W co gracie w weekend? #120 [Aktualizacja #1]

BLOG
1364V
W co gracie w weekend? #120  [Aktualizacja #1]
squaresofter | 15.10.2015, 00:07
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

  Witajcie. W ten weekend ogrywam Phoenix Wright Ace Attorney: Justice For All (NDS), pierwszy epizod Xenosagi (PS2), Lost Odyssey (X360), Jeanne d'Arc (PSP), Soul Blade (PSone) plus malutka niespodzianka. Moim dzisiejszym gościem jest Daaku. Za możliwość poznania dalszych losów Phoenixa chciałbym podziękować Dajznerowi.

[Aktualizacja #1]

Daaku chciał wystąpić w dzisiejszym odcinku, więc najpierw on zabierze głos nt ogrywanych gier. Moja część znajduje się na drugiej stronie.

 


 

Daaku: square, czego tam szukałeś do wpisu o Xenosadze?
squaresofter: Nietzchego.
Daaku: Aha...
 
  Strasburger byłby dumny. Ustawowy suchar za nami, a przed wami - niezsynchronizowany w czasie (unikamy tu słowa "spóźniony") wpis dotyczący gier, jakie ogrywał będę w najbliższym czasie. Czyli pewnie nie w tytułowy weekend, kiedy to będę głównie powłóczył nogami po halach wystawowych Poznań Game Arena, ale na pewno zaraz po nich. 
 
 
Aliens: Colonial Marines (PS3, Gearbox 2013r.)
   Dawno już nie grałem kooperacyjnie przez sieć. Jeżeli dobrze pamiętam, to ostatni taki przypadek miał miejsce przy Halo 4, kiedy to razem z Affkiem (próbowaliśmy) przebić się do końca misji specjalnych - czyli gdzieś na początku roku, co mnie na równi zaskakuje i przeraża. Ale tak to jest, jak się spędza czas głównie na konsolach przenośnych, zaniedbując stacjonarki. Okazja na zmianę tego stanu rzeczy pojawiła się na początku października, kiedy to eksploatowana przeze mnie z zaciętością szefa-wroga Vita zaczęła towarzyszyć bratu (@XeRo, pozdrawiam gorąco!) jako 16-gigowy zbiór klasyków z PSXa podczas jego miesięcznej podróży do Japonii. Pozbawiony głównego źródła rozrywki, przeprosiłem się z resztą moich konsol - a nic tak nie rozkręca wieczornych posiedzeń przed telewizorem, jak gra online! Wybór padł na w/w "Marines", od niedawna w obiegu dzięki shoutowym zapaleńcom. Ponieważ nowy egzemplarz gry (zafoliowany, w pudełku) jest do nabycia w sklepach w cenie 19PLN, z miejsca wykluczyłem możliwość odsprzedaży i szarpnąłem się na Extermination Edition (za PLNów dla odmiany 49) - jak szaleć, to szaleć! Zebranie raz już wypróbowanej ekipy (@Banzai, @Koma, @Affek) nie nastręczyło żadnych trudności, szybko więc utworzyliśmy doborowy oddział i ruszyliśmy na pokład zaatakowanego przez tajemniczego napastnika statku kosmicznego S. S. Sulaco. Kadra żołnierzy prezentowała się następująco:
 
 
Kapral Banzai "Host" Winters
Najstarszy stopniem w drużynie, a także najbardziej doświadczony w walkach z ksenosami. Jego wiedza pozwala mu wybrnąć cało z wielu opresji - ot, puścić jednego z kotów przed szereg, żeby to on zginął od eksplozji Baniaka czy równie błyskotliwe wybiegi. Ze względu na problemy z dołączaniem do boju (określane niekiedy "anomaliami kwantowymi"), to pod jego egidą zawsze zbierają się marines.
 
 
Szeregowy Affek "The Niggest" Short
Jedyny afroamerykański członek oddziału, a z horrorów wiadomo, że jeśli jesteś czarny - giniesz pierwszy. Szeregowy Affek stosował się do tej prawdy niezwykle skrupulatnie nawet jak na żołnierza, gryząc piach w pierwszej kolejności podczas kolejnych starć z przeciwnikiem (oraz z własnymi granatami). W okolicach 1/3 kampanii przeszedł nawet samego siebie, ginąc naprawdę, przez co skład marines był zmuszony realizować kolejne cele misji w trójkę. To się dopiero nazywa oddanie sprawie!
 
 
Szeregowa Koma "Jumper" Quintaro
Jeżeli można komuś zepsuć dzień - nawet podczas inwazji obcych form życia - to ona już to zrobiła. Niereformowalny diabeł wcielony oddziału, Koma zawsze szuka okazji do zaznaczenia swojej obecności podczas misji - i zwykle jej się to udaje. Zamknięcie komuś drzwi przed nosem, kuksańce podczas jazdy windą, poruszanie się wyłącznie skokami, teabagging nad twoimi zwłokami jeśli reanimacja nie przyniesie skutku - lista jest tak długa, że protokolant podczas jej spisywania złamał dwa palce. Szeregowa Koma ma też jednak przejawy instynktu macierzyńskiego - sama z siebie doprowadzi mniej doświadczonych członków oddziału do ukrytych nagrań, nieśmiertelników czy legendarnych broni. Złota kobieta.
 
 
Szeregowy Daaku "Shotgun" Quintaro
Przygodę z armią zaczął dość nieszczęśliwie (podczas inwentaryzacji zaginął jego ekwipunek z edycji specjalnej), ale nie wpłynęło to negatywnie na jego motywację. Podczas gdy jego towarzysze używali głównie karabinków pulsacyjnych, on dla zrównoważenia arsenału biegał ze strzelbą - a że ta wymaga walki na bliski dystans, szeregowy Daaku posiadał drugi najwyższy licznik śmierci zaraz po ś.p. Affku. Dwukrotnie odznaczony Orderem Murphy'ego za próbę ratowania kolegów położonych przez ksenosy - raz przestrzeliwując obu na wylot strzelbą, a raz - podpalając oboje z nich miotaczem płomieni.
 
 
  Ekipa równie udana i barwna, co drużyna Robin Hooda, prawda? Tylko że w Sherwood nie ginęli podczas każdej kolejnej wymiany ognia. Może też dlatego, że nie grali na Ultrabrutalu - najwyższym możliwym poziomie trudności, jaki sobie zażyczyliśmy. A jak już stwierdziliśmy, że wystarczy nam poznawania kolejnych kulisów fabularnych (strasznie sztampowych na dodatek), to wskakiwaliśmy sobie do multiplayera, by wypróbować kolejne tryby rozgrywki. Mnie najbardziej do gustu swoimi założeniami przypadła Ewakuacja, w której jako Marines musimy wzajemnie osłaniać się podczas przebijania się przez mapę aż do punktu wyjścia, a jako Ksenomorfy - uniemożliwić ucieczkę żołnierzom. Styl gry drapieżnikami różni się jednak znacznie od dość bezpiecznego i wypróbowanego prowadzenia ludzi - ksenosy potrafią widzieć swoje cele przez ściany, przylegać do ścian i sufitów oraz wciskać się w przewody wentylacyjne, ale walka nimi prowadzona jest na bardzo bliski dystans. Ważne jest więc tropienie potencjalnej ofiary, czekanie na jej oddzielenie od reszty marines, a następnie szybkie skrócenie dystansu tak, aby jej broń okazała się bezużyteczna. Dlatego więc - mimo preferowanego przeze mnie widoku z perspektywy trzeciej osoby - jakoś bardziej przemawia do mnie żołnierski karabinek.
 

 

Transformers: Devastation (PS3, Platinum Games 2015r.)
 
  Pierwsza generacja najlepszą generacją. Żadne tam Beast Warsy, Armady, Energony, Prime'y i kinowy festiwal eksplozji od Michaela Baya. Gdybym miał podać dwie marki, które towarzyszyły mi podczas burzliwego okresu dorastania, to byliby to emitowani na Polsat 2 Power Rangersi oraz dostępne wybiórczo w trzech (!) pobliskich wypożyczalniach kaset wideo przygody Transformersów. To dzięki walkom Autobotów z Decepticonami w kolejnych latach - tym razem towarzyszących karierze Gracza - tak chętnie sięgałem po serie Armored Core czy Front Mission. Niestety, jak wiele zasłużonych serii z tamtych lat, zdolne do przemiany roboty zostały najpierw zapomniane przez świat, a następnie odkopane i zeszmacone przez studia animacji, "unowocześniających" ich designy do postaci karykaturalnych, powykręcanych figurek z zaburzonymi proporcjami ciała. Z tym większą radością przyjąłem do wiadomości fakt, że Transformersy doczekają się w najbliższym czasie kolejnej growej adaptacji - tym razem w nostalgicznym klimacie Pierwszej Generacji! I to spod dłuta Platinum Games, którzy już niejeden raz pokazali, że na swoim fachu się znają!
 
  W odróżnieniu od poprzednich gier o zmiennokształtnych puszkach spod szyldu Acitivision, tym razem kontrolę nad Autobotami sprawować będziemy nie na powierzchni ich ojczystego Cybertronu, a na organicznej Ziemi. A konkretnie w jednej z naszych ziemskich metropolii, gdzie do betonu i szkła stanowiącego podstawę współczesnej architektury nikczemny Megatron postanowił dodać element stali - najlepiej od razu w ilościach hurtowych. Stąd też powstałe w wyniku tzw. "cybernetyzacji" metalowe macki, ściany i sieci autostrad przecinające tętniące kiedyś życiem miasto. A wśród nich mnóstwo ukrytych znajdziek, wyzwań i czasówek, za które zdobędziemy dodatkowe elementy arsenału oraz kolejne obrazki w rozbudowanej galerii. Początkowo przełączamy się między trzema dostępnymi przedstawicielami tych dobrych - Optimus Prime jest dość wypośrodkowaną postacią używającą młota, nieco powolny Sideswipe sieka dwoma mieczami i zaczyna grę z zestawem rakiet pocisków samonaprowadzających, a żwawy Bumblebee przy pomocy gołych pięści i wślizgów buduje bardzo, bardzo długie combosy. Jednak im dalej w grę, tym nasz wybór nieznacznie się poszerzy, mianowicie o naukowca Wheeljacka i potężnego, siejącego pożogę w swojej formie tyranozaura Grimlocka.
 
  Jeżeli jednak na podstawie materiałów promocyjnych nastawialiście się na mało skomplikowaną sieczkę w stylu Dynasty Warriors, to szybko zostaniecie zmuszeni do zrewidowania swoich poglądów - Devastatio n to gra Platinum pełną gębą. Nieważne, jak mocno atakujesz czy jak soczystego combosa aktualnie klecisz - podstawą walki jest tutaj unikanie nadchodzących ataków (najlepiej "o włos", aby aktywować spowalniający czas Focus) i płynne przechodzenie między krótkimi seriami ciosów a obroną. Nie szalejcie za bardzo z fuzjami broni czy chipów i zebraną na początku gry walutę od razu wydajcie na umiejętności parowania i kontrataku - to one będą podstawą waszego stylu walki, który musicie jak najszybciej opanować. Tu nie ma powolnego wzrostu poziomu trudności rodem z Revengeance'a czy Bayonetty - dwa udane ciosy przeciwnika zabiorą ci połowę paska życia, a każde combo szybko zostanie przerwane ich własnym. Skupienie, zręczność i cierpliwość w dawkowaniu obrażeń - te trzy zasady pozwalały nam przeżyć w każdej poprzedniej grze Platynowych i tutaj - mimo zmiany stylistyki - także ma to najwyższy priorytet.
 
  Przede mną jeszcze długa droga ku końcowi, więc myślę, że z czasem przypomnę sobie odpowiednie nawyki. Poza tym wiem, że tendencja ta zabija rynek, ale bardzo liczę na DLC z dodatkowymi postaciami - brak możliwość gry np. Warpathem czy Beachcomberem, o stronie Decepticonów nie wspominając, bardzo boli w tego typu tytule...
 

 

Pokemon Rumble World (3DS, Ambrella 2015r.)
  3DS wrócił do łask, trylogia Ace Attorney czeka na karcie, reroll drużyny w Etrian Odyssey IV kusi, na eShopie tani Azure Striker Gunvolt tylko czeka na zatwierdzenie zakupu... A ja na to jak na lato - Pokemony trzeba łapać! I to nie w tym klasycznym, erpegowym wydaniu (bo na wersji Y definitywnie skończyłem swoją stworkową edukację), ale w takim prostym, niezobowiązującym, w formule free-to-play. I co z tego, że odpala się toto raz na kilka godzin, na kwadrans, pół godziny góra? 27 godzin na liczniku Activity Loga nie kłamie... 
 
  A o czym tu w ogóle mowa? O 3DSowej iteracji serii gier z tradycją sięgającą jeszcze czasów pierwszego Wii, na którym to Pokemon Rumble był jednym z klejnotów WiiWare - raczkującej wtedy jeszcze platformy sieciowej, która na kolejnej generacji przyjmie formę eShopu. Ale za bardzo odbiegamy od tematu - zabawę zaczynamy jako nasze Mii, które jako nowy podróżnik pojawia się na dworze Króla. Całość mocno opiera się o formułę streetpassowych gierek, za którymi niezbyt przepadam, ale bez obaw - królestwo wraz z zamieszkującymi je Miiludkami to tylko nasza baza wypadowa. w której pchamy mało ważną fabułę do przodu oraz dokonujemy zakupów. Prawdziwe mięsko polega na podróży balonami do kolejnych lokacji pełnych czekających na złapanie gatunków Pokemonów. Im więcej z nich złapiemy, tym większy będzie asortyment naszego sklepiku - za pomocą zarówno zwyczajnej waluty, jaki i bardziej ograniczonych Poke-Diamentów dokupimy nowe ciuszki dla naszego Mii, nowe balony z lokacjami, zwiększymy limit trzymanych jednocześnie potworków czy zasadzimy drzewka zwiększające nasze statystyki. Wraz z rosnącą rangą naszego podróżnika otworzą się przed nami kolejne zlecenia wydawane przez samą koronowaną głowę, często z dodatkowymi warunkami ukończenia. Może to być zwykłe odpieranie kolejnych fal nacierających przeciwników, misja eskortowa albo walka na czas - za ich wypełnienie i trzymanie się ustalonych założeń zdobywać będziemy Poke-Diamenty, których nigdy mało.
 
  Diamenty służą przede wszystkim do wykonywania mikropłatności oraz ogólnego ułatwiania sobie rozgrywki (spowalnianie koła wyboru, możliwość restartu podczas misji, natychmiastowe skrócenie czasu oczekiwania itp.). Po średnio udanym Pokemon Shuffle, gdzie gra na każdym kroku rzucała nam kłody pod nogi, a kolejne pojedynki bez kupnych wspomagaczy były prawdziwą drogą przez mękę, Nintendo poszło po rozum do głowy i Rumble World jest już w tej materii dużo bardziej zbalansowany. Początek gry zaczynamy z niewielką pulą diamentów, które spokojnie pozwolą na pierwsze, wygodne zakupy, również kolejne wyzwania pozwalają utrzymać stały ich dopływ. Sprawa komplikuje się później (ok. 30. rangi), kiedy to warto rozważyć sięgnięcie do portfela na zakup odgórnej puli świecidełek. Tutaj gra ponownie wychodzi naprzeciw grającym - jeżeli zdecydujemy się już nabyć walutę wirtualną za tę prawdziwą, dwa najniższe pakiety jednorazowo kupimy z 25% zniżką! 
 
 
  Jak w tej chwili wygląda mój postęp? Wspomniane 27 godzin, 37. ranga, złapanych 290 rodzajów Pokemonów, najsilniejszy o potencjale 1.221 - a końca nadal nie widać, bo wciąż z chęcią wracam do tego bezproduktywnego draństwa. I pewnie jeszcze trochę przy nim posiedzę, bo kolejne balony mają zabierać mnie do rejonu Kanto - z legendarnymi ptakami i Mewtwo do złapania!
 
 
  To tyle ode mnie. Od siebie życzę wszystkim miłego weekendu i liczę, że z paroma z Was uda mi się skrzyżować drogi w Poznaniu!
 
Daaku

 

 

Phoenix Wright Ace Attorney: Justice For All (NDS, Capcom, 2006r.)  [uwaga, spoilery!!!]

  Przyznaję, że pierwsza rozprawa w drugiej części przygód utalentowanego obrońcy mnie rozczarowała. Phoenix dostaje w głowę, traci pamięć i musi przypominać sobie podstawy rozgrywki z pierwszej części, które znam już na pamięć, więc wynudziłem się przy tym niesamowicie. Co gorsza, zmieniono wspaniałą muzykę z części pierwszej, więc teraz podczas rozprawy i przesłuchań świadków autorzy zaserwowali muzyczki bez polotu i bez magii. Moje uszy zaczęły krwawić przy tej kakofonii dźwięków bez wyrazu.

  Postanowiłem jednak dać szansę tej grze. Na całe szczęście parę melodii z pierwszej części trafiło też do Justice For All, więc zacisnąłem zęby i pełen nadziei ruszyłem do drugiej rozprawy. I wtedy zawiodłem się kolejny raz. Capcomowi chyba brakło pomysłów na scenariusz albo pieniędzy na rysowników, bo postanowili oskarżyć o morderstwo asystentkę Phoenixa, Mayę Fey...znowu. Litości. Czy tak trudno jest wymyślić nową postać? Na całe szczęście w wiosce, z której pochodzi Maya poznałem słodziutką adeptkę sztuki wzywania zmarłych imieniem Pearl i znacznie poprawił mi się humor. Nieźle mnie rozbawił moment, gdy uzdolniona ośmiolatka, która nigdy wcześniej nie opuszczała swojej wioski postanowiła udać się na rozprawę, aby pomóc swojej siostrzenicy. W budynku, w którym odbywa się proces została zapytana przez zdziwionego asa wśród adwokatów, czy szła tu z wioski całą drogę a ona mu odpowiedziała: W życiu. Biegłam.

  A później stało się to na co czekałem od początku gry: Franziska von Karma. Prawdziwy geniusz wśród oskarżycieli. Została oskarżycielem w wieku trzynastu lat (nie pytajcie, Japonia) a gdy dowiedziała się, co spotkało jej ojca, to postanawia się zemścić na człowieku, który doprowadził do jego upadku, czyli na tytułowym głównym bohaterze. Nie dość, że posiada nieprzeciętne umiejętności prawnicze, to jest do tego zabójczo piękna i używa bicza...w sądzie. Hahaha. Japończycy są stuknięci, ale właśnie za to ich uwielbiam. Dalej nie piszę o fabule, bo i tak powiedziałem zbyt dużo.

  Nie będę jednak rozwodził się o systemie gry, który poza zamkiem duszy (psyche lock) służącym do wyciągania informacji z osób, mających jakiś sekret, którego nie chcą zdradzić, bo jest to kropla w krople system z Ace Attorney.

  Nie będzie to tak dobra produkcja jak poprzedniczka, ale i tak spróbuję ją przejść, bo warto grać w tą grę dalej. A nuż zobaczę scenę podobną do tej, w której Phoenix i Wysoki Sąd wymieniają się wizytówkami?

 


 

Xenosaga Episode I: Der Wille zur Macht (PS2, Monolith Soft, 2003r.)

  Napisałem już dwa blogi o Xenosadze, więc pewnie nikogo nie zdziwi, jeśli ogłoszę, że planuję także napisać recenzję tego epizodu, dwóch kolejnych zresztą też. Czas pokaże czy mi się uda.

  Niektórzy z Was wiedzą pewnie o okolicznościach, które doprowadziły do wejścia całej trylogii w moje posiadanie, więc nie będę się powtarzał.

  Nie wiecie natomiast tego, że mój pierwszy wpis o Xenosadze we w co gracie miał być zupełnie inny. Nie mogłem jednak wcielić w życie swojego planu, gdyż nie posiadałem wcześniej pewnej książki, której znajomość jest niezbędna do lepszego zrozumienia pierwszego epizodu. Mam na myśli "Wolę Mocy" Fryderyka Nietzsche. Książka ta ma ten sam tytuł co pierwszy epizod i stanowi jego podstawę filozoficzną.

  Przyznam się szczerze, że gdy czytałem wiele lat temu książkę tego autora, to wiedziałem o nim tylko tyle, iż był niemieckim filozofem. Tym razem, gdy czekałem już na paczkę z Xenosagami postanowiłem głębiej pogrzebać w jego życiorysie. Dowiedziałem się dzięki temu kilku istotnych rzeczy, o których wcześniej nie wiedziałem. Był on filozofem pruskim, żyjącym w XIX w. Wykładał nawet na jednym z uniwersytetów. Jednak jego światopogląd sprawił, że oddalał się coraz bardziej od swojego matecznika i zanim doszło do zjednoczenia Niemiec zrezygnował dobrowolnie ze swojego obywatelstwa, brzydząc się tendencjami nacjonalistycznym głęboko zakorzenionymi wśród mieszkańców Prus. W tym aspekcie okazał się prorokiem, gdyż Niemcy próbowali podpalić cały świat w następnym wieku. Paradoksalnie dla Fryderyka Nietzsche, który uważał siebie za Polaka i że dużo z tego, co dobre w kulturze jego własnego kraju wzięło się z Polski, hitlerowcy do realizacji swoich zbrodniczych celów używali jako propagandy jego systematu filozoficznego.

  Jego systemat to nihilizm, zwany przez niego samego buddyzmem europejskim lub najbardziej krańcową formą pesymizmu. Jednym z jego elementów charakterystycznych jest stwierdzenie, że Bóg umarł. Kpi z dwupostaciowości człowieka w chrześcijaństwie, w którym jest on przedstawiony jako marny grzesznik poszukujący swego całkowitego przeciwieństwa, czyli boskości, życia wiecznego i ratunku w postaci zbawienia. Odrzuca on praktycznie wszystkie wcześniejsze koncepcje filozoficzne. Wyśmiewa rzeczy same w sobie Platona, proponując w zamian wieczną bezcelowość lub brak sensu sam w sobie. Z drugiej jednak strony życie człowieka czyni fundamentem swojej filozofii. Zdrowego człowieka stawia wyżej od takiego, którego trawią choroby. Pisze o moralności i rasie panów oraz o tym, że tylko osoby, które zdobędą moc są godne pochwały. Jak zdobyć moc? Moc człowiekowi da poczucie dumy, powstałe w jego sercu po pokonaniu nieprzyjemności, miłość oraz pomaganie i troszczenie się o innych.

  Nihilizm jest systematem pełnym sprzeczności, ale w gruncie rzeczy obiecuje nagrody człowiekowi już za życia a nie w momencie gdy to życie z niego ujdzie.

  W wypaczonej formie nihilizm zaistniał jako dwudziestowieczny hitleryzm, jednak jego życie, chęć bycia Polakiem świadczą tylko o tym, że jego filozofia, choć nie szczędziła krytyki nikomu, to nigdy nie nawoływała do mordowania kogokolwiek.

  Musiałem przybliżyć jego życie osobiste i podstawowe koncepcje jego filozofii, gdyż są to elementy niezbędne w celu zrozumienia przyczyn działań bohaterów Xenosagi oraz świata, który został w niej przedstawiony.

  Postacie i nihilizm w pierwszym epizodzie jrpga autorstwa Tetsuyi Takahashiego przedstawię jednak innym razem. Najważniejsze, że mam już wstęp do recenzji, którego tak bardzo potrzebowałem.

 


 

Lost Odyssey (X360, Mistwalker, 2008r.)

Ming Numara. Królowa królestwa Numary i jedna z nieśmiertelnych bohaterek w Lost Odyssey. 

 

  Jestem już na ostatniej płycie z grą, ale zanim wezmę się za scenariusz, to pozwiedzam sobie miejsca, w których już kiedyś byłem, starając się jednocześnie znaleźć jak najwięcej rzeczy, które ominąłem, gdy byłem tam pierwszy raz. Wszystkiego nie znajdę, bo gram bez opisów, ale nie przeszkadza mi to. I tak odnajduje pominięte wcześniej czary, nowe skarby, wspomnienia Kaima, broń i akcesoria a jak to mi nie wystarczy, to zawsze mogę popływać po dnie morza moim podwodnym statkiem i wydobyć z jego dna cos ciekawego.

  Swobodna eksploracja świata gry dostępna jest dopiero na czwartej płycie. Lepiej późno, niż wcale. Mam już wszystkich członków drużyny, ale niektóre sceny są bardzo dziwne, np. gdy sześćdziesięcioletni facet mówi do dziewczyny wyglądającej co najwyżej na dwadzieścia kilka lat "mamusiu". Jest to oczywiście prawda i cena związku nieśmiertelnej osoby ze śmiertelną, ale niesmak i tak pozostaje. W pierwszym Highlanderze takich żenujących scen nie było. Nie zmienia to jednak faktu, że dobrze zrobiłem kupując X360 dla tego jrpga. Gdyby na jakiejś konsoli pojawiła się jego kontynuacja, to pewnie i ją bym kupił, tylko twórcy musieliby popracować nad systemem gry, płynnością rozgrywki i rozwiązaniami, dzięki którym nie czułbym tego, że już to wszystko gdzieś wcześniej widziałem.

 


 

Jeanne d'Arc (PSP, Level-5, 2007r.)

  W Joannie wciąż poziomuje sobie postacie. Czas gry przekroczył już sto godzin a bohaterów z maksymalnym, dziewięćdziesiątym dziewiątym poziomem wciąż mi przybywa. Dobrze, że znalazłem szybki sposób do osiągnięcia tego celu. Okazuje się, że postać otrzyma więcej punktów doświadczenia nie za zabicie wroga a za trafienie ich jak największej ilości podczas jej ruchu. Wystarczy wyekwipować ją w dowolny atak obszarowy i ustawić się w jakimś miejscu, gdzie można trafić kilku oponentów naraz. Przydatne są również umiejętności dające dodatkowe doświadczenie za wszystkie czynności wykonywane na placach boju. Punkty doświadczenia otrzymujemy także za przyjmowanie ataków, więc w im większej kupie wrogów stoimy, tym więcej punktów doświadczenia dostaniemy, otrzymując ataki z kilku stron jednocześnie. W taki sposób łatwo zniwelować przewagę jaką mają postacie z magicznymi naramiennikami, które po zabiciu dowolnego wroga mają dodatkową turę. Gdy postać, którą aktualnie rozwijam ma poziom znacznie niższy od atakowanego demona, to wykorzystuję postać z poziomem wyższym do osłabienia tego demona a mój słabeusz go dobija. W ten sposób może awansować nawet o dwa poziomy wzwyż. Oczywiście ta ostatnia taktyka działa tylko wtedy, gdy postać zabija silniejszego demona. Im wyższy poziom postaci w stosunku do atakowanego celu, tym mniejsza liczba punktów za jego zabicie.

  Nie wiem, ile godzin jeszcze spędzę z tym ekskluzywnym jrpgiem taktycznym, ale jestem już bliżej celu niż dalej.

 


 

Soul Blade (PSone, Project Soul, 1997r.)

   W Soul Blade gram coraz to nowymi postaciami. Zaplanowałem sobie, że ukończę tryb Edge Master każdą z nich w tym roku i na razie realizuję swój plan, choć robię w iście ślimaczym tempie.

  Wcześniej mogliście przeczytać o Sophitii. Do grona postaci, z którymi ruszyłem w wędrówkę, mającej na celu znalezienie Soul Edge'a dołączyli na przestrzeni ostatnich kilku tygodni:

  Hwang, południowokoreański patriota, który w poszukiwaniu Miecza Patrioty opuścił szkołę walki, w której pobierał wcześniej naukę. Zrobił to w nadziei uratowania swojej ojczyzny przed japońskim najeźdźcą.

  Potężnie zbudowany Rock, opiekun małego chłopca. Ten wojownik, który nauczył się sztuki przetrwania w dziczy próbuje rozwiązać tajemnicę zaginięcia swoich rodziców. Ma bardzo powolne ataki, ale za to są one niezwykle potężne.

  Wojowniczka ninja, Taki, polująca na wszelkiego rodzaju demony. Wyrusza w podróż, gdyż bliskie sąsiedztwo Soul Edge'a doprowadza do zniszczenia jej ulubionej broni, którą się posługuje. Dlatego też chce ona zdobyć najpotężniejszą broń, o której krążą legendy i wykuć z niej nową, bardziej trwałą.

  W tym momencie gram dzierżącym katanę Heishiro Mitsurugim, ale na razie jest za wcześnie, abym cokolwiek o nim napisał, bo wiem o nim jedynie tyle, że jest on najemnikiem, szukającym mocnych wrażeń.

 


 

Dark Souls: Prepare To Die Edition (PS3, From Software, 2012r.)  [uwaga, spoilery!!!]

  Od dłuższego czasu chce napisać w tym cyklu o Inkwizycji, z którą spędziłem ponad czterdzieści godzin. W tym celu zrobiłem sporo screenów, znalazłem ciekawą balladę i przygotowałem filmik z rozgrywki. Coś mnie jednak powstrzymuje. To całe zbieractwo sprawiło, że albo będę przechodził ostatniego Dragon Age'a kilka lat, albo nigdy tego nie zrobię, bo wcześniej zepsuje mi się PS4. Nic nie poradzę, ale gra BioWare, choć śliczna, to nie daje mi żadnej satysfakcji z pokonywanych wrogów.

  Tom19, tak jak w przypadku Demon's Souls, sprawił, że wróciłem do Dark Souls z zamiarem napisania recenzji duchowego spadkobiercy gry, która dała międzynarodową sławę Miyazakiemu. Klasyka FS przechodzę szósty raz (trzeci na PS3). Na całe szczęście zdążyłem już dużo zapomnieć i po łomocie, jaki dostałem w Oolacile, została podrażniona moja duma.

  Najpierw jakiś słaby najeźdźca strącił mnie w przepaść, więc zostawiłem swój znak obok ogniska, aby z ciekawości sprawdzić, czy spotkam jeszcze kogoś, mając +210 poziom i o dziwo spotkałem. Na moje nieszczęście pierwszy gracz, który mnie wezwał był atakowany przez innego. Postanowiłem się wtrącić w ich pojedynek, ale władca świata zupełnie nie dbał o moje bezpieczeństwo i szybko wyzionąłem ducha. Byłem tak wściekły, że gdy zostałem przyzwany przez innego gracza, to zrobiłem w jego świecie marmoladę z pierwszego spotkanego najeźdźcy. Poszliśmy potem na Manusa, ale raz nie przytrzymałem bloku i zabił mnie swoją najdłuższą kombinacją. Nie poddawałem się jednak i gdy w końcu wezwał mnie gracz, który wiedział do czego służy estus, to obiliśmy gębę porywaczowi Księżniczki Zmierzchu. Po tym fakcie sam postanowiłem się z nim zmierzyć, ale chciałem najpierw poszukać znaku Sifa do pomocy. Choć radziłem sobie dobrze w tym starciu, to jeden błąd sporo mnie kosztował. Straciłem ponad 30 człowieczeństwa, więc postanowiłem ponownie wybrać się do Manusa, dotknąć plamy krwi, którą zostawiłem po zgonie, uciec z walki za pomocą cudu teleportującego mnie do ostatniego ogniska, przy którym ostatnio odpoczywałem, ożywić się i ponownie stanąć przed bossem z Sifem u boku. Byłem jednak na to zbyt próżny, więc samodzielnie zemściłem się na moim niedawnym kacie. Pancerz Havla, Tarcza Havla+5 i Wspaniała Siekiera Smoczego Króla+5 sprawiły, że nie stanowił on dla mnie wyzwania, gdy byłem maksymalnie skoncentrowany podczas naszego rewanżu.

  Dopiero po tym zaczęła się prawdziwa zabawa. Poszedłem do Czarnego Smoka Kalameeta, który chciał ze mnie zrobić swoją dziwkę. Nie będę ukrywał. Udało mu się to wiele razy. Zupełnie zapomniałem o tym, że nie wolno stać na linii jego ognistego oddechu. Trzeba raczej zachować dystans i ewentualnie ostrzeliwać go z kuszy od czasu do czasu. Jednak nawet to było zbyt mało, gdy naznaczał mnie swoją klątwą, zwiększając przy tym zadawane przez siebie obrażenia. Ginąłem przez około dwie godziny, narzekając na swój los. I właśnie wtedy, gdy zupełnie straciłem wiarę w swoje umiejętności, gdy mój honor wisiał już na włosku i zastanawiałem się nad wbiciem kilku poziomów, to  przestałem mieć jakiekolwiek zahamowania. Wiedziałem już, że mu nie daruję tych wszystkich upokorzeń. Dbałem o wytrzymałość (stamina), a gdy tylko widziałem, że siada na ogonie, aby mnie kolejny raz spalić, to zbliżałem się do jego olbrzymiego cielska i chwytałem moją potężną siekierę w obie dłonie, aby zadać mu trzykrotnie większe obrażenia od zwykłego ataku (ponad 700 punktów obrażeń). Chciałem, aby czuł moją desperację włożoną w każdy taki cios. Wiedziałem, że mogę go tak uderzyć pięć-sześć razy, zanim zniszczę sobie całkowicie broń i będę zmuszony użyć proszku naprawczego. Nie było jednak takiej potrzeby. Po dwóch godzinach w końcu zwyciężyłem, pokonując jednego z trzech moich ulubionych bossów w grze.

 

Walka z Kalameetem jest dla mnie spełnieniem marzeń. To nie te marne oskryptowane smoki z Demon's Souls. Potrzebowałem tych dwóch godzin niepowodzeń. Tylko ten, kto zda sobie sprawę z bezcelowości swoich czynów jest w stanie docenić zwycięstwo nad samym sobą.

 

Nadzieja to piękna rzecz.

 

 

Oceń bloga:
41

Komentarze (85)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper