Z dreszczykiem - "Kalwaria" (2004)
W dobie natłoku komercyjnych, miałkich, stawiających na efekty komputerowe produkcji widz doznaje konsternacji, tracąc powoli nadzieję na powrót czasów świetności gatunku. Nie demonizujmy jednak, bowiem zerkając wstecz, odnajdziemy mnóstwo wartościowych produkcji, które tylko czekają, aby dostarczyć nam sporej dawki grozy, nie częstując nas przy tym nachalnie dobrodziejstwami techniki komputerowej czy szczątkowymi, mizernymi historyjkami. Warto czasem odbyć podróż do przeszłości…
W 2004 roku Fabrice du Welz wyreżyserował film niezwykły. „Kalwaria”, bo o nim mowa, opowiada historię Marca Stevensa. Już na początku projekcji dowiadujemy się, iż jest on pieśniarzem wykonującym ckliwe, tandetne piosenki na różnych imprezach okolicznościowych. Kończy właśnie występ w jednym z domów opieki i wyrusza w dalszą trasę. Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie awaria samochodu, do której dochodzi w jakiejś z pozoru niezamieszkałej okolicy. Pojawia się jednak niejaki Boris, dziwny człowiek, który bez przerwy mówi coś o swoim zaginionym psie, Belli. Mimo to Marc dowiaduje się, iż w pobliżu znajduje się dom Paula Bartela. Udaje się tam z nadzieją, iż uzyska jakąś pomoc w naprawie samochodu. Pan Bartel okazuje się być bardzo życzliwym i pogodnym człowiekiem. Zaprasza Marca do siebie, oferując mu nocleg i ciepły posiłek. Zapewnia, że nazajutrz przybędzie mechanik i Marc ruszy w dalszą drogę. Wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku. Nic bardziej mylnego. Bohater wpada w sidła straszliwego koszmaru, który wydaje się być efektem fuzji szaleństwa, obsesji i miłości. Następny występ Marca wisi na włosku, jego życie także…
„Kalwaria” to groza w najczystszym wydaniu, choć sama historia, pod względem fabularnym, nie jest może zbyt odkrywcza. Widz ma często wrażenie, że gdzieś już to widział. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze filmu. Twórcy wiedzieli doskonale, jak wykorzystać spuściznę klasyków. Sprawnie zrealizowana opowieść, z niesamowitym klimatem, naprawdę porusza widzem. To się czuje na własnej skórze. Podczas projekcji zapominamy nawet, w jakich czasach dzieje się akcja. Atmosferę grozy i paranoi podsycają krajobrazy, otoczenie czy dziwnie zachowujący się mieszkańcy (scena w barze uderza widza solidną dawką irracjonalności). Najmniejsze nawet szczegóły emanują tutaj złowrogą łuną. Wielkim plusem jest także gra aktorska. Nie można się do niczego przyczepić. Lucas i Berroyer zagrali fenomenalnie, to oni w dużej mierze wykreowali tę atmosferę podlaną obficie dreszczykiem. Od strony technicznej film również prezentuje się pozytywnie, szczególnie muzyka i zdjęcia. Niektórzy przyczepią się do samej koncepcji filmu, a dokładniej, do wspomnianej wtórności. Nie zaprzeczę, byłbym wierutnym kłamcą. Sztampowe rozwiązania fabularne wydają się tutaj pobrzmiewać co rusz, ale czy wtórność ma zawsze wydźwięk negatywny? Obejrzyjcie obraz Welza, a przekonacie się, że nie zawsze musi tak być.
Reasumując, „Kalwaria” to film bez dwóch zdań wartościowy. Widz z ciekawością czeka na dalszy rozwój akcji, a co najważniejsze, nie doznając znużenia. To wielki plus. „Kalwaria” to dowód na to, że filmowa groza opierać powinna się na zgrabnie zbudowanej atmosferze, rozumiejących oczekiwania widza aktorach i solidnej realizacji. Zdobądźcie ten film i przekonajcie się o słuszności moich słów. Na tym zakończę.
Moja ocena: 7/10
Tytuł oryginalny: "Calvaire"
Kraj: Belgia, Francja, Luksemburg
Reżyseria: Fabrice du Welz
Źródło screenu: http://www.cinevox.be/wp-content/uploads/2011/11/calvaire-1.jpg