Assassin's Creed: Brotherhood

BLOG RECENZJA GRY
897V
Assassin's Creed: Brotherhood
Sephirothek | 31.03.2014, 01:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Wszystkie drogi prowadziły do Rzymu

Sprzedaż w mln: Xbox 360: 3.28, PS3: 2.63, PC: 0.5

Średnia na Metacritic: 90/100

 

Ubisoft skąpało nareszcie swego „Asasyna” w blasku oczekiwanej od „jedynki” chwały; gargantuiczne wyniki sprzedaży szły w parze z arcywysokimi ocenami w prasie, a Ezio wywalczył swoje – być może nie do końca zasłużone - miejsce w sercach graczy. „Co należało robić dalej?” – zapytałbym naiwnie, jeśli moja wiedza w temacie rynku byłaby nieco mniejsza. Spocząć na laurach, rezygnując nie tylko ze wzgórz potencjalnej mamony, ale i możliwości stworzenia jednego z najpotężniejszych uniwersów w historii naszego hobby? Nie wydaje mi się. Życie narwanego florentyńczyka mogło skrywać jeszcze materiał pokrywający co najmniej pojedynczy sequel. Jak się okazało, rzekomego materiału wystarczyło na całą trylogię pełnoprawnych, kanonicznych odsłon Assassin’s Creed II. I to właśnie od momentu premiery Brotherhood zaczęliśmy widzieć w tej serii krwiożerczy tasiemiec na miarę Call of Duty czy Need for Speed. Przyspieszony, niewolniczy, iście korporacyjny developing wymusząjący coroczne „wypluwanie” na rynek skończonego, bogatego produktu? Zatrudnianie do prac nad główną serią wydawcy każdego wolnego, podległego mu studia? Głośni koordynatorzy ze stalinowskim wąsem i biczem w dłoni? To historia rodem z Orwella. Prawda jest jednak taka, że po pierwsze – prawdy tej nie znamy, po drugie – na jakości powstałego w mniej niż rok sequela „dwójki” w ogóle się to nie odbiło.

 

Ba, nowości tutaj tyle, że na spokojnie można było postawić przy tytule trójkę. A jednak gracze jakby pominęli Brotherhood, skazując (słowo użyte ironicznie) nowe przygody zakapturzonego freerunnera na niższe wyniki sprzedaży. Jako iż o zmęczeniu odcinaniem kuponów jeszcze nie było można mówić – czyżby winę ponosiła kuriozalna kampania reklamowa, przedstawiająca nowe AC jako multiplayerowy dodatek (owszem, owszem, wrócimy do tego później), pomijając często kwestię trybu story z krwi i kości? Ja przynajmniej byłem wielce zdziwiony, czytając premierowe recenzje, iż to prawdziwa kontynuacja „dwójki”.

 

Fabularnie Bractwo wyszło mniejsze i większe zarazem od osławionego poprzednika. Mniejszy, przynajmniej objętościowo, jest tutaj z pewnością wątek historyczny. Obejmuje kilka lat życia włoskiego rozbójnika, koncentrując ostrość na dokończeniu wszelkich interesów z rodziną Borgiów oraz założeniu tytułowego przytułku dla dziwek, najemników i złodziei, walczących incognito w imię wolności całego człowieczeństwa. Nowy szwarccharakter, papieski synalek Cezar, wchodzi na scenę z impetem, dewastując odrestaurowane za takie sumy w „dwójce” Monteriggioni i pozbawiając Ezio kolejnego członka rodziny, czym ożywia ledwo co uśpioną żądzę zemsty. Żądzę, która, jak już wiemy, u tego asasyna przejawia się z patologicznym niemal natężeniem. Scenariusz, choć przez sporą część zabawy marginalny i powykręcany na boki w celu jakiegoś usprawiedliwienia rozgrywki, wieńczy kilka kwestii (w przeciwieństwie do „jedynki”), mogąc nawet na dobrą sprawę zamykać renesansowy rozdział sagi Ubi. Niemniej show must go on – prawdziwy finisz przygotowano dopiero przy okazji Revelations. A nawet postawiono kropkę nad „i” animacją Assassin’s Creed: Embers. Jakby komuś było jeszcze za mało.

 

Napisałem też, że „fabularnie większe” i piłem, rzecz jasna, do budzącego mieszane opinie wątku współczesnego – historii Desmonda Milesa, coraz mniej przypadkowego barmana z Nowego Jorku. Po raz kolejny z ręką na sercu przyznam, iż mnie to kręci, dlatego radośnie przywitałem możliwość wyskakiwania do prawdziwego świata w każdym momencie, opcjonalną masę dialogów z resztą asasyńskiej ekipy, zapewniającą tym postaciom (wreszcie) profile psychologiczne, w które potrafię uwierzyć, oraz obowiązkowy cliffhanger fabularnego zakończenia. Tym razem z gatunku tych niezmiernie paskudnych i irytujących – niech za przykład posłuży tutaj reakcja mojej drugiej połówki, wiernego widza sesji w Assassin’s Creed, która tuż po napisach końcowych zażądała szybszego rozpoczęcia Revelations. Takie „WTF?!” zaliczyliśmy. Porównywałem już serię Ubi do Zagubionych, ale to właśnie w finale Bractwa była najbliżej serialu Abrahmsa. Poszukującym odpowiedzi odradzam stanowczo płatne DLC (w ogóle je odradzam, gdyż podstawka napełnia do syta), zamykające wszelką „współczesność” w kilku lakonicznych wypowiedziach „znad” Animusa. Poza tym przyznajmy wprost – Ubisoft nigdy, a już na pewno nie w ciągu kilku najbliższych lat, nie dostarczy ostatecznych wytłumaczeń. Fani serii przywykli. Mało tego – cenią to sobie. Albo większość z nich skupia się wyłącznie na osiach historycznych, też jest taka opcja.

 

Zaliczenie fabuły w biegu zajmie wyuczonemu graczowi do dwunastu godzin. Nie dążę jednak do stwierdzenia, iż jestem zawiedziony krótkością historii Ezio, gdyż czas ten wydłużyłem dwukrotnie, dobijając do zaledwie 75 % na liczniku, po czym czknąłem z przesytu. Zawartości pobocznej starczyłoby tutaj na dwie pełnoprawne pozycje. Za to wspomniana krótkość scenariusza przekłada się na całkowitą jedność miejsca akcji – niemal całe Brotherhood spędzimy tam, gdzieśmy skończyli „dwójkę” – w Wiecznym Mieście, sięgającym granic horyzontu Rzymie. To największa lokacja stworzona na potrzeby trylogii florentyńczyka, trzy razy większa od Florencji z poprzednika i wyraźnie rozleglejsza od Istambułu (Revelations). Klaustrofobiczne uliczki centrum, wiejskie rejony za miastem, dzielnica antyczna z dziesiątkami zachowanych kolumn, porośnięte bluszczem Koloseum czy budzący respekt Watykan – jest tutaj co zwiedzać. Połącz w myślach ogromną różnorodność z płynnym cyklem doby (wycieczka po polach przy świetle księżyca ma w sobie arkadyjski posmak), by zacząć ogarniać możliwości krajoznawcze nowego AC. Wyznam uczciwie, iż na początku Rzym mnie przerastał, nie odnajdowałem się w tym renesansowo-antycznym kotle. Chemia zaatakowała później, zupełnie niespodziewanie, wisząc w powietrzu jeszcze kilka dni po ostatecznym „dość, wyciągam płytę z konsoli”. Ach, i w końcu ktoś poszedł po rozum do głowy – na ulicach miasta można poruszać się konno. W przypadku tak dużej miejscówki ma to kolosalne znaczenie. Dla niecierpliwych, zarobionych lub nieczułych na architektoniczne uroki grodu Romulusa przygotowano także system szybkiej podróży w postaci kilkunastu „teleportów” (zejść do kanalizacji), rozstawionych w kluczowych fragmentach Wiecznego Miasta.

 

Przyznać trzeba, że pod skrzydłami wujka Mario ukochany bohater fanów serii wyrobił sobie niezłą żyłkę do interesów. System ekonomiczny zaliczył w Bractwie gruntowny upgrade - zamiast zarządzania obszarowo małym Monteriggioni, odrestaurowuje się cały Rzym, budując nowe warsztaty kowalskie, medyczne, krawieckie, kramiki malarzy czy stajnie oraz wykupując najpopularniejsze zabytki (to akurat nie przynosi współmiernych profitów, ale któż by nie chciał mieć swojego Koloseum?). Jest tego o wiele, wiele więcej niż ostatnim razem, lecz równie szybko Ezio zacznie zarabiać (haracz wpada na konto bankowe co dwadzieścia minut zabawy) tyle, iż o dołączeniu do PZU nie będzie musiał myśleć. W biznesie tkwi także pewien haczyk – asasyn może szastać florenami na nieruchomości tylko w tych dzielnicach, które nie należą już do strefy wpływów Borgiów. „Już”, ponieważ o stosowną zmianę zadbać musi wcześniej gracz. Należy zlokalizować najwyżej ustawioną szychę (ot, generał Templariuszy), dostać się do delikwenta możliwie najciszej (inaczej zwieje), zabić, okraść – bo ma przy sobie sporą sumkę, po czym podpalić wieżę Borgiów, wokół której, dla podkreślenia wszelkiej złowieszczości, krąży stado kruków. Akcji towarzyszy fenomenalny motyw muzyczny (chórki!) i kozacka animacja. Można, lecz nie trzeba, w ten sposób „przejąć” całe Wieczne Miasto i nie obędzie się bez pewnej powtarzalności, jednak motyw oceniam o wiele pozytywniej niż jego teoretyczne usprawnienie w Revelations. O czym innym razem.

 

Podtytuł zobowiązuje. Już nie będziesz musiał, drogi Czytelniku, każdej misji zaliczać zupełnie sam. Na ulicach Wiecznego Miasta nie brakuje uciśnionych, niezadowolonych, chętnych do buntu obywateli. The liberation of Roma has begun! – oświadczysz im z natchnieniem. Takich gagatków można zaciągnąć do asasyńskich szeregów i wykorzystywać w dwójnasób: osobiście, w trakcie eksploracji rzymskiej piaskownicy (ściągną niewygodnego dla nas strażnika, wspomogą – nie wiem po co – w walce) lub, jak zwykłem mawiać, „przeglądarkowo”, to jest niczym w grze na Facebooku lub, aby podać bliższy przykład, w MGS: Peace Walker. Wybieramy z menu któreś europejskie miasto (polecam sprawdzić lokalizację Moskwy), następnie dostępną tam misję (im trudniejsza, tym dłużej zajmie) i „wysyłamy” tam naszego zakapturzonego podopiecznego. Po kilkunastu minutach wróci z sałatą i punktami doświadczenia. Mały i niesamowicie wciągający dodatek.

 

Jasną sprawą jest, iż wszystkie elementy, które tak odświeżyły i urozmaiciły „dwójkę”, powracają również w Brotherhood: misje poboczne, tworzące całe pokraczne wątki fabularne, platformowe krypty w duchu Prince of Persia, zaznaczone na mapce znajdźki, tajne wiadomości od Obiektu 16, poprzednika Desmonda w animusowym dochodzeniu Templariuszy, podczas których mózg naprawdę może się spocić. Do kotła dorzucono eliminację maszyn wojennych Leonarda da Vinci – eksperymentalne, radosne, mogące doprowadzić historyka do migreny. I uwalnianie Rzymu bez choć częściowego ogarnięcia całej zawartości pobocznej byłoby naprawdę krzywdzące dla trzeciego AC. Dość stwierdzić, iż wiele najefektowniejszych zadań zostanie w ten sposób pominiętych (pościg za kardynałem w strugach deszczu to w ogóle jedyna okazja do zobaczenia jakichś opadów atmosferycznych), a gra zajmie maksymalnie dwanaście godzin, nie – tak, jak w moim przypadku – dwadzieścia cztery.

 

Multiplayer online. Przyznam szczerze – nie moja działka, nie moje rabatki. W Sieci spędziłem dwa lub trzy wieczory, myśląc, że łatwo dorobię się związanych z tym trybem trofików. Niemniej pomysł jest zacny; cała mechanika Assassin’s Creed, przyczajka, siedzenie ukrytym w stogu siana, śledzenie (sterowanego przez innego gracza) celu i wiele zupełnie przypadkowo efektownych akcji. Społeczność w Bractwie nawet dzisiaj, cztery lata po premierze, działa i kwitnie. Zapytałem się jednak, czy rzeczywiście po tylu godzinach spędzonych z kampanią mam ochotę na dalsze „rzymowanie”, czy wolę już powoli pakować walizki i kupić bilet do Istambułu. Znasz moje preferencje, Czytelniku, wiesz, co cenię najbardziej. Odpowiedź była oczywista.

 

Na uwagę zasługuje zwłaszcza oprawa muzyczna, gdyż wizualnie Brotherhood plasuje się tak, jak powinno – delikatna poprawa względem poprzednika (zwłaszcza cieniowanie i płynność cieni poruszanych przez pędzące słońce), co przy równie dużym polu zabawy wystarczy, aby nie budzić grymasu. Ścieżka dźwiękowa to z kolei kolejne małe osiągnięcie Jespera Kyda – emerytowanego nadwornego kompozytora przodków Desmonda Milesa. Tym razem punktem skupienia musiała być historia rodziny Borgiów i związany z nią mrok. Posępne, patetyczne chóry, ambientowe pejzaże i – by nie popadać w skrajność – trochę poważniejszego niż w „dwójce” folkloru. Action theme’y nadal zbudowane są na dynamicznych bębnach, pompując do żył ogromną dawkę energii. Napisałbym nawet, iż zbyt dużą, jeśli porównać ją do poziomu ekscytacji wywoływanej przez pojedynki, gdyż te – klasycznie dla serii – można wymasterować jednym przyciskiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, by muzykę „wyciągnąć” z gry i ożywić poza nią, w słuchawkach, w głośnikach. Nawet do tego zachęcam. Po raz kolejny dostaliśmy intrygujący soundtrack, który pomógł mi ogarnąć już niejeden materiał na zajęcia w środku nocy.

 

Spoglądam na odręczne notatki do tej obfitej recenzji i na samym końcu znajduję pytanie: „Czy można odpuścić sobie Brotherhood?”. Zdecydowanie nie. Zbyt wiele tutaj świeżości, zbyt dużo idealnie wkomponowanych elementów. Na dobrą sprawę mogła to być pełnoprawna „trójka” i raczej nikt by faktu numeracji nie negował. (Aż szok, ile rzeczywistych, skrajnych zmian przyniosło prawdziwe AC III) To nadal bardzo mocna, niezwykle grywalna pozycja. Obowiązkowa dla kogoś, kto – jak ja – bardzo długo opierał się urokom flagowej serii Ubi. Czy równie mocną passę można utrzymać przy rokrocznej produkcji kolejnych odsłon? Pytam dla draki, bo przecież odpowiedź już znam. Następny przystanek – Istambuł. Tymczasem zaś ukryte ostrze pod dłoń i do skrytobójczego dzieła. Rzym sam się nie uwolni spod jarzma demonicznych Borgiów. Everything is permitted.

Oceń bloga:
0

Atuty

  • - uroki i uroczki ogromnego Rzymu
  • - system asasynów-pomocników ubarwia zabawę
  • - wciągająca ekonomia
  • - zawartość!

Wady

  • - klasycznie dla serii: mnóstwo mniej lub bardziej zabawnych bugów
  • - klasycznie dla serii 2: trzeba przymknąć oko na walki i inteligencję strażników
Sephirothek

Adam Piechota

Wycieczka do Rzymu to obowiązek. Tak w realu, jak i w Assassin's Creed

8,0

Komentarze (5)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper