W co gracie w weekend? #201

BLOG
1111V
W co gracie w weekend? #201
squaresofter | 11.05.2017, 00:09
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Ach, gdybym tylko mógł cofnąć czas, aby jeszcze raz przeżyć zeszłotygodniowy zlot. Szkoda, że nie da się tego zrobić i trzeba żyć dalej.
Bardzo dziękuję Wam za pokrzepiające komentarze z poprzedniego odcinka.
Kolejny weekend przed nami, więc spędźmy go najlepiej jak potrafimy. Co do gier, to tym razem chcę sprawdzić: RE7, Horizon Zero Dawn, Wiedźmina 3, Hatsune Miku Future Tone, Digital Devil Sagę oraz Okarynę Czasu.
[Wpis zawiera spoilery.]

Resident Evil 7: Biohazard (PS4, Capcom, 2017r.)

W grę Resident Evil 7: Biohazard gram dzięki uprzejmości aydamo.


Po wielu latach kłamstw o powrocie do korzeni, po całkowitym zeszmaceniu jednej z najlepszych japońskich serii gier wideo, po wyrzuceniu z firmy ludzi, którzy stanowili kiedyś o wielkości tego cyklu, po katastrofie zwanej Resident Evil 6, za chwalenie której obniżyłbym pensję każdemu recenzentowi wystawiającemu jej wysokie noty, dając przy okazji pisemną reprymendę zakazującą podobnych praktyk, i w końcu po ciągłym puszczaniu oka w stronę szmiry Andersona i jego deski grającej gorzej niż moja drewniana szafa na kurtki w przedpokoju, mogę w końcu powiedzieć, że stało się niemożliwe i Capcom wrócił z najnowszym Reidentem na tron gatunku survival horror.

Co za ulga, że w końcu wyrzucono z tego cyklu komandosów, kooperację, pompowane tyłki residentowych lasek!, cały ten arsenał do wywołania III Wojny Światowej, widowiskowe pościgi i efektowne sceny walki wręcz.

Witaj mój ukochany survival horrorze. Stęskniłem się za Tobą. Nie widziałem Cię prawie piętnaście lat.

Resident Evil 7 to najlepsza gra Capcomu od czasu ukazania się Street Fightera IV, w której jest cała masa nawiązań do pierwszych trzech odsłon serii. Mamy stojącą na odludziu posiadłość, w której znajdziemy skrzynki na przedmioty, roślinki, magnetofony do zapisu postępów w grze, jakieś znajdźki oraz przede wszystkim zamknięte pomieszczenia i zagadki. 

Japończycy olali wszystko to, co trzeba dzisiaj zrobić, aby przypodobać się fanom strzelanin i zrobili bezkompromisową grę, w której poczucie osamotnienia i zaszczucia towarzyszą nam praktycznie od samego początku.

W REVII wcielamy się w niejakiego Ethana, który szuka swojej dziewczyny. Nie wie jednak, że w opuszczonym domostwie, do którego zmierza czeka go najgorszy koszmar jego życia.

Z pozoru opuszczoną posiadłość zamieszkują bowiem psychopaci stojący za zniknięciem bodaj trzydziestu osób.

W tej produkcji celem nie jest wytłuczenie jak największej ilości przeciwników z konkretnej giwery a staranne zarządzanie posiadanymi zapasami i przeżycie, a nie jest to takie łatwe, gdy na naszej drodze stają praktycznie niezniszczalni wrogowie, przed którymi musimy ratować się ucieczką. Ostatnio coś podobnego czułem, gdy zwiewałem gdzie pieprz rośnie na widok Nemesisa w RE3.

W RE7 czuć klimat Outlasta, P.T. a nawet pierwszej części uwielbianego przeze mnie filmu pt. Blair Witch Project, który był bardzo oszczędny w swojej formie, ale odpowiedni nastrój grozy był w nim zrealizowany kapitalnie.

W najnowszej odsłonie japońskiej serii, za którą odpowiadał kiedyś Shinji Mikami, jest podobnie. Wyobraźcie sobie, że w tym tytule możemy znaleźć taśmy wideo, żeby poznać lepiej całą historię, tyle, że my tych taśm nie oglądamy a aktywnie w nich uczestniczymy jako bohaterowie!

Takimi pomysłami Capcom sprawia, że muszę wybaczyć im wszystko złe, co zrobiono z Residentami przez ostatnie lata. Reident Evil wraca w wielkim stylu na właściwe tory i tylko smutno mi, że podobny los nie spotkał Silent Hilla.  


Horizon Zero Dawn (PS4, Guerrilla Games, 2017r.)

W grę Horizon Zero Dawn gram dzięki uprzejmości aydamo.


Do Horizon ZD wciąż podchodzę bardzo nieśmiało. Jest to spowodowane tym, że moim priorytetem wciąż pozostaje ukończenie Wiedźmina 3. Dopiero gdy tego dokonam, siądę na poważnie do gry holenderskiego studia. Na razie sprawdzam czym nowym zaskoczy mnie Aloy.

Znajomy mówił mi, żeby jak najszybciej nauczyć ją zdolności polegającej na przechwytywaniu maszyn, ale to zostawię sobie na później. Najpierw pobawię się w cichego zabójcę atakującego z zaskoczenia. Eksterminacja robotów wprost z wysokiej trawy, w której się ukrywam to bardzo przyjemne uczucie, więc na razie nawet nie podejmuję z nimi otwartej walki. Gdy ich sensory zostają postawione w stan gotowości, to uciekam z patrolowanej przez nich okolicy, zanurzam się następnie w znajdującym się nieopodal strumyku i udaję, że nigdy mnie tam nie było.

Świetne wrażenie robią na mnie zmieniające się warunki pogodowe, w tym śnieg, który sunie wraz z wichrem, który go unosi nad ziemię.

 Wiadomo jednak, że HZD to Ubigame, więc ciekawi mnie jak szybko dopadnie mnie znużenie, bo o ile gdy na samym początku gry uratowałem jakiegoś nierozgarniętego chłopaka, to robienie tego przez kilkadziesiąt godzin szybko mnie znudzi.

Dlaczego poruszam tą kwestię? Widziałem porównania graficzne Horizona do Wiedźmina 3 i absolutnie nie dziwi mnie, że nasza rodzima produkcja w niej przegrywa, ale grafika to nie wszystko. Ważne są jeszcze zróżnicowanie zadania poboczne, easter eggi, muzyka, klimat i wybory. Nie chcę być złym prorokiem, ale podejrzewam, że na wielu z tych pół tytuł Guerrilla Games przegra z naszym Białym Wilkiem, więc zastanawiam się, czy nie należy go raczej porównywać z Assaissin's Creed II, Farc Cry 3, Red Dead Redemption lub GTAV? 

Czar pryśnie od powtarzania wielokrotnie tych samych czynności. Szok wywołany pierwszym zetknięciem się z tą oprawą graficzną prędzej czy później przeminie, gdy moje oczy się do niej przyzwyczają, więc liczę na to, że chociaż ten setting i projekty kolejnych robotów mnie nie zawiodą. O muzykę bać się raczej nie muszę.


Wiedźmin 3: Dziki Gon (PS4, CD Projekt RED, 2015r.)

W Dzikim Gonie pomyślnie doprowadziłem do zakończenia sprawy sukcesji na Skellige, pokonałem wszystkich w pojedynkach na pięści (łącznie z niedźwiedziem i trollem) i zrywałem boki ze śmiechu w misji, w Której REDzi jawnie kpią z DRMu, twierdząc, że jedynym sposobem na obejście tych głupich zabezpieczeń jest GOG.

Ubiłem Lodowego Giganta, uratowałem łucznika, którego chciały ugotować trolle, spotkałem szaleńca mieszkającego w olbrzymiej łodzi i rozmawiającego z czaszkami swoich towarzyszy oraz przegnałem koszmar jednego skelligijskiego wojownika oraz swój własny dotyczący Ciri i Dzikiego Gonu. Zebrałem także pełną kolekcję kart w Gwincie.

Na liczniku mam już 185 godzin, więc jestem już coraz bliżej ukończenia jednej z najwspanialszych gier ostatnich lat. Z misji pobocznych zostało mi już tylko kilka zleceń wiedźmińskich oraz ostatnie poszukiwania wiedźmińskiego rynsztunku. Pytajników i niezbadanych punktów na mapie też zostało mi już raptem kilka-kilkanaście.

Wziąwszy pod uwagę to, jak wciągające potrafią być w Wiedźminie zadania fabularne, liczę na to, że uda mi się ukończyć przygody Białego Wilka w najbliższych dniach.

Ciężko będzie mi się pożegnać z tym tytułem, ale warto było przemóc swoją niechęć do tego kolosa i zagłębić się w tym fantastycznym świecie, w którym niejeden potwór był bardziej ludzki od wielu podłych ludzi.   


Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone (PS4, Crypton Future Media + Sega, 2016r.)

Musiałem trochę poszperać w internecie, żeby dowiedzieć się jak w ogóle nazywa się utwór, który chciałem Wam dzisiaj zaprezentować. Mogę o sobie powiedzieć, że jestem fanem Miku, ale nigdy nie byłem bliski zrozumienia jej ojczystej mowy i w przyszłości tez pewnie nie będę. 

Cieszę się jednak, że wśród jej fanów są też osoby, dla których ta bariera językowa nie stanowi żadnego problemu. 

W ten sposób doszedłem w końcu do tego, że utwór, którego szukałem nosi tytuł Electrosaturator.

Nie posiada on jakiegoś wspaniałego tekstu z ukrytym przesłaniem, bo przecież kawałek o nasyceniu śpiewu dźwiękami elektrycznymi taki być nie może, ale spodobał mi się od pierwszego przesłuchania, więc pewne było, że trafi prędzej czy później do w co gracie w weekend.

Jeśli chcecie zobaczyć Miku pląsającą na wieży i śpiewającą na szczycie złożonym przez nią ze sterty telewizorów, to zapraszam poniżej. 


Shin Megami Tensei: Digital Devil Saga (PS2, Atlus, 2006r.)

Uwielbiam Digital Devil Sagę! 

Włączyłem ją po dłuższej przerwie, aby zrobić choć milimetrowy krok do przodu w fabule.

Myślę sobie, a co mi tam, pójdę rozwalić kolejnego sub bossa w Kryjówce Brutali w Anjy.

Spotkałem tam Bóstwo Isis...a teraz żałuję, ze się urodziłem.

Jak myślicie, czy spodziewałem się tego, że będzie odbijać moje wszystkie ataki fizyczne i wezwie posiłki, waląc we mnie takim atakiem kombinacyjnym, że w kilka minut wybije mi z głowy podróż do Nirvany?

Absolutnie nie, ale gwarantuję Wam, że moja głupia mina, jaką przy tym wszystkim zrobiłem była bezcenna.

I co mi dały te wszystkie wbite poziomy i zdobyte mantry? Jasne, że nic, ale Atlus widocznie lubi poniżać graczy. Im więcej czasu spędzisz z ich grą, tym większy dostaniesz wycisk.

Pasuje Wam taki układ? Mnie nie musicie pytać, wziąwszy pod uwagę fakt, że z wszystkimi grami z serii souls/borne spędziłem łącznie ponad 2000 godzin a za najlepszy slasher organy przeze mnie w życiu uznaję Ninję Gaiden Black i to wcale nie przez to, że żadna inna gra z tego gatunku nie dorównywała jej graficznie na szóstej generacji konsol a przez to, że robiła zamieniała małych chłopców w prawdziwych mężczyzn, oczywiście w swój wysublimowany i sadystyczny sposób. 

Digital Devil Saga jest jednak jrpgiem, więc nie należy obawiać się w niej ataków z  wyrzutni rakiet od przeciwników znajdujących się poza kadrem kamery pokazującej akcję ani też złych hit boxów lub ciosów z plecy wynikających z niezbyt dobrego kodu sieciowego gry.

Wystarczy bacznie obserwować przeciwnika i odpowiednio przygotować się do potyczki przed jej rozpoczęciem. Jeśli nasz oponent rzuca podczas starcia, że karma zawsze do nas wraca, to wystarczy atakować go ognistym Maragionem, rzucając przy okazji na naszą drużynę czar niwelujący obrażenia od tego żywiołu, który stanowi słabość głównego bohatera Serpha. Dzięki takiej taktyce przeciwnik będzie hurtowo tracił swoje ruchy.

Swoim postępowaniem niejako zmusimy go do tańczenia tak, jak mu zagramy i nagle okaże się, że jego słabością jest jego własna natura i sposób bycia.

W takiej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak wymęczyć go, aż skona u naszych stóp, bo tego właśnie od niego oczekiwaliśmy.


The Legend of Zelda: Ocarina of Time (N64, Nintendo EAD, 1998r.)

Nie zrobiłem znaczących postępów w Okarynie Czasu od naszego ostatniego spotkania.

Udałem się do miasta goronów, które okazało się opustoszałe.

Został tam tylko jeden gorończyk, który turlał się zwinięty w kłębek w tę i w tę, więc rzuciłem w niego bombą, żeby się na chwilę uspokoił i trochę sobie 'porozmawialiśmy'.

Okazało się, że na imię ma Link i jest wielkim bohaterem.

Tak właściwie, to nie był żadnym bohaterem, ale jego ojciec, Darunia, dał mu tak na imię na moją cześć. Chłopak trochę się rozkleił, gdy zaczął opowiadać, że wszyscy jego znajomi mają zostać złożeni w ofierze ognistemu smokowi Volvagii jako przestroga dla tych, którzy ośmielą sprzeciwić się Ganondorfowi. 

Darunia pognał więc na ratunek swoich poddanych, ale przepadł bez wieści.

Otrzymałem od małego Linka gorońską tunikę chroniącą przez gorącem i pognałem czym prędzej do Świątyni Ognia, która przypomina skąpane w lawie więzienie.

Moim celem jest wyswobodzenie wszystkich więźniów, znalezienie gorońskiego młota, który przyda mi się do uruchamiania najbardziej opornych przycisków i danie wycisku Volvagii.

Tym razem mam więcej czasu wolnego, więc chcę przynajmniej załatwić tą jedną sprawę.


Dziś było skromnie, ale doszedłem do momentu, w którym to nie pisanie o grach mi w głowie. Jestem tak blisko ukończenia Wiedźmina 3, ze wszystko inne powoli przestaje się dla mnie liczyć. 

Do następnego razu. Trzymajcie się gracze.

Oceń bloga:
36

Komentarze (81)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper