1,5 roku bez info o grach
Siema wariaty, jakieś półtora roku temu zniknąłem z odmętów Internetu i rozpocząłem ścieżkę w zupełnie niezbadane rejony, co by odkryć gry i radość z nich płynącą na nowo. O co cho i jak było? Zapraszam do lektury.
Niezbędne nakreślenie tła
Grami interesuję się od dziecka i odkąd pamiętam była to moja główna pasja. Tematykę i branżę śledziłem, jak nic innego. Dorastałem goniąc do kiosku po Secret Service - nawet dzień w dzień, gdy miał 2 tygodniowe obsuwy – by zaraz po powrocie do domu czytać od deski do deski. Z czasem były inne magazyny, konsolowe, później strony Internetowe (psxnet.pl Butchera? Do dziś wspominam). Wreszcie samemu trochę pisałem, niektórym tutaj nawet się podobało ;) Ba, jeszcze nie tak dawno temu miałem nawet zamysł na coś własnego i książkową publikację najlepszych blogów graczy, jakie pojawiły się tutaj na ppe. Zacząłem nawet analizować temat, ale zostawiłem go, bo... no właśnie, bo - przebodźcowanie.
Przebodźcowanie

Obraz "Emotional Explosion", całkiem niezłe ukazanie przeciążenia nadmiarem bodźców zmysłowych.
Za dużo miałem już wszystkiego, czułem przesyt informacją i mediami, potrzebowałem odpocząć. Wiesz jak to jest? W dzisiejszych czasach zjawisko dość powszechne, wszystko napiernicza z każdej strony, nie można się opędzić. Zwykle odpoczynek nie jest więc możliwy. Zresztą samemu wraca się po kolejną dawkę newsów, dram w branży czy kolejne gameplaye, jak po narkotyk. Mnie udało się zerwać na jakiś czas z tym "nałogiem". I nie tylko odżyłem, ale i spotkały mnie przy okazji takie historie, że aż postanowiłem o nich napisać. Growe historie rzecz jasna, ponieważ ciorałem nadal, tylko już w nowych okolicznościach. Ale po kolei.
Bez informacji
Z czym konkretnie zerwałem? Właściwie ze wszystkim: przestałem odwiedzać strony z newsami o grach, opuściłem fora dyskusyjne, metacritic, anulowałem nawet prenumeratę PSX Extreme (Perez ledwo został wydawcą, a już kasę musiał zwracać ;)). Na YouTubie na wszelkie podpowiadane filmiki związane z grami klikałem "Nie interesuje mnie to" tak długo, aż wyświetlało mi się już tylko koreańskie jedzenie uliczne. Innymi słowy poleciał komplet tego, co istotne. Jedynymi, mglistymi przesłankami nt. tego, co dzieje się na rynku pozostały dla mnie okazjonalne reklamy nowych pozycji na telefonie oraz dobre słowo kumpla, który czasem podpowiadał w co by warto zagrać (choć gadał głównie o Wiedźminie, więc mało nowego się od niego dowiedziałem). Czasem w jakiś inny sposób coś obiło mi się o uszy, w jakimś sklepie coś zauważyłem czy cuś, ale była to rzadkość. Byłem pod kamieniem.
I jak?
Bez informacji, to jak podróż w nieznane.
Pierwsze dni były najgorsze. Nie powiem, nagłe odcięcie od paliwa informacyjnego trochę mnie dręczyło, do tego stopnia, że czasami nie miałem co ze sobą zrobić. Taki syndrom odstawienia, jaki spotyka się przy każdej innej zbliżonej sytuacji: rzucenia petów, zerwania dobrej znajomości, etc. Ale też nie było aż tak źle, jak można by się tego spodziewać. A przypominam, od dziecka była to przecież moja główna faza. Tymczasem bardzo szybko począłem się nie tylko przyzwyczajać, lecz także spoglądać na ogrywane gry jakoś tak inaczej. Jak? Jak... odkrywca. Tak, teraz dociera do mnie, że właśnie to jest najlepsze słowo, odkrywca. Wszystko stało się jakieś takie bardziej ciekawe. Włączałem jakiś tytuł i nie wiedziałem czego się spodziewać. Jaki to gatunek? O czym to będzie? Czy długa to gierka AAA, czy może krótszy indyk? Nawet te powszednie, dobrze mi przecież znane mechaniki, rozwiązania gameplayowe czy schematy rozgrywki stawały się bardziej interesujące. I to nie tylko przy pierwszym kontakcie. Taki stan utrzymywał się nawet po wielu, wielu godzinach gry, kiedy wcześniej już dawno bym się daną pozycją znudził. Początek był więc obiecujący, nie uważasz? Dla mnie zdecydowanie, dlatego pozostałem przy tym. I tym samym wszystkie gry, jakie od tamtej pory ogrywałem, były albo z kupki wstydu, albo kupowałem je kompletnie w ciemno, wiedząc o nich albo bardzo mało, albo zupełnie NIC. I tak przez półtora roku. Aż do niedawna, kiedy to powróciłem na stare śmieci, co by móc spojrzeć na nie wstecz, z nowej perspektywy i wysnuć wnioski, i plany co dalej.
Będzie teraz konkretnie o tych kupionych w ciemno grach, gdyż to one przyniosły mi najwięcej frajdy. Były pozytywne zaskoczenia, były zawody, ale i czasem przeczucia, które pozwalały ominąć kasztana. W każdym razie, niezależnie od sytuacji, działo się.
Clair Obscur: Expedition 33

Nie będę owijał tutaj w bawełnę, zacznę z grubej. Wszyscy znacie ten tytuł, nie trzeba go przedstawiać, teraz już wiem, że zdobył nawet masę nagród i skruszył serca wielu twardzieli. Słusznie. Nie mam słów, naprawdę nie mam słów, aż nie wiem od czego zacząć. Wyobraź sobie wszystko to, co przeżyłeś grając w tę perłę (o ile rzecz jasna Ci się podobała), tylko spotęgowane tak, nie wiem, z 10 razy? Ekspedycję zamówiłem na miesiąc przed premierą, mając za jej wyznacznik cały jeden screen z zajawki jakiegoś filmiku na yt. CAŁY JEDEN SCREEN. Nawet nie wiem, co na nim było, ale dokładnie tyle wystarczyło, abym dostrzegł, że to nie będzie jakaś tam kolejna zwykła gra, że jest tam dusza. Oj była. Nie ma zbyt wiele tytułów, na których popłakałem się w życiu, kilka zaledwie, tu zaś rekord czasu, po jakim to nastąpiło został pobity. Do tamtego momentu na podium stało The Last of Us z wynikiem 20 minut, tutaj udało się dokonać dzieła w 15. I nie wiem czy tak mnie to ustawiło już na całą resztę, czy ta cała reszta była po prostu tak dobra, ale takiego rollercostera, jakem stary koń, jeszcze nie przeżyłem. Jak, ale to jak jest to możliwe, że w tej grze praktycznie każdy moment, który miał wywołać emocje, robił to z taką siłą, że człowiek zapominał, jak się nazywa? Czy smutek, czy strach, współczucie, radość, czy złość, bez różnicy. Każdy moment, mały i duży, porywał i zapadał w pamięci. I tak, zapominałem jak się nazywam. Wracałem do Ekspedycji wieczorami, jak do ukochanej. Zapadałem w tę magię, jak w sen. Nie mając żadnego odniesienia, co myślą o tej grze inni, czasami miałem poczucie, że to musi być jakiś trip, że ta gra wcale nie istnieje, tylko mi się tak roi. Serio. Nie miałem pojęcia, że Clair Obscur został powszechnie uznany za dzieło wybitne. I to było piękne, bo było to całkowicie moje, osobiste, w żaden sposób nie zasugerowane czyjąś opinią doświadczenie.
Death Stranding 2

O sequelu DS wiedziałem tyle, że akcja toczy się w Australii i że powraca główny protagonista. A może nie powraca? Może to nie będzie kraj kangurów? U Kojombo nigdy nic nie wiadomo. Gdzieś tam kiedyś mignęły mi jakieś ujęć z trailera, ale jak to u tegoż twórcy, i tak nie jarzyłem, o co chodzi. Więc wyobrażeń miałem całkiem niewiele. Pierwsza część przykuła mnie na 20 godzin, ale nie chciało mi się jej kończyć. Druga zaś najpierw zauroczyła okładką (ah, ten bobas), a później całą resztą. Fabuła, rozgrywka, efekty środowiskowe i atmosferyczne. Wow! Jaki miałem szok, jak jadąc dostawczakiem przez rozwidlające się ujście wzbierającej rzeki nagle zaczęły pojawiać się jej nowe odnogi. I te odnogi mnie goniły, żeby mnie zalać, jaka panika O_O. Przez kilkadziesiąt godzin byłem oczarowany, bo każdy nowy element rozgrywki, każdy nowy bajer, to było zaskoczenie. Wiele z nich powtarzało się z pierwszej części? Zupełnie tego nie czułem, w tamtych chwilach były czymś nowym. Trumna? Olaboga, gdybym wiedział wcześniej, że będzie można zasuwać na trumnie, nie wrzuciło by mi to takiego banana na ryja. Dosiadałem ją w czystym niedowierzeniu, myśląc: "nieee, tego nie zrobił by nawet Kojima". Haha, zrobił, i to jak. Frajda z poruszania się tym nowym pojazdem, poznawanie jego możliwości i ograniczeń, to był jeden z tych momentów, w których wiedziałem, że dobrze zrobiłem "nie wiedząc". Finalnie zaś spędziłem z Samem Porterem bite 100 godzin, do końca będąc zafascynowanym. Rzadko zdarza mi się aż tyle czasu nabić w jakiejś produkcji.
Wuchang Fallen Feathers

Wuchang był kolejnym strzałem w ciemno, ale tego brałem już po samej okładce. Ładna kobitka - rzadkość teraz - mieczyk, jakiś developer z krzaczkami w nazwie. Pierwsze co mi przyszło do głowy: souls like. Były obawy, że będzie to jakiś nisko budżetowy azjatycki slasher albo rpg, których pełno, ale jednak trafiłem w dziesiątkę. Co więcej, spodobało mi się bardziej, niż niewiele wcześniej ukończony świetny Lies of P. Tyle tylko, że o Piotrusiu wiedziałem niemało: widziałem gameplaye, znałem mechanikę, opinie i pro tipy, nawet kilku bossów. O Wuchang? Nic. I gdybym tak po prostu spodziewał się w co zagram, przypuszczam, że nieszczególnie zrobiła by na mnie wrażenie unikalna mechanika machania orężem tegoż tytułu. Ot, kolejna wariacja souls like, przecież każda gra tego gatunku coś nowego wprowadza, prawda? Tutaj miałem mega zabawę w odkrywaniu co do czego, jak stosować różne bronie, style, ataki specjalne. W żadnym innym klonie Dark Souls tyle nie eskperymentowałem, nie testowałem różnych możliwości. Przeszedłem grę wykorzystując praktycznie wszystko, co sobą oferowała, nawet magię (paskudny Tygrys nawet padł u mnie na magię, ha!). Z tego co obecnie wiem, Wuchang uznawany jest za średniaka. Dla mnie była to topka i jeden z lepszych soulsów ever. Zasługa braku informacji? Jestem przekonany, że w dużej mierze tak.
Ghost of Yotei

Z Ghost of Yotei była ciekawa sprawa, bo ominęła mnie cała ta afera z nim związana, a o której dowiedziałem się dopiero niedawno. Przez całą rozgrywkę, w tej swojej niewiedzy dosłownie cały jeden raz zdarzyło mi się, że pomyślałem: "o, w tym elemencie mogło maczać palce jakieś słodkie maleństwo". Chodziło konkretnie o twarz jednej z postaci drugoplanowych, która była, no, trochę dziwna. Cała reszta? Cudeńko. Atsu, genialna protagonistka. Często poruszana w kulturze tematyka zemsty? Podana tutaj tak, że wsiąkłem i przeżywałem ją wraz z bohaterką. Oczywiście odkrywanie tego, co gra ma do zaoferowania na własną rękę: bronie, lokacje, wilczyca (!), nawet głupie znajdźki, czy eksploracyjne motywy powtarzalne (kapliczki, itd.). Jestem 100% pewny, że gdybym grał z dramatem wokół tej gry z tyłu czaszki, to towarzyszył by mi jakiś niesmak. No nie ma innej opcji, nie da się pewnych sugestii ot tak wyłączyć. Widzi się jakiś element pozornie do nich pasujący i od razu zauważa się go w wyolbrzymiony sposób. Na drodze staje jakaś silna, wygadana kobita? Błe, polityczna poprawność i rujnowanie gier. Trafia się słaby, szemrany facet? To samo. A tak to przechodziłem tę grę po prostu taką, jaką była, bez balastu. Czyimś osądzaniem (nawet jeśli trafnym) zepsułbym sobie tą beztroskę. Podobnie jak przy Death Stranding, pierwszego Ghosta zostawiłem po około 20 godzinach. W Yotei mam już prawie 70 i nie zamierzam kończyć. Najśmieszniejsze jest to, że Tsushimę stawiam mimo wszystko ciut wyżej, ale to Yotei odkrywałem i odkrywam samodzielnie, a nie tamten tytuł. A to dodało mi wiele do końcowej oceny.
Black Ops 7

Noo, a teraz będzie ewenement xD Nie potrafię myśleć o tym klopsie bez uśmiechu na twarzy. Czy uwierzysz, że ta przez wszystkich znienawidzona i zjechana na wszelkie sposoby kampania podobała mi się? No to słuchaj. Restart Modern Warfare z 2019 był dla mnie genialny i ponownie sprawił, że na kolejną część CoDa chciało mi się czekać. Dwójka jednak całe to wrażenie zdruzgotała i kolejnych odsłon albo nie chciałem widzieć na oczy, albo podchodziłem do nich, jak do jeża. Ostatnio jednak była darmowa kampania BO6 przez tydzień, spróbowałem, dosyć dziwne to było, ale niektóre misje dowiozły, więc podejście trochę mi się zmieniło. Na pewno zdawałem sobie sprawę, że Call of Duty to już trochę taki eksperyment się zrobił, jednak pogodziłem się z tym faktem i siódemkę chciałem spróbować właśnie taką, nieprzewidywalną. Ale czegoś takiego, to nawet ja się nie spodziewałem. Dżizas krajst, co tam się odpindalało. Po początkowym zdziwieniu ("kampania co-op? Ale ja nie mam plusa") absurd gonił absurd, do takiego stopnia, że w pewnym momencie już tylko się śmiałem. Jak było wezwanie nalotu gigantycznej maczety, poległem. Jak śmieszna murzynka robiła miny, lałem ze śmiechu. Albo jak wyskoczył nagle z tyłka jakiś zombie nekromanta. Obłęd. Ale ale. Ciągła akcja bez przynudzania, komiczna, ale jednak zagrzewająca do walki muzyka i oczekiwanie, co jeszcze odwalą, nie dawały odpuścić. I nie żałuję, tak jak już wspomniałem, było to na swój sposób fajne, bo nieoczekiwane, zadziwiające. Kompletnie oderwane od rzeczywistości i bez wątpięnia rujnujące markę, ale w ciemno? Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Oczywiście, tak normalnie, gry nie polecam nikomu.
Dragon Age: The Veilguard

Z tym ananasem nie było już tak miło, oj nie. Zacznę od tego, że poprzednia część, w swoim czasie była jedną z moich ulubionych pozycji i spędziłem w niej prawie 250h. Przechodząc kilka razy, robiąc dlc, zgłębiając lore, mierząc się z poziomem Nightmare (niektóre walki po kilka godzin - złoto). Ogólnie, byłem fanem i czekałem offkoz na sequel. Po mocnej końcówce z dlc ustawiającej zarys pod kolejne wydarzenia? Nie mogło być inaczej, Dreadwolf miał wjechać na pełnej. No i tak czekałem i czekałem, już wcześniej starając się unikać informacji o tej grze, aż wreszcie gdzieś mi mignęła okładka. A na okładce... "Veilguard". A nie "Dreadwolf". Jakieś kolory w cholerę z innej bajki. I w ogóle cała ta prezencja a'la Cartoon Network. O nie, lampka się zapaliła. I... twist, nie wziąłem tego. Ja, wielki fan Dragon Age, nie wziąłem tego. Czy byłbym zły albo urażony widząc sławną scenę robienia pompek? Nie wiem. Czy znudził bym się prostym i czysto efekciarskim systemem walki? Albo urażały by mnie zagadki środowiskowe dla 5-o latków? Nie wiem i nie muszę się już o tym przekonywać. "I tak i tak nie da się ograć wszystkich gier, które by się chciało, więc jeśli ominie się nawet coś dobrego, to trudno" – takie jest teraz moje podejście. To jest zresztą dobry moment, by powiedzieć, że doskonale zdaję sobie sprawę, że umknęło mi wiele zapewne świetnych gier. Jak Cronos chociażby, albo Silent Hill f. I nie wiem, czy będę miał chęci je jeszcze sprawdzić, są już dla mnie jakby w innej kategorii, kategorii "znanego", a nie "nieznanego". Taka jest cena nie bycia na bieżąco.
Bye Sweet Carole

Kończąc powoli, napomknę jeszcze tylko, że czasem przeczucie zawodzi, tak właśnie było z Bye Sweet Carole. Jeden kadr, ponownie z YouTuba, wystarczył bym dostrzegł unikalny styl tej pozycji i chciał w to zagrać. I owszem, takiż styl był, ale rozgrywka niestety mi nie podeszła. Początek super, wzbudził skojarzenia z Heart of Darkness, ale w dalszej części pozycja okazała się być czymś zupełnie innym, niż początkowo i po prostu nie w mój klimat. To tak chciałem tylko zaznaczyć, że granie w ciemno, to nie zawsze same ochy i achy były, że i zawody się zdarzały. Natomiast było tych zawodów dokładnie tyle, całe jedno. Niezły bilans, co nie?
Wracam do nory
Było jeszcze wiele gier, które przyniosły mi sporo nowych, nieznanych doświadczeń i poczucia odkrywania, ale ten blog i tak jest już wystarczająco długi. Nie będzie więc o The Alters, o Karma: The Dark World, RoadCraft i wielu innych nie lada szpilach. Nieraz miałem mózg rozwalony, ale bym się już tylko powtarzał. Chciałem jednak podzielić się tym, co mnie spotkało, ponieważ jest to, jak sądzę, dość unikalne i niezwykłe. No i fajnie mi się pisało.
Jak wspomniałem, obecnie na jakiś czas wróciłem do zgłębiania bieżących informacji o grach, choć z umiarem. Nie mam wątpliwości, że chcę powrócić do świata "nieznanego". Zbyt dobre to było, bym chciał zrezygnować. Także pozdrawiam wszystkich i dziękuję za przeczytanie. Może jeszcze czasami napiszę tu jakiś tekst, taki z jaskini czy innej nory.

Pozdro z nowego miejsca pobytu ;)