Venom - recenzja filmu

BLOG
719V
Venom - recenzja filmu
Darek | 10.10.2018, 13:39
No i co, faktycznie taki zły ten Venom jak go malują? Może nie. To zależy od podejścia.

W tekście znajduje się bardzo pobieżny opis ostatniej sceny filmu. Nic mocno spoilerowego, ale komuś może przeszkadzać, toteż ostrzegam.

Jak te łajzy mogły zrobić z Venoma taki szajs dla małych dzieci?! Powinni byli zrobić porządne R z odgryzaniem głów na zbliżeniach, flakami i bluzgami w co drugiej linijce tekstu. Na bank recenzje byłyby lepsze, gdyby nie te wycięte z filmu 40 minut, o których wspominał niedawno grający Venoma Tom Hardy.

Tak wygląda lwia część komentarzy na temat filmu w internecie. Ludzie nie mogą pogodzić się z faktem, że Venom od Sony Pictures jest zwyczajnie kiepski. Tak jak większość filmów tego studia, jeśli się nad tym zastanowić. Nic by tu nie zmieniła wyższa kategoria wiekowa, ani dłuższy czas trwania filmu, chyba, że te wspomniane już sceny zmieniałyby diametralnie całą fabułę.

Bo problemem Venoma nie jest zbyt mało flaków. Problemy obrazu pana Rubena Fleischera zaczynają się dużo głębiej. Czym właściwie jest Venom? Eh... Komedią romantyczną science-fiction. Nie żartuję.

Eddie Brock jest najbardziej praworządnym człowiekiem na świecie. W swojej pracy jako reporter co i raz wytyka złym ludziom ich niecne uczynki nie bacząc na konsekwencje. Pewnego dnia ten znany ze swojej bezpardonowości dziennikarz zostaje przydzielony do przeprowadzenia wywiadu z bardzo nieciekawym moralnie prezesem Fundacji Life (czemu akurat on?!). Oczywiście wszystko idzie tragicznie i ani się obejrzymy, a Brock wyleci z roboty, straci narzeczoną i wszystko inne. Ale to nic, bo zyska za to nowego kolegę, symbionta (zawsze tam było to 'n'? Przysiągłbym, że zawsze stało "symbiot") - dziwną maź z kosmosu, która albo cię zabije, albo obdarzy nadludzkimi umiejętnościami, choć nie bardzo wiadomo na jakiej właściwie zasadzie to działa. Eddie ma najwyraźniej fart, bo symbiont daje mu umiejętność bardzo szybkiego gojenia nawet najgorszych ran, siłę, zwinność, a nawet auto obronę i auto atak. Teraz zły Carlton Drake chce odzyskać swojego kosmitę, co stawia naszego bohatera i jego bliskich w wielkim niebezpieczeństwie.

 

Jeśli opis fabuły filmu wydaje ci się dziwnie nieoryginalny, to pewnie dlatego, że tak właśnie jest. Widzieliśmy tę opowieść już dziesiątki razy, co, być może, nie jest jeszcze złe samo w sobie, ale wszystkie elementy ubarwiające historię pozostawiają nas z równie dojmującą pustką w sercu co cała reszta.

Związek Eddie'ego i Ann rozpada się, ale ciężko się tym przejąć, kiedy chemia między postaciami, nawet kiedy są jeszcze razem, zwyczajnie nie istnieje. Pisane na kolanie dialogi też na pewno nie pomagają. Drugi związek filmu - ten z Venomem wypada lepiej tylko dlatego, że jest zabawny (co może wkurzyć widzów liczących na bardziej, hm, złego symbionta). Mnie bawiło kiedy Venom mówi Eddie'emu, że jest cipą, albo kłóci się o to czy mózgi policjantów można jeść, czy nie. Niestety prócz żartów kosmita robi też za swatkę, doradzając Eddie'emu w temacie Ann, często komentując jego przyspieszone bicie serca, kiedy ona jest w pobliżu i tak dalej. Cały film kończy się z resztą sceną żywcem wyjętą z jakiegoś szeregowego romcoma z lat dziewięćdziesiątych - piękna pogoda w malowniczym San Francisco, ona i on rozmawiają. Trochę niepewnie, trochę nerwowo, ale w stu procentach uroczo, podczas gdy w tle leci ta piosenka.

Przysięgam, że nie kłamię.

 

Grany przez Riza Ahmeda Carlton Drake też szału nie robi. Facet jest straszny jak ten najmniejszy chłopiec w szkole, któremu dokuczały wszystkie łobuzy i wszyscy go żałowali, ale nikt z tym nic nie robił. Jak na człowieka nauki zachowuje się też nad wyraz nielogicznie, robiąc niektóre rzeczy tylko dlatego, że jest zły. Będziesz wiedział o czym mówię. Jest też bohaterem jednej bardzo ciekawej sceny. Nie wiem jak to mogło przejść przez stół montażowy, ale jednak.

Otóż Drake wścieka się za coś na swojego szefa ochrony, drze na niego gębę, po czym odchodzi i wraca do neutralnego wyrazu twarzy ZANIM jeszcze opuści kadr. Robiony za grube miliony blockbuster... Żona mówi, że to może tak specjalnie, ale ja tego nie kupuję.

 

Dobrze chociaż, że efekty komputerowe prezentują zadowalający poziom. Zazwyczaj. Wszelkie eksplozje i Venom wyglądają bardzo dobrze. Sama postać stworzona została w specyficzny sposób. Tom Hardy nie nosił na planie stroju do motion capture. Grał postać normalnie, w swoim własnym stroju, po czym animatorzy nakładali na niego stworzony w komputerze obraz Venoma. Taka cyfrowa rotoskopia.

Niestety, nie wszystko zagrało tak dobrze. Kiedy symbiont w swojej bezkształtnej postaci klei się do potencjalnego żywiciela, wygląda to niesamowicie sztucznie - widać gołym okiem, że to tylko komputerowo nałożony efekt. Drugi z symbiontów, Riot, z jednej strony wygląda równie dobrze co Venom, z drugiej strony jest do niego trochę zbyt podobny. Kiedy chłopaki walczą ze sobą na koniec filmu można mieć problem z rozróżnieniem który jest który.

Cisnę po Venomie jakby to był najgorszy syf wszechczasów, a jednak nie potrafię go nie lubić. Chociaż w pewnym stopniu. Fabuła jest cienka, postacie mało wiarygodne, a efekty raz lepsze, a raz gorsze, lecz mimo to w kinie bawiłem się całkiem dobrze. Niby film trwa dwie godziny, a jednak siedząc w fotelu w ogóle tego nie odczułem. Jasne, Venom mógłby, a może wręcz powinien, być znacznie lepszym filmem, ale nie oznacza to wcale, że to co dostaliśmy jest złe. "Średnie" pasuje znacznie lepiej.

 

Oceń bloga:
9

Komentarze (13)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper