Woda, ziemia, powietrze czyli „non – games” od Artdink

BLOG
310V
Woda, ziemia, powietrze czyli „non – games” od Artdink
SulidSanke | 29.05.2020, 09:21
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Wiecie za co cenię sobie lata 90-te w gamingu? Za wolność twórczą, kreatywność i eksperymenty czyli coś co dzisiaj niestety rzadko uświadczymy. Jasne, można stwierdzić, że był to dopiero początek, grafika 3D jeszcze raczkowała, deweloperzy nadal uczyli się nowej technologii, więc na dobrą sprawę wszystko co wtedy wychodziło było „nowe” i „innowacyjne”.

Popatrzmy teraz na to z drugiej strony. Obecne silniki pozwalają na dużo więcej, nie trzeba godzić się na aż tak duże kompromisy jak kiedyś. Nie odnosicie jednak wrażenia, że mimo ogromu możliwości jakie teoretycznie sprawny programista posiada, spora część gier jest do siebie podobna? Nie bez powodu powstało w końcu określenie „Ubigra”, prawda? Tak, zdaję sobie sprawę, że to już nie romantyczne czasy programowania w garażu, że budżety gier są obecnie znacznie większe, a i wymagania graczy zmieniły się na przestrzeni lat. Nie zmienia to faktu, że tych oryginalnych tytułów jest coraz mniej.

Jednak niecałe trzy dekady temu pojawiły się tytuły, które jedni okrzyknęli oryginalnymi i nietuzinkowymi, inni zaś stwierdzili, że to przerost formy nad treścią. Jednak nie można im odmówić jednego – były ciekawym eksperymentem, wartym wspomnienia nawet dziś. Omówimy sobie dzisiaj trzy tytuły od przykrytego już nieco kurzem Artdink. Studia odpowiedzialnego m.in. za popularną w Japonii serię symulatorów A-Train.

Gry, które nie są grami.

 

Woda

Czeka nas podróż w głąb morza za sterami batyskafu. Cel? Odbudowa rafy koralowej. Nie brzmi to zbyt zachęcająco, prawda? Przyznam się szczerze, sam podchodziłem do tego pomysłu dość sceptycznie. No bo co może być w tym ekscytującego? Odpowiedź jest prosta – eksploracja, która jak się okazuje, jest główną siłą tej produkcji. Wierzcie mi lub nie, lecz gdy odpaliłem Aquanaut’s Holiday po raz pierwszy to wsiąkłem na dobrych parę godzin. Nie mogłem się oderwać od podziwiania kolejnych gatunków ryb, zwiedzania dna morza i szukania kolejnych niezwykłych budowli czy obiektów. A im więcej będziemy zwiedzać, tym więcej minerałów potrzebnych do odbudowy rafy zbierzemy. Dzięki niej zaczną pojawiać się kolejne gatunki roślin czy ryb. I tak w kółko.

 

Ziemia

Sami pewnie przyznacie, że gier o naszych prehistorycznych przodkach powstało niewiele. Jedną z nich jest wypuszczone w 1996 roku Tail of the Sun. Z czym tym razem mamy do czynienia? Z grą RPG. Tak jakby. No ale od początku.

Odpalamy grę, wpisujemy imię, wybieramy jedną z dwóch dostępnych postaci i zaczynamy. Ale co mamy zrobić? W sumie nie wiadomo, ponieważ gra nas o niczym nie informuje. Nie wyskakuje żaden dymek w stylu „zbierz 10 rzep”, „upoluj dzikie zwierzę” czy „zbuduj schronienie”. Teoretycznie. W praktyce twórcy dają nam jedną jedyną podpowiedź. Obrazek na którym widać grupę ludzi pierwotnych i słońce. To tyle – radź se. A że wrednym dziadem nie jestem, to powiem Wam na czym myk polega – na zbudowaniu wieży z mamucich kłów, ale tak dużej, że sięgnie ona słońca. Teraz wszyscy przewrażliwieni na punkcie spoilerów możecie ostrzyć swoje widły – zdradziłem Wam sekret 24-letniej gry.

Ok, ale wspominałem, że jest to gra RPG. No, może nie do końca, aczkolwiek posiada takie mechaniki. Uproszczone, ale jednak. Nie znajdziemy tutaj miliona tabelek ze statystykami, rozdawania punktów po różnych atrybutach czy levelowania. Wróć – levelowanie jest, ale dość specyficzne. Już tłumaczę. Chodzimy sobie naszym ludkiem po świecie, mijając przy tym różne owoce czy rośliny do zjedzenia. Jedne zwiększą naszą pojemność płuc (tak, można tutaj „pływać”), inne wzmocnią nogi przez co będziemy biegać szybciej, a inne pobudzą szare komórki i zmuszą do myślenia. Jedne zadziałają mocniej, inne mniej, co z resztą musimy wywnioskować sami - po kolorze efektu jaki wywołają na naszym ciele. Ale ile tego musimy w siebie wcisnąć aby zadziałało? Bóg jeden wie. Dla przykładu, jak nawpychamy w siebie wystarczająco dużo żarcia, które pobudzi nasz mózg, to nasz cyfrowy Einstein wpadnie w końcu na pomysł, że można tłuc stwory kijem, a nie walić z piąchy w nos. Ułatwi to nam zaś polowania dzięki którym zdobywamy mięso. Z nim zaś możemy zrobić dwie rzeczy – albo zjeść, co wpłynie pozytywnie na całe nasze ciało, albo zanieść do wioski, co chyba (to tylko moje domysły) zapewni dobrobyt i zwiększy populację. Jest to akurat ważna sprawa, bo jak nasza postać zginie (utopi się, zabije go dziki zwierz czy po prostu umrze ze starości) to mamy z czego wybierać aby kontynuować naszą misję.

Warto też w przypadku tej gry wspomnieć o oprawie, zarówno wizualnej jak i audio. A tutaj jest dość… Psychodeliczne. Za dnia tego nie widać, ale w nocy na niebie dzieją się cuda. Serio, widok jak z jakiejś pokręconej bajki dla dzieci. Muzyka też dokłada tutaj swoje trzy grosze, podkręcając jednocześnie wspomnianą psychodelę, jak i plemienny klimat. Dużo tutaj „kontrolowanego chaosu”, który jest tworzony przez bębny, różnorakie odgłosy zwierząt oraz przeróżne dźwięki puszczane od tyłu.

Godny podziwu jest obszar po którym przyjdzie nam się poruszać, bo ten jest wyjątkowo duży i dość zróżnicowany. Przyjdzie nam zwiedzić m.in. ośnieżone szczyty gór, bezkresne połacie zieleni czy piaski pustyni. Sami decydujemy dokąd nas nogi poniosą, sami przez to tworzymy własne przygody. I to jest super.

„Wild, pure, simple life”.

 

Powietrze

O Kaze No Notam dowiedziałem się przez przypadek, przeglądając listę tytułów wyprodukowanych przez Artdink. Z jakiegoś powodu sama nazwa przykuła moją uwagę. Potem szybki research w Google i… Zobaczyłem okładkę. Od razu wiedziałem, że muszę to mieć. O swoim odkryciu opowiedziałem Samicy Naczelnej, gdzieś tam wplatając, a właściwie wyraźnie dając do zrozumienia, że grę zakupiłem.

- Patrz to! – powiedziałem włączając randomowy gameplay na youtube. – Patrz co odkryłem! Mówię ci, to jest coś niezwykłego!

- Nooo… Balon. – stwierdziła drapiąc się przy tym po głowie. – I co w tym takiego niezwykłego?

- Jak to co? Wszystko! Patrz na tą grafę. Prosta, poligonalna, ale jakże przyjemna dla oka. A ta muzyka… Jejku, jak tu wszystko ze sobą współgra. O, zobacz, w oddali się miasto powoli rysuje.

- Okeeeey… I co tam się robi?

- Jejku no, lata balonem, bo co innego? Przecież nie zbiera poziomki… - odparłem lekko poirytowany. „Ślepy by to zauważył” - pomyślałem.

- To tyle? Latasz balonem?! Przecież to musi być cholernie nudne.

W tym momencie Naczelna popatrzyła na mnie. Gdy poczułem jej wzrok na sobie, moja mina od razu się zmieniła. Z radosnego, podekscytowanego dziecka nic już nie zostało. Przypominała ona bardziej psiaka który nasikał na dywan i miał świadomość tego, że zrobił źle. Zawstydzenie połączone z niewinnością. Ona wiedziała. I ja wiedziałem, że ona już wie.

- Proszę cię, powiedz, że tego nie kupiłeś… - powiedziała lekko błagalnym tonem.

Moje milczenie było aż nad to wymowne.

- Ale nie było drogie… Z dychę może dałem… - wymamrotałem niepewnie pod nosem.

- Ty mnie nigdy nie przestaniesz zadziwiać. Ja dużo twoich zachwytów nad grami jestem w stanie zrozumieć. Ale to? Stary byk, a jara się pikselowatym balonem. – odparła śmiejąc się pod nosem.

- Poligonalnym. – poprawiłem ją szybko.

- Jeden pies. – rzuciła idąc do kuchni lampkę wina. Chyba nie była w stanie tego przetrawić.

W grze mamy do wyboru trzy tryby do wyboru. „Fly In” w którym musimy wylądować w określonym miejscu na mapie, „Try Delta” gdzie musimy stworzyć jak największy trójkąt na mapie, no i „Wolf Hunt” – czyli polowanie na inne balony. W tym ostatnim przeżyjemy jednak lekki zawód,  bo wystarczy zestrzelić tylko jednego przeciwnika aby wygrać, a to potrafi czasem zająć mniej niż 10 sekund. Co do reszty – tutaj już nie jest tak łatwo, a to dlatego, że twórcy podeszli do kontroli balonem dość rygorystycznie. Jedyne co możemy robić to obracać kamerą, podgrzewać czaszę ciepłym powietrzem aby wzbić się wyżej, lub je skręcić aby obniżyć lot. Przy czym musimy obserwować znaczniki z prawej strony ekranu, które pokazują kierunek i moc wiatru na różnych wysokościach. I to w zasadzie tyle.

Ale skoro o mapach mowa – tych też mamy trzy do wyboru. „Drafty Valley” – z średniowiecznym zamkiem, ogromnym terenem zielonym i wysokimi górami. „Windy City” – gęsto zabudowany obszar miejski w którym trzeba ostro lawirować. Na koniec zostaje „Breezy Earth” – pustynny krajobraz wypełniony zrujnowanymi budynkami oraz kanionami.

Do tego możemy urozmaicić rozgrywkę wybierając porę dnia, pogodę, a nawet rodzaje wiatru. Uwierzcie mi lub nie, ale z wielką przyjemnością odpalałem po kilka razy ten sam etap z różnymi modyfikacjami, tylko po to aby podziwiać widoki. I to mimo bardzo małego pola rysowania obiektów, gdzie dosłownie widzimy jak kwadrat po kwadracie wyrasta przed nami otoczenie.

Jest w tym wszystkim pewien urok i klimat, który dodatkowo podkreśla rewelacyjny soundtrack. Serio, jak znajdziecie chwilę to posłuchajcie sobie na youtube. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.

 

 

Wiecie co łączy te produkcje? Albo inaczej. Wiecie jaki jest ich wspólny mianownik? Relaks. Na dobrą sprawę możemy mieć w nosie postawione nam cele, wystarczy jedynie odpalić grę i dać się porwać w wir nieskrępowanej niczym eksploracji. Czy to pływając po dnie morza, biegając z kijkiem po górach lub latając balonem gdzie wiatr nas poniesie. Tego właśnie brakuje mi w nowych produkcjach. Swobody, ale takiej gdzie nie atakuje nas co chwile masa znaczników do obskoczenia, nie krzyczy do nas wielki wykrzyknik z zadaniem do wykonania. Brakuje mi eksperymentów, nawet tych najdziwniejszych. Odwagi w tworzeniu tego czego się chce. Odnajdywania radości płynącej nawet z najprostszej rozgrywki. Na szczęście odnalazłem swoje zen, tylko w nieco innych czasach.

Myślę, że dobrym zakończenie będzie pytanie z wkładki Kaze No Notam.

“Did you luxuriate in the wind?”

 

Z garścią chaotycznych przemyśleń zostawiam Was ja, czyli SulidSanke. Do następnego!

 

 

PS

Małe sprostowanie odnośnie Tail of the Sun. W instrukcji gry jest opisane co powinniśmy zrobić. Ba, w amerykańskim wydaniu jest nawet zawarta mapa świata z legendą co gdzie się znajduje. Z jednej strony, jest to dobry pomysł, bo nieco ułatwia ona poruszanie po niezbadanym terenie. Z drugiej zaś, może ona odebrać frajdę z samodzielnego odkrywania. Jak może zauważyliście, posiadam edycję na rynek japoński, w której tej mapki brak, a niestety ichniejszego pisma nie rozumiem.

Poza tym we wszystkie wymienione przeze mnie tytuły da się bez problemu grać bez znajomości japońskiego. Ale o wydaniach gier na ten rynek azjatycki, które są „english friendly” napiszę innym razem.

PPS

Oczywiście nasz dialog został nieco przejaskrawiony, nie bierzcie tego śmiertelnie poważnie ;)

Oceń bloga:
5

Komentarze (10)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper