![Stowarzyszenie umarłych poetów (1989) – retro recenzja filmu [Netflix]. Carpe diem!](https://pliki.ppe.pl/storage/2a450d2a62e7cb9b2cc4/2a450d2a62e7cb9b2cc4.jpg)
Stowarzyszenie umarłych poetów (1989) – retro recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Carpe diem!
Kiedy John Keating wrócił do swojej alma mater, prestiżowej Akademii Weltona, nikt nie mógł spodziewać się jak diametralnie i kompletnie wywróci do życia jej uczniów do góry nogami. W czasach, gdy najważniejsze były tradycja, dyscyplina i jednolitość, on odważył się pokazać swoim podopiecznym jak marzyć, śmiać się i „chwytać dzień”...
Kiedy zobaczyłem, że Netflix dodał do swojej biblioteki ten klasyczny film Petera Weira, po prostu musiałem napisać o nim trzy słowa. Praktycznie od zawsze jest to mój ulubiony film wszech czasów i uważam, że powinien go obejrzeć każdy, niezależnie od wieku. Sam miałem może z dziesięć lat, kiedy widziałem go po raz pierwszy. Czy byłem za młody, aby zrozumieć wszystko, co scenariusz Toma Schulmana chciał mi powiedzieć? Raczej tak. Czy i tak po seansie poczułem jeszcze większą chęć do życia i potrzebę kreatywnego wyrazu? Zdecydowanie tak. To absolutnie ponadczasowa historia, z nieśmiertelnym Robinem Williamsem w roli głównej i całą masą innych, świetnych aktorów orbitujących wokół jego nieskończonej energii.
Robin Williams w roli Johna Keatinga to przykład obsadowego strzału w dziesiątkę – postać, która wymagała od aktora połączenia jego dwóch najbardziej charakterystycznych stron: ekscentrycznego komika i pełnego powagi dramatycznego aktora. Widzimy go więc jako nauczyciela, który potrafi wejść na ławkę, krzyknąć do klasy, odwrócić schematy i sprawić, że suchy wiersz nabiera życia. A jednocześnie w każdej z tych scen obecna jest powaga – świadomość, że jego szaleństwo ma cel, że jest sposobem, by przebić się przez beton konwenansów i zainspirować młodych ludzi do samodzielnego myślenia.




Stowarzyszenie umarłych poetów (1989) – retro recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Niby banał, ale jakże wciąż skuteczny

Lekcje Keatinga są oczywiście naciągane, jeśli spojrzeć na nie bez różowych okularów nostalgii – recytowanie poezji na stojąco, wydzieranie stron z podręcznika, motywacyjne kazania, które w praktyce są jedynie frazesami, bez faktycznej wartości edukacyjnej. Ale magia kina sprawia, że zamiast zastanawiać się nad realizmem, chcemy dać się porwać tej atmosferze. Gdy Williams mówi o „chwytaniu dnia”, nie brzmi to jak pusty slogan, lecz jak wezwanie do życia pełną piersią. I choć każdy widz wie, że życie uczniów akademii nie zmieni się magicznie po jednej godzinie literatury, to sposób, w jaki aktor świdruje umysły uczniów sprawia, że chcemy w to uwierzyć.
Portret konserwatywnej szkoły z tradycjami, w której główną wartością jest dyscyplina i podporządkowanie, uderza swoją ponadczasowością. Akademia Weltona jawi się jako kuźnia przyszłych elit – eleganckie mury, sztywne zasady, deklamowane wartości. Ale pod tą fasadą kryje się system, który zamiast rozwijać indywidualność, tłumi ją w zarodku. Uczniowie mają być posłuszni, skuteczni, przewidywalni – niczym przyszłe korposzczury, gotowi do pracy w świecie, gdzie kreatywność jest wadą, a nie zaletą. To wizja przerażająca, bo mimo że film Petera Weira powstał w 1989 roku, trudno nie usłyszeć w nim ech współczesności, w której szkolne systemy i korporacyjne regulaminy często nadal formują ludzi na jedną, bitą od tej samej matrycy modłę.
Stowarzyszenie umarłych poetów (1989) – retro recenzja, opinia o filmie [Netflix]. Coś, co zostanie z widzem jeszcze na długo po seansie

Ostatecznie jednak, motyw poszukiwania własnego głosu poprzez poezję, naukę wyrażania siebie i odwagi do bycia innym zostaje nieco podważony przez zakończenie filmu, którego nie będę tutaj zdradzał. Choć finał bez wątpienia ma ogromną siłę emocjonalną i wywołuje autentyczne wzruszenie, trudno oprzeć się wrażeniu, że w jakimś tam stopniu ma on przede wszystkim szokować. Jasne – przesłanie pozostaje afirmacyjne, bo historia Keatinga i jego uczniów to w gruncie rzeczy hymn na cześć indywidualizmu i wolności myślenia, ale jednak pojawia się też przysłowiowa łyżka dziegciu – pytanie, czy nie można było tego wyrazić subtelniej, bez uciekania się do tak dramatycznych rozwiązań fabularnych? Walka Keatinga ze skostniałymi zwyczajami, próba pójścia w przyszłość jest prawdopodobnie najważniejszym motywem całego filmu i jego motorem napędowym i na jakimś tam poziomie, Schulman trafnie pokazuje, że każda wielka zmiana w dowolnym, skostniałym systemie, musi zostać okupiona potem i krwią ofiar, na których powstaną fundamenty nowego, lepszego jutra. Rozumiem jego zamysł, a i samo wykonanie zdecydowanie zapada w pamięć, ale gdyby istniał jeden, jedyny problem, jaki mam ze „Stowarzyszeniem umarłych poetów”, to byłby to właśnie ten jeden wątek.
Postacie uczniów są wyraziste i pełne indywidualnych rysów, dzięki czemu nie pozostają jedynie tłem dla charyzmatycznego Keatinga (co na pewno nie było łatwą sztuką). Najmocniej zapada w pamięć Neil (Robert Sean Leonard) – chłopak od lat uginający się pod ciężarem ambicji ojca, który wreszcie, pod wpływem nauczyciela, odnajduje odwagę, by sięgnąć po coś własnego. Jego fascynacja teatrem, krucha, a jednocześnie pełna pasji, staje się jednym z najbardziej przejmujących wątków filmu. Obok niego także Todd (Ethan Hawke), początkowo zamknięty w sobie i niepewny, przechodzi wyraźną przemianę; Knox (Josh Charles) dostaje swoją chwilę, by walczyć o uczucie, a Charlie (Gale Hansen) reprezentuje bunt w czystej postaci – ryzykowny, czasem lekkomyślny, ale konieczny dla równowagi całej grupy. To zróżnicowanie sprawia, że „Stowarzyszenie umarłych poetów” nie jest opowieścią o jednej postaci, lecz o całym pokoleniu poszukującym swojego głosu.
„O kapitanie, mój kapitanie!”, wykrzykują chłopcy, stojąc na swoich ławkach, w najbardziej ikonicznej scenie całego filmu. Ścieżka dźwiękowa Maurice'a Jarre'a wzbiera, oczy profesora Keatinga wypełniają się łzami, a widz wie już, że właśnie obejrzał jedną z najbardziej przejmujących, wciąż ważnych historii o dojrzewaniu (w każdym tego słowa znaczeniu) w historii kinematografii. Dzisiejsza młodzież wygląda zupełnie inaczej, lecz pewne aspekty dojrzewania nigdy się nie zmienią. Dlatego też uważam, że film Weira to dzieło absolutnie ponadczasowe, które zwyczajnie wypada znać. Carpe diem, chłopcy i dziewczęta! Lato wciąż trwa. Zróbcie z nim coś wyjątkowego.
Atuty
- Robin Williams jako John Keating jest absolutnie hipnotyzujący;
- Ponadczasowe przesłanie;
- Wyraziści bohaterowie;
- Mocny finał;
- Kontrast charyzmatycznego profesora i zimnej, skamieniałej szkoły – co dla części widzów może równie dobrze być wadą scenariusza.
Wady
- Bardzo na upartego – finał wątku Neila.
„Stowarzyszenie umarłych poetów” to film w swoim zamyśle przestarzały, lecz przy tym również bez dwóch zdań uniwersalny i znajdujący odniesienie nawet w dzisiejszych czasach. Taki paradoks. Jedna z najlepszych ról Robina Williamsa, tona emocji i mój najukochańszy film ever. Polecam z całego serca.
Przeczytaj również






Komentarze (7)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych