RECENZJA POKEMON LEGENDS: Z-A
Seria LEGENDS w grach Pokemon jest wyjątkowa; raz, że próbuje czegoś nowego względem kanonicznych wydań, a dwa, że często średnio jej to wychodzi. Jak jest tym razem? Jak wypada najnowsze POKEMON LEGENDS: Z-A? Posłuchajcie...
Prawie trzy lata od premiery tragicznego Pokémon Scarlet and Violet GameFreak przywraca potworkowe przygody z sandboxowych regionów do klimatycznej metropolii. Lumiose City powraca, a wraz z nim naciągane perypetie naszego bohatera lub bohaterki stworzonych w ograniczonym kreatorze postaci. Chwila poczytania tekstu i ogladania cutscenek, po których natychmiast wybieramy pierwszego Poka. Z dostępnej trójki na start jest trawiasta Chikorita, wodny Totodile i ognista świnia, czyli Tepig. Pod koniec tutoriala dostajemy do wyboru jeszcze jednego Pokemona z nowej trójki, ale z jakiej, to musicie zobaczyć sami.
Gracz szybko odkrywa, że w mieście odbywa się turniej najlepszego trenera Pokemon, a także to, że część Pokemonów mega-ewoluuje w niekontrolowany sposób i trzeba to zbadać - oczywiście my musimy to zrobić. Jest też kilku złoli, plotących swoje bzdurne ideologie, ale serio, nie zawracajcie sobie tym głowy. Fabuła w serii Pokemon nigdy nie była specjalnie interesująca.
Po 5-tym rozdziale, będącym częścią nieco przydługiego tutoriala, dostajemy możliwość biegania po Lumiose w samopas. Miasto na mapce wydaje się małe, ale nie do końca tak jest. Do dyspozycji w późniejszej grze, poza ulicznym obszarem dostaniemy jeszcze małe kanały i sporo sekcji na dachu budynków. Do części miasta zaliczają się również specjalne wild-zones, w których możemy złapać wiele gatunków stworków niedostępnych nigdzie indziej. Istnieją pokemony w wersji Alpha, czyli dokokszone i większe stworki oraz oczywiście rzadkie odmiany SHINY. Wild-zones z kolei są małe, ale niektóre z nich ukrywają niewidoczne na pierwszy rzut oka zaułki. Podsmumowując: Gamfreak na pewno chciało umieścić miejsce wydarzeń w świeżej względem poprzedników lokacji, ale wyszło średnio i trochę ciasno.
Warto nadmienić, że w wild-zones jest część pokemonów, która nie będzie biernie stała, lecz często ataluje nas na sam widok. Po znokautowaniu stworka mamy kilka sekund na złapanie go wybraną w "szybkim" menu poke-kulą. Nie jest to jednak jedyna metoda na schwytanie. Rodem z Pokemon Legends: Arceus możemy zaczaić się za drzewem, szkrzynią lub w wysokiej trawie i próbować szczęścia bez walki. Im lepiej ukryci i lepszy poke-ball, tym większa szansa na sukces. O niej z kolei informuje nas pasek przy upatrzonym celu; im większy wskaźnik, tym wyższy procent na złapanie stwora!
Przejdźmy jednak do mięsa tej recenzji: Największą nowością i zaletą gry są walki w niespotykanym dotąd formacie. Teraz to nie zwykłe turówki, lecz mieszanka taktyki, refleksu i żonglowania pokemonami w czasie rzeczywistym. W lewym dolnym rogu widoczną mamy ekipę gotową do batalii. Żądanego Poka wybieramy na "krzyżaku" pada i w mig desygnujemy do boju. W prawym dolnym rogu dostępne są cztery akcje, które wielu z was na pewno kojarzy. Thunder Punch, Quick Attack, czy inny Fire Blast.. tak, wszystko to jest, ale w nowych szatach i świeżym stylu. Skończyły się czasy, gdzie ruchy jak Leer, Growl lub inny Tail Whip nie miały właściwie znaczenia. Tu granie na ciągłe osłabianie przeciwnika ma większe znaczenie, niż kiedykolwiek! Toxic Spikes? słabiutki Fire Spin lub Protect? Teraz będą waszymi przyjaciółmi. Zagracie i sami zrozumiecie. Dla przykładu, takie toksyczne igiełki raz rzucone utrzymują się długo na polu bitwy. Prędzej czy później przeciwnik nadzieje się na nie, a jeśli nie, możemy obrzucić nimi całą arenę. Z czasem nawet i najsilniejszy adwersarz padnie z otrucia, o ile nie jest na nie odporny. Nadal ogromne znaczenie mają żywioły stworków. Nadal będziecie chcieli posłać na bój Pikachu z wodnym Staryu, czy Charmandera z trawiastym Weedlem. Niestey większoś walk jest dziecinnie łatwa i tylko niektórzy bossowie i mega-ewolucje dawały mi w kość.
A skoro już o tym wspomniałem; Pokemony w późniejszej fazie gry można poddawać mega ewolucjom. Do nich wymagany jest specjalny kamień, który podpinamy pod stworka w menu. Dziesiątki pokemonów mają swój odpowiednik kamyczka do ewolucji, a podpięcie nieodpowiedniego zwyczajnie nie odpali przemiany. 
Słów kilka o Lumiose City. Jest ono głównym aktorem naszych przygód. Spore miasto inspirowane Paryżem z wielką wieżą na wzór monumentu Eiffla. Niestety jest tu pusto, niewiele się dzieje, a NPCe to tylko stojące w miejscu trójwymiarowe kukiełki. Pierwsza stoi godzinami w jednym punkcie, druga udaje, że popija kawę w kawiarence, kolejna macha rękami, niby zabawiając stojącego obok pokemona, a następna przygląda się rusztowaniu przy budynku. Sztuczność i lenistwo twórców widoczne jest tu na wielu płaszczyznach. Wygląda to tak, jakby developer robił grę na szybko, a cała para poszła w stworzenie nowego trybu walki i ogarnięciu ogólnej logiki gry. Szkoda. Gra wygląda jak z końca ery PS2. Płaskie, powtarzające się tekstury elewacji oraz dachów, proste bryły aut, czy też doczytujące się w oddali drzewka i pokemony (notabene, ruch drogowy w Lumiose nie istnieje, wszystko stoi zaparkowane). Przecież już pierwszy Switch potrafił ogarnąć dużo bardziej zaawansowane gry, tak graficznie jak i mechanicznie. W przypadku nowych Pokemonów niewiele się zmieniło, Gamefreak dalej uczy się jak zrobić grę rodem z PS3. Może za 10 lat taką dostaniemy. Żeby nie marudzić aż tyle, na pochwałę zasługują wnętrza pomieszczeń. Hotel w którym mieszkamy, laboratorium, czy muzeum są pieczołowicie wykonane, znajduje się w nich wiele szczegółów i są po prostu ładne. Zupełnie tak, jakby silnik gry nie dawał rady z otwartym światem, przez co jest on ubogi w detale, a lokacje zamknięte mają mniej do przeliczenia na silniku gry, więc twórcy mogli zaszaleć.
Czasy, kiedy w Pokemonach usłyszymy voice-acting również są przed nami. Wszystkie cut-scenki to dobrze znane klatki, z postaciami, co ledwo otwierają usta. Nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Tytuł przechodziłem na Switchu 2. Gra chodziła w płynnych 60 klatkach i ani na chwilę nie chrupnęła. Wersja na starszego Switcha chodzi w 30 klatkach i doczytuje lokacje od 4 do 6 sekund (długo!) natomiast nowszy "Pstryczek" robi to w sekundę, góra dwie.
Specjalny margines zostawiłem sobie na tryb online, bo na szczęście znalazł się w grze. Wybieramy ekipę trzech poków i w kilkanaście sekund wskakujemy na arenę bitewną. Tam mierzymy się z trzema innymi graczami w formacie każdy na każdego. Po kilku sekundach w chaosie, bez problemu ogarniecie o co chodzi i którego przeciwnika wziąć na celownik, samemu uważając na potencjalne cięgi. Starcia naprawdę dają radę. Na koniec meczu tryb podlicza nasze punkty i dodaje je do ogólnego rankingu. Warto dbać o jak najlepszy wynik, bo gra po sezonie, który ma trwać kilka tygodni, obdaruje nas zacnymi nagrodami. Myślę, że w ogólnym rozrachunku ten tryb podtrzyma życie Pokemon Legends: Z-A na bardzo długo.
Nie mogło zabraknąć DLC do gry, a jakże! Już na pemiere za circa 130 złotych możemy dokupić pakiet nowych lokacji i fabuły z tajemniczo nazwanego dodatku Mega Dimension. Zawiera on nową zawartość fabularną oraz Pokemony i ukaże się 28 lutego 2026 roku, po ukończeniu głównej części gry.
Matteria.