man. Więc postanowione! Szybka wizyta na Allegro, znalezienie pięknej, używanej Slimki z motywem z Gwiezdnych Wojen, w zestawie z dodatkowym padem i czterema grami, wygranie licytacji. Okazało się, że sprzedawca mieszka dwie ulice dalej – to musiał być jakiś znak! Wszechświat chce, żebym miał tę konsolę, prawda? Odebrałem swój skarb w piątek po pracy, po drodze podjechałem też po zamówione wcześniej Sekiro. Rozpakowałem sprzęt, podłączyłem, stworzyłem konto na PSN, zainstalowałem grę. Wszystko było gotowe na pobudkę w sobotę i całodniowe granie.

I okazało się, że wszechświat miał jednak inne plany. Obudziłem się z bolącym gardłem, zatkanym nosem i gorączką. Niby zwykłe przeziębienie, które mam co kwiecień, ale ja przechodzę je jak prawdziwy mężczyzna. Znaczy – nie ruszam się z łóżka, śpię, raz po raz wstaję zrobić coś do jedzenia, ewentualnie herbatkę. To nie był stan, w którym mogłem delektować się wymarzonym tytułem, dlatego też wielkie giercowanie zostało przełożone na kolejną sobotę, kiedy to po przebrzydłym wirusie nie powinno już być śladu. I rzeczywiście, po tygodniu było ze mną zdecydowanie lepiej i mogłem usiąść przed moim własnym Playstation 4. Cóż to było dla mnie za wydarzenie! Czułem się tak, jak wtedy gdy siadałem przed swoim pierwszym komputerem z preinstalowanym Warcraftem 3. Albo jak zobaczyłem pierwsze Playstation u sąsiada. Albo jak uruchomiłem pierwszą gwiezdnowojenną grę. Albo jak poznałem Ten Wielki Zwrot Akcji w pierwszym KotORze. Albo jak pierwszy raz wyszedłem na ulicę Sigil w Tormencie. Wiecie o jakich chwilach mówię.

Włączam konsolę, wkładam do środka płytę, widzę ekran wczytywania i logo From Software. Wchodzę w opcje języka i zostawiam japońskie głosy z angielskimi napisami. Uruchamiam nową grę, odwracam oś Y i oglądam piękne intro, tłumaczące lepiej od pierwszych Dark Souls gdzie się znajdujemy i kim jesteśmy. A potem już przejmuję kontrolę nad bohaterem. Jejku, jakie to jest ładne! Ile to wszystko ma polygonów! A animacje jakie dokładne! I jak super jest słuchać japońskich głosów! Wrażenia artystyczne na pięć plus. Dostaję miecz, lokalny odpowiednik estusa i ruszam do walki z pierwszymi przeciwnikami. Hej, idzie całkiem nieźle, parowanie nie jest takie trudne, a nawet jak nie wyjdzie to przeciwnicy jakoś tak mało zdrowia zabierają. Pierwszy mini-boss też szybko padł całkiem szybko. Oho, czas na pełnoprawnego bossa, poznaję po ładnej polance. Pewnie będzie ciężko, nie? Ano jest, raz-dwa i po krzyku, zginąłem. Nic to, będzie trzeba się nauczyć jego ruchów, ale dam radę. Zaraz, jaki filmik? Jaka skryptowana śmierć? Dajcie mi się odegrać! O, dostaję protezę ręki? No dobra, natychmiastowy rewanż nie jest tak ważny, dajcie się pobawić tą protezą!

Czułem się jak dziecko w Boże Narodzenie, które bawi się nową zabawką. Zdążyłem zapomnieć, że przecież wcześniej w różnych recenzjach czytałem, że główny bohater straci rękę i jakie bronie będzie mógł na jej miejscu zamontować. Ale byłem w transie i nie myślałem, po prostu dałem się ponieść pozytywnym emocjom, które odczuwałem podczas zabawy. Byłem maksymalnie zanurzony w świecie gry, skradałem się, pokonywałem kolejnych wrogów. Aż trafiłem na Gyoubu, który tak łatwo nie dawał się zwyciężyć. To pierwszy przeciwnik, który tak mi zaszedł za skórę. Już sam wygląd był przerażający. Jasne, wcześniej mierzyłem się z Skutym Ogrem, ale on miał być, no, ogrem, stworem fantastycznym, więc spodziewałem się czegoś dużego i niezbyt zachęcającego wyglądem. A tutaj spotkałem kogoś, kto był ze trzy razy większy od Jednorękiego Wilka. Z takim cholernie wielkim yari, którego samo ostrze było wielkości protagonisty. Nie wspomnę już o koniu, który też wyglądał, jakby był specjalnie hodowany do ujeżdżania przez pół-olbrzymów. I twórcy próbowali mnie przekonać, że to człowiek! Jasne… No, ale w końcu padł i droga do zamku w Ashinie stanęła przede mną otworem. Spotkałem tam przeciwników, którzy nie byli zwykłymi żołdakami wyraźnie sygnalizującymi swoje ataki. To byli prawdziwy ninja – nieprzewidywalni, bezwzględni, bijący mocno, chwytający się wszystkich sztuczek, żeby wygrać. Nauka walki z nimi była długa i trudna, ale jakże potrzebna przed kolejnym bossem, który znowu miał mi zajść za skórę.

Genichiro, bo o nim mowa, był dokładnie taki sam. Miał szeroki wachlarz ruchów i nigdy nie mogłem być pewny, którego z nich użyje. Musiałem reagować w mgnieniu oka, szukać krótkich chwil, kiedy mogłem wyprowadzić celny cios. Albo nawet dwa, jeśli miałem szczęście. No, ale to było okazja do rewanżu za odcięcie ręki w prologu. W pierwszym podejściu nawet nie próbowałem wygrać. Starałem się wyczuć jego ruchy, zapamiętać, która animacja jest zwiastunem danego ataku. Oczywiście łatwiej powiedzieć jak zrobić – bez przerwy padałem pod naporem ciosów przeciwnika. Wstawałem, uczyłem się dalej, ginąłem, biegłem, żeby spróbować po raz kolejny. Po kilkunastu (może -dziesięciu? Nie wiem, możliwe, pamięć płata figle) takich podejściach młodzian adoptowany przez klan Ashina padł. Odpaliła się cutscenka i mogłem się napawać zwycięstwem. Albo patrzeć jak przeciwnik zrzuca z siebie kolejne elementy zbroi, aby w kolejnej, trzeciej już fazie walki, móc wyprowadzać zupełnie nowe ataki bazujące na elektryczności. Wtedy zrozumiałem co jest jego tajną bronią. Ostateczne brudne zagranie – przerywniki filmowe. Ale nic to, shinobi musi sobie radzić nawet z tego rodzaju przeciwnościami losu. Kolejne kilkanaście prób, w czasie których pierwsze dwa paski życia Genichiro malały do zera z niemal stuprocentową skutecznością, i mogłem się w końcu cieszyć wygraną. Mogę się nią cieszyć… prawda?

Ano, tym razem prawda. FromSoft nie rzucił mi kolejnej kłody pod nogi, choć scenarzyści pozwolili mojemu oponentowi uciec, pewnie jeszcze się spotkamy. Nie zmienia to faktu, że wygrałem. Z jednej strony ulga, w końcu mogę pójść spać. Z drugiej – szkoda, bo walka była diabelnie satysfakcjonująca i znowu odbywała się w pięknych okolicznościach przyrody – tym razem na szczycie wieży górującej nad całym zamkiem. No i, jak już wcześniej wspomniałem, dostałem okazję do rewanżu, co sprawiło, że starcie miało charakter bardziej osobisty, w przeciwieństwie do Soulsów, gdzie co i rusz mierzyłem się z legendarnymi postaciami, które tak naprawdę nigdy nic mi nie zrobiły. W ogóle całe Sekiro jest od poprzednich dzieł Miyazakiego bardziej… kameralne? Jasne, szersza perspektywa jest taka, że główny bohater tak naprawdę decyduje o losach świata. Ale nie robi tego dlatego, że postanowił zostać bohaterem. On chce jedynie odkupić swoje winy i służyć swojemu panu imieniem Kuro. A że doprowadzi go to do walki ze smoczym bogiem? To już tylko pokłosie obietnicy, którą postanowił spełnić. Tak samo wynikiem jego wcześniejszych postanowień jest fakt, że musi zmierzyć się ze swoim mistrzem, Sową. Albo nie będzie się mierzył ani z nim, ani ze wspomnianym wcześniej bożkiem, bo gracz stwierdzi, że Wilk chce trzymać się kodeksu shinobi, który nakazuje mu bezwzględne posłuszeństwo wobec mistrza. Czyli, jakby nie patrzeć, uhonoruje inną obietnicę. Wszystko sprowadza się do tego ciężkiego, osobistego wyboru. Wyboru, którego protagonista może, po raz pierwszy w życiu, dokonać sam. Wcześniej wszystko było klarowne – otrzymywał zadanie i je wykonywał. Nawet na początku gry dostaje liścik z informacją, żeby uratował swojego pana. A potem, gdzieś w połowie historii, dostaje dwie wspomniane wcześniej opcje. Naprawdę pięknie pokazany rozwój charakteru bohatera.

Ja oczywiście postanowiłem pomóc Kuro. Znowu jestem na wieży, znowu walczę w imię mojego pana, tylko tym razem przeciwko mnie staje osoba, która kiedyś mnie uratowała, wychowała i ukształtowała. Nie mam większych szans. Podchodzę do walki raz za razem, ale Sowa cały czas zaskakuje mnie swoimi nieczystymi zagrywkami. Rzuca mi pod nogi petardy, czy jakiś pył, który sprawia, że nie mogę się leczyć. Za każdym razem jak padam przypomina mi kolejne punkty kodeksu shinobi. Tego samego kodeksu, który złamałem i który mi ciąży. Ale z każdym kolejnym podejściem radzę sobie coraz lepiej. Chyba jednak uczeń może przerosnąć mistrza. Jego drugi pasek zdrowia spada do zera, a ja jestem gotowy na kolejną fazę. W końcu taki stary wyga musi mieć coś jeszcze w zanadrzu. Jednak nie. Przeszywam jego serce, dziękuję za naukę. Bezwładne ciało pada na deski wieży. Zrobiłem to.

Drugą połowę gry pamiętam jak przez mgłę. Nie dlatego, że była gorsza od pierwszej. Raczej dlatego, że podbudowany ostatnim zwycięstwem, wiedziałem, że nic mnie nie może powstrzymać. Że niby smoczy bożek, o którym wspomniałem wcześniej? Albo gigantyczny wąż, który zresztą też był czczony jak bóstwo? Nie były to byty, które mogły mnie powstrzymać przed dotrzymaniem postanowienia pomocy Kuro. Dlatego też szlachtowałem zastępy coraz to nowych przeciwników, zbijałem punkty życia kolejnych bossów i minibossów do zera. No i zwiedzałem cały zamek od nowa, bo po dojściu do określonego momentu w fabule w twierdzy pojawiają się nowi przeciwnicy i przedmioty. Ta konieczność powrotu do odwiedzonych wcześniej miejsc bardzo ładnie łączy się z kameralnością całej narracji, o której wspominałem wcześniej. Nie zwiedzamy całego świata, a tylko obszar będący własnością jednego japońskiego klanu, którego historię poznajemy, i z którym się zżywamy. To kolejny powód, przez który walki z Genichiro są tak pamiętne. On przecież nie był ‘tym złym’ tylko dla bycia złym. On chce tylko uratować osobę, która przygarnęła go i nazwała swoim wnukiem. Chce uratować ludność, bo czuje, że ma wobec nich dług wdzięczności za to, przyjęli go jak swojego. Nie chce zawieść Isshina i nie chce widzieć rozpadu państewka, którego stał się częścią.

Byłem świadom wszystkich tych faktów podczas finałowej walki, z, jakżeby inaczej, Genichiro. Spotkałem się z nim na tej samej polanie, na której odrąbał mi rękę. Tym razem nie miał na sobie zbroi, w której rozpoczynał nasze ostatnie starcie. Dzierżył za to legendarne Czarne Ostrze Śmiertelności, co zwiastowało trudny pojedynek. Okazało się, że nie miałem racji. Starcie było stosunkowo proste, zwłaszcza, że miał tylko jeden pasek życia i nie nauczył się zbyt wielu nowych ruchów od czasu naszego ostatniego spotkania. Kilka podejść i Genichiro padł pod naporem moim ciosów. I znowu wykorzystał technikę przerywnika filmowego, tym razem, żeby przywołać zza grobu Isshina ze swoich najlepszych czasów – legendarnego wręcz wojownika, który zjednoczył pod swoimi rządami krainę, którą przemierzałem przez ostatnie 30 godzin. On już nie znał litości. Błyskawicznie wyprowadzane ciosy i trzy fazy walki, każda z wyjątkowymi dla siebie atakami sprawiły, że spędziłem z nim jakiś tydzień. A według czasu gry – 10 godzin. 10 godzin rozgryzania jednego przeciwnika. Strasznie męczące, ale jednocześnie satysfakcjonujące doświadczenie. Z każdą próbą szło mi coraz lepiej i coraz szybciej przebijałem się przez dwie pierwsze fazy starcia. Ale w trzeciej zawsze ręce mi się trzęsły, bo byłem świadom, że nawet mały błąd może zaprzepaścić cały trud. Stawka była wysoka. Wypracowałem sobie nawet schemat – wracam z pracy, jem obiad, godzinka z Sekiro, potem jakaś inna forma relaksu, żeby nie robić kolejnych podejść w złości. 24 godziny na ochłonięcie i wracamy do walki. Aż w końcu któregoś dnia wróciłem do mieszkania, usiadłem przed konsolą i udało mi się w końcu wygrać. Po 10 godzinach! Moja radość była nie do opisania, tak samo jak satysfakcja którą odczuwałem po zadaniu ostatniego ciosu. Dotrzymałem obietnicy i pomogłem Kuro. Przeszedłem Sekiro i wiedziałem, że Playstation 4 było dobrym zakupem, chociażby dla tej jednej gry.

Oceń bloga:
23

Komentarze (37)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper