Historia konsol: Pegasus

Historia konsol: Pegasus

Roger Żochowski | 25.12.2013, 08:45

Pamiętacie wpisywanie „krzaczastych” kodów w japońskiej wersji Kapitana Tsubasy? Żółte kartridże sprzedawane na „straganach”, kultowe nazwy pokroju „168 in 1” czy „Złota Piątka”? Jeśli zagadnienia te nie są Wam obce, to znaczy, że należycie do pokolenia, które doskonale pamięta czasy Pegasusa – pierwszej konsoli wideo, która na tak ogromną skalę zaskarbiła sobie serca polskich graczy. 

 

Dalsza część tekstu pod wideo
Polska ze względu na ustrój polityczny bardzo długo czekała na wolny rynek i rozwój kapitalizmu, dlatego w czasach, gdy na Zachodzie konsole wideo przeżywały istny boom, u nas królowały systemy pokroju ZX Spectrum oraz wizyty w tzw. „wozach Drzymały”, w których można było poczuć ducha salonów arcade. Wraz z upadkiem epoki PRL-u otworzyły się przed nami nowe perspektywy – w końcu mogliśmy spróbować nadgonić świat. Pegasus miał swoich bohaterów, o których nie należy zapominać. To właśnie Dariusz Wojdyga i Marek Jutkiewicz, dzisiaj regularnie pojawiający się na wszelakich listach najbogatszych Polaków, odpowiedzialni są za sprowadzenie do naszego kraju Pegasusa. Ale zacznijmy od początku.


 
Jutkiewicz swoją przygodę w biznesie zaczynał handlując posrebrzanymi łańcuszkami, które sprzedawał w NRD. Później przerzucił się na podróbki znanych marek i jak sam zaznaczył w jednym z wywiadów, kupował je w Polsce za 5 złotych, by potem sprzedawać za równowartość 15 marek za płynącą miodem i mlekiem zachodnią granicą. Gdyby Jutkiewicz żył w Ameryce, jego dalsze losy można byłoby określić mianem „amerykańskiego snu”. W czerwcu 1989 r. wyjechał do Szwecji zbierać jagody, a za zarobione w ten sposób 700 dolarów kupił od Darka Wojdygi, przyszłego wspólnika, sto par dżinsów rodem z Tajlandii. Czy opłacił mu się ten manewr? Ba! W ciągu zaledwie jednego dnia sprzedał wszystkie spodnie (zarobił na tym 1400 dolarów), handlując na słynnym wówczas bazarze w Żyrardowie (okolice Warszawy). Towar schodził jak ciepłe bułeczki, jednak z czasem na straganach pojawiło się coraz więcej osób handlujących tanimi dżinsami z Azji, którzy wyczuli pismo nosem, licząc na łatwy zarobek. Rynek się nasycił, a biznes był coraz mniej opłacalny, dlatego Jutkiewicz postanowił, że poleci do Azji szukać nowych sposobów na zarabianie pieniędzy. I znalazł je – w przemyśle gier wideo. „Ja jak zwykle miałem szczęście. Pojechałem do Tajlandii po spodnie i zobaczyłem tam gry telewizyjne. Pomyślałem, że to będzie superbiznes i zamiast spodni kupiłem te gry. A w tym momencie cena spodni w kraju gwałtownie spadła – w Tajlandii kupowało się po 5 dolarów, a w Polsce sprzedawano już po dolarze” – wspomniał w wywiadzie dla portalu wyborcza.biz Marek Jutkiewicz.

 
Objawieniem stała się dla niego podróbka NES-a, którą niemal z miejsca postanowił sprowadzić do naszego kraju. Niestety, nie miał tak dużego kapitału, by samodzielnie zająć się dystrybucją sprzętu, dlatego o pomoc zwrócił się do Darka Wojdygi. Ten, widząc w pomyśle spory potencjał, nie zwlekał zbyt długo z decyzją – do życia powołana została spółka BobMark International, a niedługo potem do Polski trafiły pierwsze kontenery z podróbkami NES-a. Myli się jednak ten, kto sądzi, że nazwę „Pegasus” wymyślili Azjaci – to właśnie Wojdyga wpadł na to, by klon NES-a sprzedawać w naszym kraju pod taką, a nie inną nazwą. Z racji tego, że w polskim prawie była masa luk, a ochrona własności intelektualnej praktycznie nie istniała, nasza para bohaterów nie miała większego problemu z tym, by sprzęt pojawił się zarówno na bazarach, jak i półkach dużych sklepów elektronicznych. Co więcej, zadbano także o sporą – jak na nasze warunki – kampanię reklamową. I nie mówię tu tylko o plakatach na witrynach sklepowych, ale także „wkładkach” w komiksach (między innymi w wydawanym przez TM Semic „Spider-Manie”) i spotach telewizyjnych, które pojawiały się przed Dobranocką (w tamtych czasach Dobranocka na kanale 1 TVP była, obok gum Turbo i Donald, rzeczą świętą dla dzieciaków). Wykorzystano w tym celu slogan „rodzinna gra komputerowa”, któremu dla nadania prestiżu towarzyszyła także angielska nazwa – Computer Family Game. Na samych spotach zaś mogliśmy zobaczyć między innymi uśmiechnięte dzieciaki ciorające w konsolę, wizerunek Arnolda Schwarzeneggera (nie łudźcie się, że ktoś pytał go o zgodę czy zapłacił za wykorzystanie wizerunku), przewijające się w tle sceny z salonu gier, klubu bilardowego i polskich ulic, nawiązujące do oferowanych na Pegasusa gier. Nadchodzący sukces przerósł wszelkie oczekiwania Marka i Dariusza.   

 
Jak już wcześniej wspomniałem, luki prawne pozwalały na wiele, więc aby uniknąć płacenia większych podatków, współwłaścicielem firmy został Duńczyk. „Wtedy, jeśli ktoś chciał rozwijać biznes, to przez rok był zwolniony z podatku obrotowego i dochodowego (...). To był okres burzy i naporu, wszystkie chwyty były dozwolone. Ale państwo się uczyło i po kolei te furtki, gdzie można było nie płacić podatków, zamykało” – opowiada dalej na łamach wyborcza.biz Jutkiewicz. W takich właśnie okolicznościach, swojego debiutu na polskim rynku doczekał się Pegasus. W pachnącym nowością pudełku oprócz konsoli można było znaleźć dwa ponumerowane pady (tylko na pierwszym dostępne były przyciski Start i Select), pistolet świetlny (podróbka NES-owego Zappera), zestaw kabli oraz kartridż z grami (60 pinów). Tak – grami, bowiem na karcie upychano kilka tytułów. Do historii przeszła już składanka „168 in 1”, na której w teorii znalazło się aż 168 gier. W teorii, bo było ich tak naprawdę kilkanaście – kolejne tytuły stanowiły wariacje podstawowych, różniące się od siebie jedynie takimi szczegółami jak kolory bohaterów czy ilość dostępnych żyć. Co by jednak nie mówić, kartridż „168 in 1” był bardzo łakomym kąskiem. Znalazły się na nim takie hity jak Mario, Bomberman, Contra, Tank, Arkanoid czy Donkey Kong – wszystko w jednym miejscu. Żeby było śmieszniej, na pierwszych pudełkach z Pegasusem pojawiła się informacja, że sprzęt przeznaczony jest dla dzieci od 5 lat wzwyż oraz (uwaga!) znane nam dziś doskonale logo Nintendo. Nie ma co, tupetu naszym rodzimym dystrybutorom nie brakowało.  

 
Pegasus stał się polskim dobrem narodowym, a gdyby jakaś rzetelna agencja prowadziła w tamtych czasach statystyki, wzrost liczby wagarowiczów, którzy zrywali się ze szkolnych zajęć, aby przejść z kumplem po raz kolejny Contrę, byłby zapewne zatrważający. Tym bardziej, że ogrom gier pozwalał na multiplayerowe sesje, więc spotkania w większym gronie były na porządku dziennym. I choć wiele gier nie grzeszyło długością, zawsze można było przecież pobić rekord punktowy, tudzież przejść całość w jeszcze lepszym czasie, prawda? To były czasy, kiedy gracze sami potrafili tworzyć sobie wyzwania, nie potrzebując motywacji w postaci trofeów czy osiągnięć. Zapomnijcie też o kartach pamięci – z racji ich braku w niektórych tytułach zaimplementowano system kodów. Zabawę z japońską wersją strategicznej gry sportowej opowiadającej losy kapitana Tsubasy (popularność nakręcona przez kanał Polonia 1) pamięta każdy, kto wpisywał z pasją znaczki kanji, ucząc się ich na pamięć. Często zdarzało się i tak, że gra nie posiadała systemu kodów, a co za tym idzie zmuszano nas do jej przejścia za jednym podejściem (rodzice przeważnie nie byli zachwyceni tym, że konsola czekała włączona do rana na kolejną sesję). Jak by jednak na to nie patrzeć, pirackie karty z grami pozwoliły nam zasmakować (wówczas jeszcze nieświadomie) produkcji największych gigantów rynku, wliczając w to Konami, Nintendo, Taito, Rare czy Namco.

 
Rączki zacierali także nasi wspólnicy – w roku 1992 BobMark mógł poszczycić się zyskami na poziomie 3 milionów złotych, a niespełna rok później suma ta przekroczyła 6 milionów. Na bazarach jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kolejne stragany z żółtymi kartridżami (mówiąc kumplowi „idę do Ruskich” nie musiałeś nic więcej dodawać), a sam Pegasus stał się prawdziwym hitem nie tylko na święta Bożego Narodzenia, ale i I Komunię (elektroniczne zegarki przeszły do lamusa). Nie brakowało też różnego rodzaju „wymienialni” gier, w których każdy tytuł, w zależności od wartości jaką sobą reprezentował, miał przydzieloną kategorię (w moim stałym punkcie najcenniejsze były te z białą naklejką). Sprytni gracze znaleźli jednak na to sposób i często próbowali oszukać sklepikarzy, wkładając do plastikowego opakowania kartridża inną, mniej wartościową produkcję. Sielanka skończyła się, gdy rynek zalały tanie podróbki Pegasusa, często bardzo awaryjne (po kilku miesiącach nawet dmuchanie w kartridż niewiele dawało), a karty ze straganów atakowały nas coraz bardziej zdumiewającymi opisami, nie mającymi wiele wspólnego z tym, co na nich było („9999999 in 1” to już klasyk). Jak na ironię, właściciele BobMark nie mogli iść do sądu, bo sami wprowadzili na rynek podróbkę innej konsoli. Z czasem zyski były coraz mniejsze, a wrzucenie na rynek 16-bitowego Pegasusa niewiele dało. W roku 1995 Dariusz Wojdyga i Marek Jutkiewicz na branży gier zarabiali już naprawdę niewiele, więc trzeba było wykonać kolejny krok. Tym razem nie mieli już jednak tyle szczęścia – postawili na legalną dystrybucję Segi Saturn w naszym kraju, a jak większość z Was wie, system bardzo szybko trafił do grobu. Parze naszych bohaterów oszczędności jednak nie brakowało, a nie widząc przyszłości w dalszym wspieraniu branży elektronicznej, zabrali zabawki do innej piaskownicy, zakładając firmę HOOP produkującą do dziś napoje gazowane.
 
 
Mimo śmierci, Pegasus jeszcze przez długie lata był stałym bywalcem wszelkiego rodzaju bazarów. Producenci kolejnych podróbek wykazywali się nie lada kreatywnością, tworząc konstrukcje przypominające do złudzenia choćby Sony PlayStation (słynne PolyStation) czy wynalazki pokroju Batmana (czarna konsola z logiem nietoperza). I choć Pegasus był tak naprawdę tylko „zwykłym” klonem, przygotował grunt pod start kolejnych systemów do gier, wychowując nowe pokolenie graczy zwanych dumnie konsolomaniakami. Jeśli czytając ten tekst, z łezką w oku wspominacie chwile spędzone z szarym pudełkiem podpiętym do telewizora, znaczy to, że i Wy należycie do elitarnej grupy, która w latach 90. dała złapać się na haczyk i nie puściła go do dzisiaj. Piąteczka dla Was – jesteście częścią niepowtarzalnej historii.

 

 

 

 

TOP 15 gier na Pegasusa

15. Urban Champion

 
Idealny przykład tego, jak prosta w założeniach gierka może zapewnić masę zabawy. Produkcja najlepiej sprawdzała się, gdy naszym rywalem był żywy osobnik. Pranie po mordach na chodniku przed blokiem, uważanie na doniczki z kwiatami zrzucane przez złośliwych mieszkańców, patrole policji uspokajające na chwilę zwaśnionych rywali i nasz główny cel, czyli zrzucenie przeciwnika do kanału znajdującego się na przeciwległym końcu planszy. Miodzio.
 

14. Spider-Man – Return of the Sinister Six

 
Że niby gry na komiksowej licencji są słabe? Spider-Man na poczciwego Pegasusa to tytuł z najwyższej półki platformówek. Gracz miał za zadanie pokonać tytułową „Złowrogą Szóstkę”, eliminując kolejno jej członków na końcu każdego z poziomów (walki z bossami). Gra była trudna (tylko jedna kontynuacja) i mroczna (ciemne lokacje i grobowa wręcz muzyka), co budowało niepowtarzalny klimat.
 

13. Robocop – seria

 
Jedna z najładniejszych gier na Pegasusa (świetnie oddawała filmowy klimat) i dość oryginalna jeśli chodzi o gameplay. Zadaniem gracza było nie tyle ukończenie kolejnych poziomów, co zniszczenie odpowiedniej ilości Nuke'ów (buteleczek z literą N) i aresztowanie określonej liczby przestępców. Jeśli nam się to nie udało trafialiśmy na strzelnicę, gdzie czekał nas kolejny test. Jego oblanie skutkowało rozpoczęciem danego poziomu od nowa.  
 

12. Adventure Island – seria
 

Seria „Islander” to jedna z najpopularniejszych platformówek na Pegasusa, której wstyd było nie znać. We wszystkich odsłonach sterowaliśmy wesołym „plażowiczem”, który przemierzał poziomy na własnych nogach, deskorolce oraz różnego rodzaju stworach (jeden pływał pod wodą, inny pozwalał wznieść się w przestworza itd.). Dorzućcie do tego zbieranie jajek, walki z bossami i misje (jakżeby inaczej) ratowania swojej lubej.
 

11. Captain Tsubasa

 
Oglądanie kolejnych odcinków „Kapitana Tsubasy” na Polonii 1 kończyło się przeważnie w dwojaki sposób: wyjściem na dwór, by pograć w gałę lub odpaleniem na Pegasusie wirtualnych przygód „Kapitana Hawka”. Kolejne mecze śledziliśmy w formie komiksowych scenek i animacji, a gatunkowo grze bliżej było do strategii (planowanie kolejnych zagrań z podglądem na pole gry) niż do rasowej gry sportowej. Dla fanów rzecz kultowa.
 

10. Micro Machines

 
Zwariowane wyścigi zdalnie sterowanych pojazdów to trzecia już gra ze „Złotej Piątki” w naszym zestawieniu. W zależności od tego na jakich torach odbywała się rywalizacja (wanna wypełniona wodą, kuchenny stół itp.), w zabawie brały udział różne pojazdy, od zwykłych samochodów, przez motorówki, na czołgach kończąc. Masa przeszkadzajek, skoczni i przepaści, które jeszcze bardziej cieszyły w trybie dla dwóch graczy.
 

9. Chip'n Dale Rescue Rangers 1 & 2

 
Chip i Dale, czyli Brygada RR w wirtualnym wydaniu. W obu częściach rządził oczywiście tryb dla dwóch graczy, dzięki któremu mogliśmy wspólnie ukończyć przygodę, zwiedzając kolejne plansze. Trzeba było oczywiście uważać na mechaniczne psy i innych patałachów, których przywoływaliśmy do porządku, rzucając w nich wszystkim, co wpadło nam pod rękę (skrzynki, jabłka itd.). A żeby nie było nudno, gryzonie mogły nawet popływać motorówką!
 

8. Big Nose the Caveman

 
Kolejny przedstawiciel „Złotej Piątki”. W grze mieliśmy okazję poznać życie jaskiniowca z tytułowym, dużym kinolem, który uzbrojony w maczugę i zebrane po drodze kamienie przemierzał prehistoryczne światy, walcząc z różnego rodzaju zwierzakami. Do tego zbieranie kości, pojedynki z bossami, poziomy latane (maczuga w roli śmigła), a nawet opcja dla dwóch graczy (podobnie jak w Mario, graliśmy na przemian).
 

7. Tank 1990

 
„Czołgi”, jak zwykło się potocznie mówić na ten tytuł, przyciągały przede wszystkim niesamowitą grywalnością, na którą składały się batalie z przeciwnikami, zbieranie power-upów (możliwość niszczenia stalowych ścian, szybsze strzelanie, tymczasowa nieśmiertelność itd.) i oczywiście obrona bazy, czyli słynnego orzełka (grając z kumplem jeden gracz szedł na front, drugi bronił „gniazda”). A przecież nie wspomniałem jeszcze ani słowem o możliwości tworzenia własnych plansz, co wciągało jak bagno.
 

6. Teenage Mutant Ninja Turtles – seria

 
Jako że wielu użytkowników Pegasusa wychowało się na bajkach pokroju „Wojowniczych Żółwi Ninja”, gra pozwalająca im wejść w rolę skorupiaków również obrosła kultem. Każdy z czterech bohaterów dysponował unikalnymi zdolnościami („śruba” Raphaela rządziła), a oprócz rozwalania setek wrogów nie zabrakło także takich atrakcji jak surfowania na desce czy jazdy ciężarówką. A satysfakcja z pokonania Shreddera była przecież bezcenna.
 

5. Dizzy the Adventurer

 
Jeden z hitów, który znalazł się na kartridżu z kultową „Złotą Piątką”. W tej prostej platformówce stworzonej przez Codemasters wcielaliśmy się w jajko, które musiało uratować z opresji swoją ukochaną Daisy (czyli jak zawsze: wszystkiemu winne kobity). Kolorowa grafika, łamigłówki, skakanie po platformach i oczywiście zbieranie znajdziek – niby prosta formuła, a potrafiła przynieść niesamowitą radochę.
 

4. Double Dragon 1 & 2

 
Z racji tego, że w latach 90. w szkołach bardzo popularne były tzw. solówy, obok serii Double Dragon ciężko było przejść obojętnie. To jedna z najfajniejszych mordoklepek na Pegasusa, którą można było przejść razem z kumplem. Wachlarz ciosów wprawdzie nie powalał, ale gra nadrabiała możliwością wykorzystania zebranego po drodze (lub od wrogów) oręża (rzucanie nożem rulez). No i kolejny raz ratowaliśmy niewiastę.  
 

3. Goal 3 (Kunio Kun)

 
Obok „olimpiady” najlepsza sportówka na Pegasusa, charakteryzująca się mangowym stylem i sporą dawką humoru. Gracze kierowali drużyną Nekketsu, mierząc się z kolejnymi ekipami i dążąc do zwycięstwa w lidze Technos (opcja 2 Players na pokładzie). Zróżnicowane taktyki, różne murawy, błoto, pioruny, kałuże, silny wiatr, superstrzały, brak fauli i niewiarygodne triki – pisząc krótko: festyn pełną gębą. Nie było osoby, która nie znałaby Kunio Kuna!
 

2. Mario

 
Sesje w Mariana, w których zwiedzało się rury kanalizacyjne, skakało po grzybkach, zaliczając kolejne poziomy (ósmy świat wielu śnił się po nocach), wskakiwało na „maszt”, wciągając flagę i zbierało setki monet, to stały element wspomnień o Pegasusie. I choć mało kto wówczas wiedział, że popularny Mario na Zachodzie nazywa się Super Mario Bros., nie zmieniało to faktu, że dzięki Pegasusowi mogliśmy poznać jeden z najlepszych 8-bitowych klasyków.  
 

1. Contra

 
Tytuł, przy którym poległo wiele padów. Produkcja Konami była jedną z najpopularniejszych gier na kartridżu „168 in 1”. Możliwość ukończenia gry z kumplem, power-upy, walki z bossami, elementy platformowe i masa strzelania to chleb powszedni tej produkcji. Do dziś wielu graczy przed oczami ma ostateczną walkę z wielkim sercem chronionym przez skorpiony, po której nasi komandosi w stylu Rambo opuszczali eksplodującą wyspę na pokładzie helikoptera. Nieśmiertelny klasyk.
 
 

Modele Pegasusa:
 

MT-777DX
 
 
Pierwszy, premierowy model konsoli. Budową do złudzenia przypominał Famicoma, wliczając w to niemal identyczny mechanizm wyjmowania kartridży oraz kanciasty kształt padów, które można było umieścić na bokach obudowy konsoli.
 
IQ-502
 
 
Model większy od poprzedniego, doczekał się kilku wariacji. Zmieniono w nim rozłożenie i wielkość przycisków na konsoli, dodano czerwoną diodę sygnalizującą pracę systemu, nowy mechanizm wyjmowania kartridży i 15-pinowe gniazda padów. Same kontrolery zyskały owalny kształt i pastelowe przyciski.
 
Power Pegasus
 
 
16-bitowa konsola, która była tak naprawdę klonem Segi Mega Drive. Gdyby nie napis Pegasus na obudowie, przypominałaby do złudzenia pierwszy model słynnego systemu Niebieskich, wliczając w to ciemny kolor, napis „16-bit” i charakterystyczne, bumerangowe pady.

 

Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper