Obcy już nie taki obcy

BLOG
953V
Obcy już nie taki obcy
DawidThePlayer18 | 08.03.2019, 00:00
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Marka Alien jest owiana niemal takim samym kultem, co chociażby Gwiezdne Wojny, a charakterystyczny wygląd tytułowego obcego zakorzenił się w świadomości miłośników popkultury równie mocno, jak wizerunek uwielbianego przez wszystkich Dartha Vadera. Tym bardziej dziwnym jest, iż dopiero niedawno postanowiłem nadrobić zaległości i obejrzeć wszystkie filmy z przerażającym Ksenomorfem w roli głównej.

Jeszcze do niedawna kultowy obcy jawił mi się jako coś... obcego. Naturalnie wiedziałem, o czym mniej więcej opowiada oryginalna kwadrologia oraz bardziej bliski moim czasom Prometheus, czy Alien: Covenant (którego zresztą widziałem w kinie), ale jakoś nigdy nie miałem okazji przysiąść i na spokojnie doświadczyć fenomenu każdej odsłony tej uznanej serii filmów. W końcu jednak zdołałem zmusić się do zorganizowania specjalnego maratonu, podczas którego co noc oglądałem kolejne części historii Ellen Ripley, by następnie przejść do dwóch paździerzy spod znaku AVP i ostatecznie skończyć na współczesnych, niestety niezbyt udanych próbach reaktywacji tej, czterdziestoletniej już marki.

Jak mi się podobało? Cóż, muszę przyznać, że podczas seansu bawiłem się całkiem nieźle. Część filmów to naprawdę kawał świetnego kina, którego niepokojący klimat oraz fenomenalna realizacja praktycznie wcale nie pozwala odczuć tych kilkudziesięciu lat na karku. Niestety, jak to bywa z popularnymi franczyzami, u ich właścicieli szybko pojawiła się chęć szybkiego wzbogacenia, co poskutkowało szeregiem mniej udanych produkcji z kultowym potworem w roli głównej. W dzisiejszym wpisie postaram się przedstawić swoją subiektywna opinię o każdym jednym filmie z serii, zaczynając od oryginalnego obrazu z 1979 roku i kończąc na wydanym dwa lata temu Alien: Covenant. Jako, iż w większości są to tytuły znane oraz dość stare nie będę powstrzymywać się przed omawianiem kluczowych zwrotów fabularnych poszczególnych filmów, zatem jeśli z jakiegoś powodu nie przeżyłeś jeszcze bliskiego spotkania trzeciego stopnia z Ksenomorfem to możesz zechcieć pominąć ów wpis i wrócić do niego nieco później. Wszystkich zainteresowanych poniższym tekstem zapraszam natomiast na krótki suchar, umieszczony tutaj w celu lekkiego rozluźnienia niepokojącego nastroju grozy: Wiecie, co mówi Ksenomorf schodzący z góry? "Nostromo!"... Przepraszam, musiałem.


Alien/Obcy: Ósmy pasażer Nostromo (1979)

Wyreżyserowany przez Ridleya Scotta oryginalny Alien to ponadczasowy klasyk i kultowy space horror, który robi wrażenie po dziś dzień. Niestety nie w takim stopniu, jak za czasów swojej świetności. Klimat, choć równie gęsty, co mgła na Cichym Wzgórzu już dawno temu obdarty został z elementu grozy oraz strachu przed niewiadomym. Dziś bowiem każdy doskonale zna wygląd ikonicznej bestii zamkniętej w kosmosie z przerażonymi bohaterami filmu, więc kolejne spotkania protagonistów z obcą forma życia nie szokują w takim samym stopniu jak lata temu. Mimo wszystko, nadal warto docenić wszelkie sceny z udziałem Ksenomorfa, bo te zostały nakręcone w fenomenalny sposób, a fakt, że tytułowa bestia cały czas ewoluuje pozwala zaskakiwać widza czymś nowym, zamiast oferować przez cały seans podobne sekwencje egzekucji kolejnych członków ekipy. Jedną z najczęściej wspominanych przez mnie tego typu scen jest spotkanie Obcego z Brettem.

Co ciekawe, pomimo czterdziestu lat na karku, Alien zdołał mnie w pewnym momencie zaskoczyć. Jakimś cudem bowiem umknął mi fakt, że jeden z członków załogi, Ash jest androidem, co naturalnie stanowiło zwrot fabularny i doprowadziło do konfrontacji pomiędzy nim, a Ripley. W pewnym momencie do akcji wkroczył Parker i pozbawił robota głowy. Szczerze mówiąc to właśnie ta scena zrobiła na mnie największe wrażenie. Powiem więcej, nawet "efektowne" zakończenie, które dzisiaj trąci już nieco myszką nie zdołało wywołać u mnie większych emocji. To chyba wina tych przestarzałych efektów specjalnych. A propos zakończenia, ponoć pierwotnie miało ono wyglądać zgoła inaczej, demonstrując widzom śmierć głównej bohaterki. O ile wizja faktycznie niepowstrzymanego monstrum była naprawdę przerażająca, tak pozwolenie Ksenomorfowi na zabicie Ripley uniemożliwiało wykorzystanie owej postaci w potencjalnej kontynuacji, zatem z pomysłu ostatecznie zrezygnowano. I w sumie dobrze się stało.


Aliens/Obcy: Decydujące starcie (1986)

Sukces pierwowzoru poskutkował fenomenalnym sequelem w reżyserii Jamesa Camerona. Co prawda Aliens nieco odbiega od założeń oryginału i bardziej niż space horror przypomina fantastyczny film akcji, ale ciężko mieć za złe twórcom, że postanowili zaoferować widowni coś innego, zamiast prostej powtórki z rozrywki. Tym razem więc, Ellen Ripley nie będzie zmuszona działać na własną rękę, a podczas konfrontacji z demonami przeszłości dotrzymają jej kroku specjalnie wyszkoleni żołnierze. Chwila, demonami? Jak najbardziej, gdyż jeden obcy to za mało, kiedy po przeciwnej stronie barykady masz wojsko. Na całe szczęście twórcy wiedzieli co robią i nie zamienili ikonicznej poczwary w rozmnażającą się gąbkę na pociski. Szybko bowiem okazuje się, że nasi kosmiczni marines to nic więcej, jak zwykła przystawka dla zabójczych Ksenomorfów, co tylko potęguje atmosferę niepokoju. Zwłaszcza, iż towarzyszący Ripley komandosi to naprawdę sympatyczna gromadka, której nie da się nie polubić, a co za tym idzie, jako widzowie zaczynami im kibicować, choć tak naprawdę doskonale zdajemy sobie sprawę, że mimo wszystko czeka ich wszystkich brutalny koniec.

Oprócz gromadki żołnierzy, w trakcie seansu poznajemy również małą dziewczynkę oraz kolejnego androida, Bishopa, który bardzo szybko został jedną z moich ulubionych postaci w serii. Cały film mogę zresztą bez problemu uznać za najlepszą odsłonę franczyzy, a to wszystko dzięki perfekcyjnej kulminacji, podczas której doświadczamy decydującego starcia z samą Królową Obcych. Nawet nie wiem od czego tutaj zacząć. Design bestii po prostu powala. Gdybym miał okazję zobaczyć to coś w kinie na wielkim ekranie w okolicach premiery filmu to chyba bym popuścił z zachwytu. Większe wrażenie od gigantycznej kreatury sprawia chyba tylko niezwykle efektowna walka z nią, podczas której Ripley przywdziewa zmechanizowany egzoszkielet i ostatecznie rozprawia się z przerażającym monstrum. Idealne podsumowanie, doskonale obrazujące rozwój protagonistki z przerażonej oraz próbującej za wszelką cenę przetrwać kobiety w bohaterkę, która przezwyciężyła lęk i pokonała źródło swojego strachu, przy okazji ratując kilkoro towarzyszy. Cóż za cudowne, szczęśliwe zakończenie, prawda?


Alien³/Obcy 3 (1992)

Ogromny sukces Aliens doprowadził oczywiście do powstania kolejnego obrazu zawierającego śladowe ilości przerażającego Ksenomorfa oraz wcielającej się w rolę Ellen Ripley Sigourney Weaver. Tym razem jednak nie wszystko poszło zgodnie z planem, w wyniku czego trzecia odsłona serii (zatytułowana po prostu Alien³) znacznie odbiegała jakościowo od swoich fenomenalnych poprzedniczek. Co poszło nie tak? Klasycznie, zarówno studio, jak i reżyser mieli nieco inne pomysły na realizację filmu, a jak wszyscy doskonale wiemy to nigdy nie kończy się dobrze. Przepisywanie scenariusza, narzucanie zmian oraz częste konflikty zmusiły ostatecznie reżysera, Davida Finchera do porzucenia projektu. Pozostawiony bałagan postanowiono natomiast skleić w niezbyt udany film i wypuścić do kin. Ostatecznie dostaliśmy produkcję, która znacznie obniżyła poziom serii, ale też oferowała sporo dobra, przynajmniej w wersji Assembly Cut.

Po pierwsze, klimat. Niby nawiązujący do pierwowzoru, ale też posiadający swoją własną, wyjątkową tożsamość. Przyznacie chyba, że ulokowane gdzieś na odludziu więzienie wypełnione bandą degeneratów to idealny plac zabaw dla nieco odmiennego od pozostałych Ksenomorfa (ten w końcu zrodził się z... psa, a wersji Assembly Cut z bykopodobnego stworzenia). Cały zakład karny wręcz ocieka niepokojącą atmosferą, a projekt starych, zabrudzonych lokacji jednocześnie zachwyca, jak i odpycha. Szczerze mówiąc, Alien³ to chyba najobrzydliwszy obraz w całej serii. Mówimy tu przecież o filmie, który posiada jedną z "ostrzejszych" scen i co ciekawe nie jest to wcale żadna sekwencja z udziałem tytułowego potwora. Nawet najbrutalniejszy pokaz możliwości zabójczego Ksenomorfa nie może równać się z fragmentem, podczas którego przeprowadzana jest sekcja zwłok kilkuletniej dziewczynki. Tak, tej samej dziewczynki, którą Ripley bohatersko uratowała w finale Aliens. Sposób, w jaki kamera pokazuje przebieg operacji oraz powodujące ciarki na plecach udźwiękowienie sprawiło, iż kilka razy autentycznie się wzdrygnąłem. Co jest o tyle interesujące, że ja przeważnie jestem uodporniony na wszelkie sceny gore. Niezwykle efektownie prezentuje się również samo zakończenie, podczas którego jesteśmy świadkami śmierci zapłodnionej przez obcego Ripley, co powinno w teorii zniszczyć raz na zawsze gatunek Ksenomorfów (a na pewno tę słabiutko wykonaną wersję z "trójki") oraz zakończyć kultową serię filmów.


Alien: Resurrection/Obcy: Przebudzenie (1997)

Tak się jednak nie stało i w 1997 roku do kin trafił kolejny, niezbyt udany pomysł na kontynuację historii. O ile Alien³  próbował jeszcze jako tako utrzymać fabułę w jakichś sensownych ryzach, tak Jean-Pierre Jeunet ze swoim Alien: Resurrection całkowicie puścił wodze fantazji i zaserwował fanom Obcego prawdziwą jazdę bez trzymanki po największych absurdach, jakie ta marka widziała. Zacznijmy od tego, że akcja filmu ma miejsce 200 lat po wydarzeniach z "trójki", gdzie pewna grupa naukowców tworzy klona martwej już od dawna Ellen Ripley, aby móc wydobyć z niej Królową Obcych i przywrócić tym samym do życia gatunek Ksenomorfów. Brzmi głupio? To dopiero początek! Szybko bowiem okazuje się, że sklonowana protagonistka przeżyła operację, a naukowcy postanowili zostawić ją przy życiu. Co ciekawe, nie jest to jednak ta sama Ripley, która znamy z poprzednich filmów. Ta wersja została podrasowana kodem genetycznym Obcych, zatem charakter bohaterki uległ małej zmianie, a jej zdolności bitewne zostały rozszerzone o pewnego rodzaju supermoce.

Oprócz nowej Ellen poznajemy też zgraję charakterystycznych rzezimieszków, pośród których ukrywa się android świadomy niebezpieczeństwa wynikającego z opisanych wyżej eksperymentów i chcący wyeliminować zmartwychwstałą protagonistkę. Niefortunny przebieg wydarzeń doprowadza jednak do uwolnienia przetrzymywanych na statku Ksenomorfów, co naturalnie kończy się istną masakrą całej załogi. No, prawie całej, bo wśród żywych pozostaje wspomniana wcześniej grupka degeneratów, jeden z naukowców oraz sama Ripley. Taka właśnie wesoła ekipa będzie przemierzać ponure korytarze kosmicznego statku, starając się z niego uciec. Jako widzowie, doświadczymy po drodze kilku naprawdę ciekawych scen, takich jak wizyta w pomieszczeniu z nieudanymi próbami sklonowania Ellen, czy sekwencja pod wodą z udziałem pływających Ksenomorfów. To, co jednak ma miejsce w finale przekracza już wszelkie granice. Oto bowiem jesteśmy świadkami obrzydliwych narodzin Newborna, zupełnie nowego potwora, będącego hybrydą człowieka i obcego. Stety lub niestety jego czas ekranowy nie należy do najdłuższych, więc wkrótce po przyjściu na świat zostaje on brutalnie wyssany w kosmos przez szczelinę w statku. Co ciekawe, twórcy chyba próbowali sprawić, abyśmy tej poczwarze współczuli. No cóż, nie udało się. Więcej emocji wywołało za to we mnie zakończenie, podczas którego bohaterowie trafiają na... Ziemię. Tak, po raz pierwszy w historii serii możemy zobaczyć jak wygląda futurystyczne życie na naszej planecie. A raczej moglibyśmy zobaczyć, gdyby napisy końcowe nie wjechały moment po wejściu statku w atmosferę. Ciekawscy powinni sięgnąć po edycję specjalną filmu ze zmienionym finałem, gdzie ocalałym udaje się wylądować na powierzchni błękitnej planety. Ta jednak nie przypomina mokrych snów o świecie przyszłości ze swoim postapokaliptycznym krajobrazem, będącym wynikiem... czegoś. Czegoś, co brzmi jak dobry materiał na fabułę piątego filmu, którego raczej już niestety nie będzie nam dane zobaczyć.


Alien vs. Predator/Obcy kontra Predator (2004)

Ostateczne zakończenie historii Ripley nie oznacza jednak ostatecznego zakończenia podejmowania kolejnych prób monetyzacji kultowej marki. Ktoś wpadł bowiem na pomysł, aby zekranizować koncept znany jako AVP, czyli Alien vs. Predator. Tytuł mówi wszystko. Na wielkim ekranie miało dojść do starcia dwóch ikonicznych bestii z kosmosu i trzeba przyznać, że był to naprawdę ciekawy oraz banalny w realizacji plan, gwarantujący dodatkowo pewny zysk. Wszystko, czego ów film potrzebował to dwójka kolesi poprzebierana za znane potwory, jakaś ciekawa i dająca pole do popisu lokacja oraz głupia fabuła, będąca jedynie pretekstem do skłócenia obydwu maszkar. Czy to nie brzmi jak samograj?

A jednak, reżyser Paul W.S. Anderson zdołał to jakoś spartolić i zamiast dać nam film o konfrontacji Obcego z Predatorem na jakiejś fantastycznej planecie wypuścił do kin niesamowitego średniaka o... wycieczce archeologicznej pod powierzchnię Ziemi, gdzie znajduje się tajemnicza piramida. Grupka nieciekawych protagonistów szybko odkrywa, że jest to miejsce, do którego regularnie przybywają młodzi Predatorzy w celu odbycia rytualnego polowania na Ksenomorfy. Tak, oglądamy w tym filmie niedoświadczonych łowców, próbujących zasłużyć na szacunek swoich pobratymców oraz bandę ludzkich idiotów, kręcących im się pod nogami. Zacznijmy od zadania najważniejszego pytania: Po co w ogóle śledzimy losy jakichkolwiek ludzkich protagonistów? Alien vs. Predator powinno opowiadać o konflikcie Obcych i Predatorów, a nie Obcych, Predatorów i ludzi. Cała wyprawa do wnętrza piramidy jest przecież tak zbędna i nieciekawa, że nawet zgony poszczególnych postaci nie potrafią wynagrodzić straconego czasu widza. Pomijając jednak cały ten idiotyczny aspekt, AVP pokazuje swoje prawdziwe oblicze dopiero w posypanym gigantyczną dawką absurdu finale. Oto bowiem ostatni ocalały Predator konstruuje z martwego Ksenomorfa broń oraz tarczę dla ostatniej ocalałej ludzkiej bohaterki, a następnie razem, ramię w ramię idą skopać tyłek Królowej Obcych. Tak było, nie zmyślam.


Aliens vs. Predator: Requiem/Obcy kontra Predator 2 (2007)

Niestety jeden paździerz nie wystarczył i w 2007 roku do kin trafił jeszcze gorszy sequel, którego akcja ma miejsce zaraz po finale poprzednika. Ostatni Predator został nosicielem zupełnie nowego podgatunku Obcego, będącego hybrydą Ksenomorfa i Predatora. Potwór rodzi się na pokładzie statku łowców i błyskawicznie wybija całą załogę, powodując awaryjne lądowanie z powrotem na Ziemi. Zawiązanie akcji następuje jeszcze zanim widz zdąży wygodnie rozsiąść się na fotelu lub kanapie, co w porównaniu z nużącą pierwszą połową AVP warto uznać za plus. To jednak tylko jeden z kilku pozytywów. Zapewniam, że im dalej w las, tym gorzej.

Choć mamy do czynienia z kontynuacją Alien vs. Predator to już na początku filmu poznajemy zupełnie nowych ludzkich bohaterów. Tym razem są oni tak nijacy, że nawet nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć czyje losy tak naprawdę śledziłem, więc będę po prostu nazywał protagonistów "nastolatkami", bo nimi właśnie w większości byli. Zatem nastolatkowie robią swoje, a tymczasem w pogoni za Predalienem wyrusza doświadczony Predator. Nowy potwór dodatkowo zaczyna się bardzo szybko rozmnażać, powodując chaos na ulicach małego miasteczka. Kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, a mieścinę zalewa inwazja Ksenomorfów nasi bohaterowie gromadzą się w jednym miejscu i próbują obmyślić plan ucieczki z miasta. Ponownie to właśnie finał dostarcza najwięcej radochy, jeśli biedny widz zdołał do tego czasu nie zasnąć z nudów. Ostatnie kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt minut filmu to czysta jazda bez trzymanki okraszona naprawdę brutalnymi egzekucjami zarówno ludzi, jak i Obcych, finałową walką pomiędzy Predalienem a Predatorem oraz wysadzeniem w powietrze całego miasteczka przez rząd. Dzieje się sporo. Szkoda tylko, że wspomniany ostateczny pojedynek musiał mieć miejsce w środku ulewnej nocy na dachu jakiegoś budynku, zatem niewiele z tego było widać. Jedno jednak muszę AVPR przyznać - to jest zdecydowanie bardzo brutalny film, który nie boi się pokazywać rozrywanych w akompaniamencie  pokaźnych wytrysków krwi ciał oraz... zapładniania oralnego kobiet w ciąży przez Predaliena. Tak, to się dzieje. I choć końcówka wyraźnie sugeruje powstanie trzeciej części to dzisiaj już chyba możemy być pewni, że nic z tego nie będzie. Jeśli dobrze pamiętam, AVP wyleciało nawet z oficjalnego kanonu, więc po prostu udawajmy, że te filmy nigdy się nie wydarzyły i pozwólmy sobie spać spokojnie, bo za nami najgorszy etap całej marki Alien.


Prometheus/Prometeusz (2012)

Konflikt z Predatorami skutecznie zaorał całą franczyzę na dobre kilka lat. Z akcją ratunkową przybył dopiero sam oryginalny twórca uniwersum, Ridley Scott. Nieco zapomniany przez czas reżyser miał zupełnie nowy plan na wskrzeszenie marki. Chciał on stworzyć autorską trylogię, traktującą o pochodzeniu zarówno ikonicznych Ksenomorfów, jak i całego gatunku ludzkiego. Brzmi ambitnie, czyż nie? Jak się okazało w 2012 roku, może nawet trochę zbyt ambitnie, bo film nazwany dumnie Prometheus można dziś uznać za sporą wtopę. Na ekranie niewiele się działo, bohaterowie nie przejawiali jakichkolwiek oznak inteligencji, a filozoficzne tony, w które uderzał reżyser przyprawiały wręcz o ból głowy. Na pierwszy rzut oka widać, że scenariusz był wielokrotnie przepisywany, w wyniku czego pierwotna wizja Ridleya Scotta gdzieś zanikła pod warstwami najróżniejszych głupotek fabularnych. Wiem jednak, iż jakiś pomysł na to istniał. Szkoda tylko, że kiepska realizacja owego pomysłu wszystko popsuła.

Prometheus bowiem bardzo sprawnie buduje atmosferę grozy i tajemnicy, wywołując u widza autentyczną ciekawość dalszym rozwojem spraw. Co więcej, film operuje sporą dawką symboliki, a w scenach eksploracji statku Inżynierów pokazuje całkiem sporo rzeczy, będących istną pożywką dla wszelkich fanów snucia teorii i analizowania każdej klatki. Dodatkowo sceny usunięte wyjaśniają parę spraw, tak samo jak inne materiały bonusowe. Sam koncept był świetny. Niestety Ridley Scott nie zdołał nam dostarczyć go w bardziej przejrzystej formie, co poskutkowało porażką i sporymi zmianami w sequelu, który niestety zawodzi w kwestii kontynuowania wątków z Prometeusza. Warto jednak wspomnieć również o zaletach filmu, bo tych jest co najmniej kilka. Po pierwsze, projekt świata przedstawionego oraz efekty specjalne. Te potrafią zachwycić nawet dziś, skutecznie oddając klimat pierwszego Obcego. Po drugie, postać androida Davida, w którego wcielił się znany i lubiany Michael Fassbender. David wypadł tak dobrze, że sequel praktycznie robi z niego głównego bohatera i bardzo dobrze. Po trzecie, wywołująca ciarki na plecach scena z przeprowadzaniem aborcji na Elizabeth Shaw. I po czwarte, przygnębiający finał, będący jednocześnie zapowiedzią niezwykle ekscytującej kontynuacji. Choć Prometeusz boryka się ze sporą ilością błędów to jednak ma w sobie to coś, co nie pozwala mi nie docenić tego filmu.


Alien: Covenant/Obcy: Przymierze (2017)

Ostatni na ten moment obraz w serii, Alien: Covenant zawitał do kin dwa lata temu i wiele wskazuje na to, że ponownie uśmiercił markę, a szkoda, bo jest to moim zdaniem zdecydowanie udany film. Na pewno bardziej udany od przesadnie skomplikowanego Prometheusa, czy obydwu, niezwykle głupich części AVP. Obcy: Przymierze to po prostu przemyślany od początku do końca space horror, który pospiesznie zamiata wątki z poprzedniego filmu pod dywan i skupia się całkowicie na genezie samych Ksenomorfów, darując sobie filozoficzne przemyślenia o historii ludzkości. Tym razem główne skrzypce gra znany już widzom android David oraz charyzmatyczna załoga nowego statku kolonizacyjnego, którą tworzą pary. Banalny zabieg, wyjaśniający część głupich decyzji ludzkich protagonistów oraz jasno obrazujący ich przywiązanie do siebie. Bohaterowie dają się polubić już na samym początku seansu, choć poznawanie ich nie trwa zbyt długo. Scenariusz całkiem pospiesznie przeskakuje do dania głównego, czyli lądowania na obcej planecie i przedstawienia zupełnie nowych potworów, nazywanych Neomorfami. Owe stworzenia zdecydowanie są jedną z ciekawszych atrakcji filmu.

Drugą atrakcję niewątpliwie stanowi Michael Fassbender, który w Alien: Covenant odgrywa aż dwie role. Nie dość, że po raz kolejny zachwyca jako wspaniały David to jeszcze zaskakuje pod postacią nowszego modelu tegoż androida, Waltera. Konfrontacja obydwu tych postaci to prawdziwy gwóźdź programu. Każda scena z androidami jest istnym pokazem talentu aktorskiego oraz generatorem potężnej dawki zarówno niepokoju, jak i fascynacji. Nieróżniący się już niemal niczym od człowieka David oraz znacznie uproszczony pod tym względem Walter. To po prostu trzeba zobaczyć, zwłaszcza, że z owej relacji wynika naprawdę solidny zwrot fabularny pod sam koniec filmu. Warto jeszcze wspomnieć o lokacji, w której rozgrywa się główna część historii. Obca planeta została bowiem niezwykle ciekawie zaprojektowana, oddając tym samym dużo pola do popisu wszelkim scenom akcji, czy zapierającym dech w piersi ujęciom kamery. Samo miasto tajemniczych mieszkańców owej planety (prawdopodobnie Inżynierzy) może poszczycić się niezwykle prostym, acz działającym na wyobraźnię designem. Alien: Covenant jest również pierwszym od dawna filmem, który zawiera śladowe ilości praktycznie w pełni rozwiniętego Ksenomorfa. Ten oczywiście przedostaje się na statek ocalałych kolonizatorów i funduje widzowi końcówkę rodem z oryginalnego Obcego. Wielka szkoda więc, że film ostatecznie nie zarobił, uniemożliwiając tym samym Scottowi dokończenie historii. Trzecia część trylogii (Alien: Awakening) miała spore szanse być tą najlepszą, a teraz prawa do marki trafią w ręce Disneya i nikt tak naprawdę nie wie, co to dokładnie oznacza.


No właśnie, co dalej? Śmierć franczyzy? Reboot? A może Alien 5? Na ten moment pozostaje nam jedynie spekulować. Mam jednak szczerą nadzieję, że Obcy prędzej, czy później powróci, bo zabicie tak dochodowej marki teraz, kiedy stałem się jej fanem byłoby niesamowicie przygnębiające. Cóż, na dobrą sprawę pozostaje mi jeszcze szereg książek, komiksów oraz gier rozszerzających uniwersum do nadrobienia. Z pewnością przy najbliższej okazji sięgnę po Alien: Isolation, które zostało bardzo ciepło przyjęte zarówno przez sympatyków franczyzy, jak i krytyków. Następnie  zwrócę wzrok w kierunku komiksów, bo tych zdążyło już wyjść całkiem sporo, a słyszałem, że część z nich oferuje naprawdę udane historie oraz świeże pomysły względem filmów. Do tego czasu może coś się ruszy w temacie kontynuacji Alien: Covenant lub zupełnie nowego projektu. Oby tylko nie było to kolejne AVP...

I tym, optymistycznym życzeniem docieramy wreszcie do końca rzeczonego wpisu. Nauczyliśmy się dzisiaj, że Alien to seria filmów tak różnorodna, jak to tylko możliwe, zawierająca zarówno produkcje wybitne oraz ponadczasowe, jak i kompletne paździerze, które aż strach wkładać do napędu odtwarzacza. Jako całość ma to jednak swój specyficzny, wyjątkowy urok, dzięki któremu kolejne pokolenia natychmiastowo potrafią zidentyfikować ikonicznego Ksenomorfa z cyklem kultowych space horrorów. Dziękuję zatem za uwagę i zapraszam do zapoznania się z kolejnym, krótkim sucharem: Wiecie, co mówi Ksenomorf w przebieralni? "Przymierze!" Ach, muszę się napić...

Oceń bloga:
9

Komentarze (7)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper