[Blogis #8] Muszę przestać! - Recenzja Dragon Ball: Gekishin Squadra

Ufffff... Trochę mnie tu nie było. Mieliście prawo o Blogisie zapomnieć, ale oto pędzę z przypominajką. I to nie byle jaką! Gra, która w naszym pięknym kraju przeszła chyba troszkę bez echa, już na samym starcie skazana na porażkę z branżowymi gigantami pokroju LoLa, Doty, czy nawet drugiego Smite'a, pożarła mnie z kopytami, trawiąc długo i skrupulatnie, a następnie wypluwając z efektem zbierania szczęki z podłogi. Zapraszam do recenzji najnowszego dziecka chłopaków z Bandai Namco – Dragon Ball: Gekishin Squadra.
Dawno temu, przy okazji strasznej przygody z opus magnum Riotu, obiecałem sobie produkcji z gatunku MOBA już nigdy więcej nie dotykać. I to nawet kijem w folii. Jakże jednak wielkie było moje zdziwienie, gdy pewnego razu zupełnym przypadkiem, mym oczętom – podczas przeglądania twitcha w podróży – ukazała się miniaturka wyobrażająca szykujących się do walki Vegetę i Goku, bohaterów słynnej mangi autorstwa Akiry Toriyamy, na podstawie której wyprodukowano najpopularniejsze chyba anime, towarzyszące całym pokoleniom w burzliwym procesie tak zwanego dojrzewania. Zachęcony (a jakże!) piękną, cartoonową grafiką, dynamiczną rozgrywką i wciąż niewielkim champion poolem, zdecydowałem się tytuł pobrać i zainstalować. Od razu poczułem znajome, choć ukryte nieco w odmętach podświadomości podniecenie związane z dużym, jaskrawym przyciskiem „BATTLE”, ulokowanym w prawym dolnym rogu podłączonego do mego plejaka monitora. I tutaj docieramy niestety do pierwszego minusa. Launch gry, delikatnie rzecz ujmując, był i wciąż jest taki sobie. Często po odpaleniu meczu ekran ładowania po prostu zamiera na wyborze kart (więcej o tym zaraz) i żadną siłą, ani tym bardziej przyciskiem nie da się go przepchnąć do sekcji lobby. Wówczas nieunikniony jest restart gry z poziomu systemu. Poza tym (czego doświadczyłem na szczęście tylko raz), mimo stabilnego połączenia internetowego, rozgrywka potrafi się po prostu zamrozić, nawet wszystkim graczom naraz, i trzymać ich jako zakładników w grze, do której absolutnie nie da się powrócić (zawodzi także restart konsoli). Jeśli jednak nie czujecie się zniechęceni tego typu (na szczęście dość rzadkimi) niedogodnościami i przebolejecie jakoś sporadyczne problemy z płynnością, otrzymacie sieczkę mięsistą jak dobrze wypieczony schabowy w niedzielne popołudnie, w którą zatopić się można poprzez trzy (teoretycznie) dostępne klasy.
Herosi w Gekishin Squadra zostali podzieleni na typowych DPS-ów/Brawlerów, tanków oraz tak zwanych techników (tłumaczenie własne, póki co nie ma dostępnej wersji w języku polskim). Jako, że gra premierę świętowała dopiero 10 września i wciąż znajdujemy się w sezonie 0, z pierwszym świeżo zapowiedzianym, do wyboru otrzymujemy zaledwie dwudziestu dwóch herosów (a wśród nich sami starzy znajomi wprost wyjęci z anime z lat 90.!). I muszę wam powiedzieć, że jest to naprawdę relaksujące i odświeżające, zwłaszcza po gargantuicznych champion poolach wspominanych wcześniej LoLa, czy Doty. Wejść do świata gry jest zatem naprawdę łatwo i to chyba jej największa zaleta. Gekishin Squadra (brrrrr, nienawidzę tego stwierdzenia, ale tutaj pasuje idealnie) to bowiem definicja słynnego easy to start, hard to master.
Po krótkim tutorialu, przeprowadzającym standardowego nooba przez wcale nie tak zawiłą mechanikę gry, śmiało możemy startować z pierwszym meczem. Zanim to jednak zrobicie, zalecam przetestować bohatera, który najbardziej przypadnie wam do gustu, w specjalnie przygotowanym do tego trybie treningu. Pozwoli to opanować jego umiejętności, ogarnąć podstawowy style of play i przyswoić build, wcale niemuszący być tak oczywisty, jak to sugerują mędrcy z youtube'a i twitcha. Naszych herosów rozwijamy bowiem poprzez lvlowanie, rozdzielanie skilli (których wraz z pasywką i auto-atakiem każdy champion ma równo sześć) i nabywanie kart, podnoszących bazowe statystyki postaci. Jeśli zatem oczekujecie skomplikowanych buildów, tysiąca przedmiotów w sklepie i niekończących się kombinacji, trafiliście pod zły adres. Z tym, że to wcale nie jest wada tytułu! Przeciwnie. To właśnie dzięki okrojonej talii kart, możemy w pełni skoncentrować się na walce z przeciwnikami i niszczeniu wrogich struktur, by w końcu dopaść do ukrytej po przeciwnej stronie mapy Smoczej Kuli, tym samym zwyciężając mecz.
Skoro już o mapie mowa, ta została podzielona na dwie linie: top i bottom (przynajmniej tak je nazywam). Między alejami umieszczono coś na kształt lasu z LoLa, choć pewnie rzeczownikiem bardziej adekwatnym byłoby niebo, gdyż w Gekishin Squadra funkcje zarośli, w których możemy się chować, by zaskoczyć przeciwników, przejęły chmury (jesteśmy w świecie Dragon Ball, co czuć na każdym kroku!). Kolejnym ważnym elementem, bez którego zapomnieć możemy o wymarzonej Viktorii, są poupychane wszędzie miniony i większe obcjetivy, w postaci bossów oferujących rozmaite wzmocnienia i pomocnych przy niszczeniu enemy Gods of Destruction. W produkcji, zamiast rozpowszechnionych towerów i innych inhibitorów, naszym celem jest bowiem eliminacja znanych ze świata Dragon Balla bóstw. Nie będzie to jednak możliwe, bez prezencji Zeno, co jakiś czas materializującego się zarówno na topie, jak i bocie. Stanowi to chyba najoryginalniejszą mechanikę gry. Jeśli wrogi Bóg Zniszczenia nie jest zagrożony towarzystwem wywołanego do tablicy Zena, z automatu staje się nietykalny. Musimy zatem uważnie śledzić wydarzenia na mapie, nie ograniczając się tylko do własnej linii. Niestety wielu graczy wciąż tego nie rozumie. Ale można im to poniekąd wybaczyć. Wciąż znajdujemy się przed sezonem pierwszym i nawet nie można jeszcze mówić o jakiejkolwiek mecie. Muszę przyznać, że straszni mi się to podoba! Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś poczuję się jak dopiero odkrywający świeżą MOBĘ pionier. Czasy pamiętnej bety LoL-a mam już dawno za sobą!
Kolejną zaletą produkcji jest jej przepiękna oprawa. Gekishin Squadra wygląda naprawdę jak najwyżej jakości anime. Podczas bitwy, jeśli w odpowiednim momencie uda nam się przeciwnika skutecznie znokautować, możemy zostać nagrodzeni cudowną animacją wykończenia, na wskroś przypominającą walki z OG Dragon Balla, czy jego późniejszych kontynuacji. Mało tego, postacie, w zależności od naszych wyborów z lobby picków, będą wchodzić między sobą w interakcję. I tak na przykład Kid Gohan przywita się ze swoim ojcem, a Uub zdziwi się, że musi współpracować z Majinem Buu. Mimo, że mamy do czynienia z MOBĄ, tytuł aż ocieka najlepszym, dragonballowym klimatem! Spróbujcie, naprawdę warto!
Podsumowując: muszę natychmiast przestać. Oprócz cudownego dziecka deweloperów z Bandai Namco, ogrywam także Cyberpunka i piątą Personę. Często łapię się na tym, że wolę kliknąć jeszcze jednen meczyk, zamiast odpalić przygody V, albo dzieciaków ze szkoły Kamoshidy. Wstyd. Dopadł mnie syndrom „jeszcze jednej gry”. I nie mogę tego tak zostawić. W końcu obiecałem sobie, ba, złożyłem uroczystą przysięgę (!!!), że do żadnej MOBY już nigdy się nie zbliżę. A tu taka wtopa. No nic, tyle ode mnie. Jeśli jesteście fanami gatunku, albo nawet Dragon Balla jako marki, spróbujcie. Naprawdę warto (od razu mówię, że za uzależnienia nie odpowiadam, a przed skorzystaniem należy skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą). Do następnego ;)