![Wielki marsz (2025) - recenzja filmu [Monolith]. A ludzie śmiali się z Władcy Pierścieni...](https://pliki.ppe.pl/storage/573b4af223439d8a7722/573b4af223439d8a7722.jpg)
Wielki marsz (2025) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. A ludzie śmiali się z Władcy Pierścieni...
Ray Garraty zgłosił się do Marszu - corocznego wydarzenia, podczas którego grupa młodych mężczyzn rusza w wielokilometrową podróż mając tylko dwa cele - nie zwolnić poniżej 4.8km/h i być ostatnim, który wciąż maszeruje. Konsekwencją odpadnięcia z wyścigu... Jest śmierć.
Francis Lawrence (zapewne kompletnie nieświadomie) zapisał się w głowach wielu ludzi z mojego pokolenia jako jeden z najciekawszych reżyserów teledysków w historii - a trzeba zaznaczyć, że nie jest wcale łatwo skleić trzy do czterech minut materiału, które absolutnie porwą widza i zostaną z nim na kolejne dekady. Żeby nie było - z czubka głowy wymienię przynajmniej dziesięć lepszych, ale biorąc pod uwagę czystą ilość konkurencji, i tak jego wynik jest bardzo imponujący. I, co ciekawe, dokładnie tak można opisać większość jego dorobku filmowego - nic wybitnego, ale kilka naprawdę solidnych obrazów spod jego ręki wyszło.
Z drugiej strony mamy natomiast autora oryginalnej powieści, niejakiego Richarda Bachmana, znanego szerszej publiczności jako Stephen King. Niejednokrotnie uzewnętrzniałem się na tym portalu na temat mojej opinii na temat jego twórczości, ale pozwolę sobie powtórzyć się, aby była jasność - absolutnie gardzę Kingiem jako autorem powieści grozy. Kompletnie nie leży mi jego styl budowania horroru i choć kilkukrotnie próbowałem przełamać tę niechęć czytając jego największe szlagiery, nie umiem zmusić się do zmiany zdania. Co innego, kiedy mówimy o jego bardziej skoncentrowanych ma ludziach dziełach. "Misery" to świetna zarówno książka, jak i film. "Zielona mila" rozrywa duszę, "Skazani na Shawshank" idealnie opisują więzienny mikrokosmos, "Stand by me" to absolutny klasyk opowieści o przyjaźni i dojrzewaniu. Mógłbym tak pewnie jeszcze chwilę wymieniać, ale najważniejsze w tym wszystkim jest sedno, że "Długi marsz", choć nie jest tak wybitny, jak część z wymienionych opowieści, również można do tej grupy zaliczyć.




Wielki marsz (2025) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Jednorazowi przyjaciele

Historia kręci się wokół Raya Garrity (Cooper Hoffman), młodego mężczyzny z Maine, który postanawia, z własnej, nieprzymuszonej woli, wziąć udział w Wielkim Marszu. Czym jest to wydarzenie? Otóż, po ostatniej wojnie, ekonomia Stanów Zjednoczonych mocno podupadła. Z czasem jednak wszystko wydawało się wrócić na swoje miejsce. Wszystko, poza jednym - chęcią do pracy. Czy wynikało to z lenistwa Amerykanów czy zamordyzmu totalitarnego rządu obecnego USA? Trudno powiedzieć. W każdym razie, wojsko, pod postacią niejakiego majora (Mark Hamill), wymyśliło Marsz jako coś na wzór teleturnieju, którego istota miała jednocześnie obudzić ducha społeczeństwa do działania - ponieważ nic tak nie zachęca do pracy, jak obietnica zamordowania wszystkich prócz pojedynczego zwycięzcy. Nie zastanawiałbym się jednak zbyt długo nad logiką całego wydarzenia, ponieważ można w ten sposób zepsuć sobie całą frajdę płynącą z oglądania. Tak, to jedna z tych produkcji, która ma tym mniej sensu, im więcej o niej myślimy.
Sam film i jego historia "tu i teraz" jest jednak naprawdę wciągający. Z jednej strony od początku towarzyszy nam tajemnica, dlaczego Ray tak bardzo chciał w ogóle wziąć udział w Marszu, z czego przez większość filmu nie ma wcale ochoty się wyspowiadać. Z drugiej, już na samym początku poznajemy cały szereg innych młodzieńców, którym marzy się bogactwo. Najważniejszym z nich, bez dwóch zdań jest Peter DeVriess (David Jonsson), bardzo pozytywnie nastawiony chłopak, który natychmiast łapie kontakt z głównym bohaterem, i którego twarz zdobi wielka blizna, o której nie chce on opowiadać. Prócz nich widzimy jeszcze wygadanego Azjatę, Olsona (Ben Wang), małomównego Rdzennego Amerykanina (Joshua Odjick), bogobojnego chłopaczka imieniem Art (Tut Nyuot), lekko robotycznego dryblasa (Garrett Wareing) i niestabilnego emocjonalnie gadułę (Charlie Plummer), by wymienić tylko kilku.
Wielki marsz (2025) - recenzja, opinia o filmie [Monolith]. Idą, idą i dojść nie mogą

Najbardziej przerażającym, uderzającym w widza całkiem prędko motywem filmu jest realizacja, że zwycięzca Marszu może być tylko jeden - cała reszta umrze. Tym bardziej okrutnym ze strony Kinga, Lawrence'a i obsady jest, że udało im się wykreować całą plejadę postaci, które człowiek po prostu lubi. Każdy z chłopaków ma swoją historię, wady, zalety, pragnienia. Szukanie z nimi przyjaźni wydaje się być najgłupszą rzeczą, jaką można zrobić, lecz cała magia tej historii polega właśnie na tym, że jest to bodajże jedyny sposób by nie zwariować i móc w ogóle myśleć o przetrwaniu dobrych kilku dni i nocy na nieustannym przekładaniu jednej nogi przed drugą. Widz również zapomina po drodze, że już ponad godzinę ogląda ludzi po prostu idących przed siebie po prostej drodze. Naprawdę niełatwo jest zrobić film o chodzeniu, który nie znudzi bezgranicznie widza maksymalnie w połowie seansu. Oczywistym królem tego typu historii jest Peter Jackson - i jest to żart jedynie połowiczny - który stwierdził, że da radę zrobić z pojedynczego, rozwarstwiającego się po drodze marszu nawet i trzy filmy, z których ostatni zgarnął 11 Oscarów, i choć nie twierdzę, że "Wielki marsz" jest równie dobry, to na pewno równie skutecznie trzyma uwagę widza do samego końca czasu projekcji.
Fani oryginału muszą wiedzieć, że obraz Lawrence'a różni się od kingowskiego oryginału w kilku istotnych kwestiach. Jedna z nich byłaby kosmicznie wielkim spoilerem, więc daruję sobie omawianie jej, drugą natomiast jest bardziej kameralny ton całej opowieści. W książce, maszerującym dzieciakom (na co też warto, w sumie, zwrócić uwagę, jako że filmowcy postanowili dodać uczestnikom Marszu kilka lat, po drodze gubiąc gdzieś tragizm całej sytuacji) niemal przez cały czas towarzyszą rzesze ludzi, harpii czekających tylko, aż ktoś padnie, by w perwersyjnej ekscytacji móc zobaczyć z bliska jego śmierć. Lawrence i odpowiedzialny za scenariusz JT Mollner postanowili dać więcej miejsca samym bohaterom, szybko informując widza, że Major pozwala gapiom przyłączyć się do Marszu dopiero na samej mecie. Oczywistym minusem jest znacznie bardziej stonowane sportretowanie społeczeństwa Stanów jako odrażającej, zepsutej bandy gnid, ale wydaje mi się, że był to bardzo dobry zabieg, ponieważ pozwala na dużo lepiej i bardziej intymnie zapoznać się z bohaterami dramatu, a to przecież o nich tutaj chodzi.
"Wielki marsz" to przerażająca, dystopijna opowieść, o tyle imponująca, że na obecnym etapie egzystencji znajdujemy się dosłownie o krok od przedstawionej weń rzeczywistości. King umie tworzyć ciekawe sylwetki bohaterów, a w filmie Lawrence'a są one właściwie sednem całej opowieści. Bardzo polecam.
Atuty
- Cała plejada wyrazistych postaci, które można lubić bądź nimi gardzić;
- Świetna chemią między Cooperem Hoffmanem i Davidem Jonssonem;
- Komicznie zły, ale skuteczny Mark Hamill;
- W paru momentach potrafi zbudować naprawdę gęstą atmosferę;
- Dobre tempo (hehe).
Wady
- Zmiany względem oryginału z jednej strony pomagają, z drugiej spłycają opowieść;
- Momentami przesadnie pompatyczne dialogi.
"Wielki marsz" to 105 minut filmu o tym, że grupa ludzi idzie przed siebie, a mimo to był to jeden z najbardziej zajmujących obrazów, jakie ostatnimi czasy widziałem. Świetne role Hoffmana i Jonssona.
Przeczytaj również






Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych