The Callisto Protocol - Koszmar więzienia Black Iron | GameFrame #44
W zeszłym roku przygotowałem dla Was recenzję remake’u Dead Space (GameFrame #11), a pod tekstem jeden z Was zasugerował, żebym sprawdził również The Callisto Protocol – grę, która w wielu aspektach przypomina odświeżoną wersję kultowego survival horroru. W tym roku w końcu znalazłem czas i muszę przyznać, było warto!
Trudno się dziwić podobieństwom, skoro za oryginalnym Dead Space i Callisto stoi ta sama osoba – branżowy weteran, Glen Schofield. Oba projekty wyszły także w bardzo zbliżonym okresie: remake Dead Space 27 stycznia 2023 roku, a Callisto Protocol 1 grudnia 2022. Nic więc dziwnego, że porównań pojawiało się wtedy mnóstwo… choć, jak pamiętamy, nie zawsze były one dla Callisto łaskawe.
Do samych porównań jeszcze wrócimy, ale na początek porozmawiajmy o tym, czym w ogóle jest The Callisto Protocol. To pełnoprawny survival horror sci fi, którego akcja rozgrywa się w 2320 roku. Wcielamy się w Jacoba Lee, który po pewnym incydencie trafia na księżyc Jowisza Kalisto, gdzie zostaje zatrzymany i wrzucony do więzienia Black Iron. Sytuacja szybko wymyka się spod kontroli, ponieważ zarówno strażnicy, jak i więźniowie zaczynają zmieniać się w potwory i inne maszkary, które mają tyle wspólnego z humanoidalnymi formami życia, co ja z umiejętnością tańczenia samby, czyli absolutnie nic.
Jacob ma więc jeden cel: uciec z tej przeklętej placówki. Po drodze musi mierzyć się nie tylko z robotami pełniącymi funkcję strażników i całą masą zmutowanych przeciwników, ale także z własną przeszłością, która wraca do niego jak bumerang. Historia nie jest wybitna i czasem można przewidzieć, dokąd wszystko zmierza, ale sprawiła mi sporo frajdy. Śledziłem poczynania bohatera z zainteresowaniem, a fabularny twist mniej więcej w drugiej połowie gry tylko podkręcił moje zaangażowanie. Muszę przyznać, że ta opowieść wciągnęła mnie bardziej niż ta z Dead Space.
Rozgrywka opiera się głównie na eksploracji więziennych korytarzy i przyległych kompleksów, walce oraz zarządzaniu zasobami. Zacznijmy od starć, bo to tutaj gra najbardziej próbuje zaznaczyć swoją odrębność na tle poprzedniego dziecka Glena.
Do dyspozycji mamy walkę wręcz i strzelanie. Jeśli chodzi o broń palną, znajdziemy tu klasyczny zestaw: pistolet, strzelbę i karabin. Czyli standardowe wyposażenie osoby próbującej przetrwać inwazję wyjątkowo agresywnej, świeżo wyhodowanej „fauny i flory”. Broń ulepszamy dzięki zasobom zdobywanym podczas eksploracji, a nowe modele odblokowujemy za pomocą schematów, które trzeba donieść do właściwych stacji.
Dużo ciekawiej robi się jednak przy walce wręcz. Naszą pierwszą bronią jest elektryczna pałka i tu okazuje się, że starcia nie polegają jedynie na klepaniu jednego przycisku. Kluczową rolę odgrywają uniki wykonywane analogiem. Odbijamy ją w kierunku przeciwnym do nadchodzącego ataku i robimy to naprzemiennie. Jeśli wróg atakuje z lewej, unikamy w prawo, potem w lewo i tak w kółko, wypatrując momentów na wyprowadzenie własnych ciosów. Do dyspozycji mamy klasyczny lekki oraz silny atak.
Sama mechanika nie jest rewolucyjna, ale potrafi dać frajdę. Zdarzają się jednak momenty, w których gra wystawia nas na próbę. Ciasne pomieszczenia, kamera przyklejona do jednego przeciwnika, a do tego kilku wrogów naraz mogą prowadzić do szybkiej i w pełni zasłużonej śmierci. Mimo to po pierwszych godzinach przyzwyczaiłem się do systemu i ostatecznie bardzo dobrze mi się z nim grało.
Wracając do strzelania, działa poprawnie, ale nie ma o czym pisać poematów. Po ulepszeniu broni możemy oddać mocniejszy specjalny strzał, mamy zwykły pocisk i w zasadzie na tym kończy się cały arsenał udziwnień. Tutaj za to mały minusik.
Teraz przejdziemy do mojego ulubionego aspektu gry, czyli eksploracji i samego świata przedstawionego. I powiem wprost: jest obłędnie piękny. Placówka jest ponura, mroczna, brudnai zaskakująco zróżnicowana. Zwiedzimy cele więzienne, kompleksy medyczne, kwatery mieszkalne, laboratoria, sterownie, stare zniszczone sekcje i ukryte pomieszczenia, a to wszystko tonie w akompaniamencie brudu, krwi, flaków i porozrywanych elementów wystroju.
Klimat gry to zdecydowanie jej największy atut. To właśnie on sprawia, że naprawdę chce się brnąć dalej, by odkryć, dlaczego ludzie zamienili się w te potwory. A zapewniam, że będzie na co czekać. Mi momentami zawiało tu starymi Residentami — kto grał, ten wie o co chodzi.
Potwory, z którymi walczymy, są wykonane bardzo szczegółowo i mają kilka zestawów ataków, choć różnorodność przeciwników jest ogólnie dość mała. Szybko zaczynają się powtarzać i po kilku godzinach zna się ich zachowania na pamięć, a co za tym idzie — wiadomo jak reagować. Walki jest dużo, ale nie ma się czego bać, bo surowców jest naprawdę sporo.
Grałem na najwyższym poziomie trudności i nigdy nie miałem problemu z brakiem amunicji czy pieniędzy. Fakt, eksplorowałem każdy zakamarek, ale też nie oszczędzałem pocisków, jeśli sytuacja tego wymagała. Dlatego śmiało polecam zacząć od najwyższego poziomu — dla wielu gier byłby to po prostu normal.
Wracając do świata przedstawionego, podoba mi się sposób, w jaki gra komunikuje stan zdrowia bohatera. W Dead Space widzieliśmy pasek życia na kombinezonie, co było genialnym patentem. Tutaj natomiast, dopóki nie trafimy do więzienia, wskaźnika w ogóle nie mamy. Dopiero jeden z pracowników Black Iron wstrzykuje nam implant w szyję, który później działa również fabularnie — na przykład może posłużyć do przekazywania wspomnień między ludźmi. Gra całkiem nieźle to tłumaczy i ładnie wplata w historię.
Udźwiękowienie w Callisto to absolutne cudo. Sound design doskonale buduje klaustrofobiczny, duszny klimat więziennych korytarzy i laboratoriów: metaliczne echo kroków, skrzypiące podłoża, odgłosy zgrzytów, urywane jęki i odległe pomruki potworów tworzą immersyjne i często mocno niepokojące wrażenie. Wiele momentów horroru działa nie przez to, co widzimy, lecz przez to, co słyszymy.
Cisza przerywana nagłym trzaskiem czy nagłe szmery budzą czujność i strach. W efekcie audio działa tak, jak powinno w grach survival horror: podbija napięcie, pogłębia atmosferę zagrożenia i utrzymuje stałe poczucie niepewności. Jedno z lepszych udźwiekowień w gatunku :)
Nie wszystko jednak zagrało perfekcyjnie. Moją największą bolączką była fatalna kamera. Jest zbyt blisko postaci i podczas walki wręcz staje się to poważnym problemem. Na PS5 zdarzyły mi się też dwa crashe, jedno zadanie musiałem powtarzać przez buga, a w kilku miejscach pojawiły się spadki płynności. Nie są to problemy, które sprawiły, że miałem ochotę wyłączyć konsolę, ale warto o nich wspomnieć, bo występują.
Mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że bawiłem się przy The Callisto Protocol wyśmienicie. Prawdę mówiąc — lepiej niż przy remake’u Dead Space, choć i tam było świetnie. Po prostu fabularnie i klimatem Callisto trafiło do mnie mocniej. Gdyby kolejna część tej serii wyciągnęła wnioski z błędów jedynki, moglibyśmy dostać naprawdę fantastyczną grę.
Na ten moment czekam na jakąś promocję na season pass. Widziałem, że jest tam DLC, które ma sens fabularny, więc chętnie wrócę do gry i przejdę ją w New Game+. Dobrych gier nigdy za mało. Jeśli ktoś ma wolne kilka złociszy albo kiedyś zgarnął tytuł w PS+, to naprawdę warto się zapoznać. Mimo fatalnego startu gra jest dziś w dużo lepszej formie niż kiedyś. Polecam!