Epicka morska przygoda. Ten film z początku wieku wciąż robi ogromne wrażenie

Epicka morska przygoda. Ten film z początku wieku wciąż robi ogromne wrażenie

Dawid Ilnicki | Dzisiaj, 12:00

W historii kina nie brakuje przypadków wielkich, epickich filmów, początkowo planowanych jako wstęp do serii, które ostatecznie nie doczekały się kontynuacji. Takim dziełem jest bez wątpienia - powracający właśnie na stronę HBO MAX -  „Pan i Władca: Na krańcu świata” Petera Weira. Mimo ogromnego i w pełni wykorzystanego budżetu, znakomitego reżysera u sterów oraz Russella Crowe w roli głównej, film nie zapoczątkował długiego cyklu.

W końcówce lat 60. XX wieku dużym zainteresowaniem na rynku książkowym cieszyła się seria nazwana - od nazwisk głównych bohaterów -  „Aubrey–Maturin”, autorstwa angielskiego pisarza i tłumacza Patricka O’Briana. Zadebiutował on w 1969 roku; co ciekawe do napisania pierwszej części namówił go w zasadzie szef wydawnictwa Collins, któremu po śmierci C.S. Forestera - innego autora niezwykle poczytnych książek marynistycznych -  wyraźnie brakowało w ofercie tego typu powieści. O’Brian znakomicie odnalazł się w nowej roli, kreując nie tylko duet wybitnych protagonistów, ale również w niezwykle plastyczny sposób odmalowując życie na pokładzie statku, codzienne losy członków załogi oraz — jak byśmy dziś powiedzieli — sytuację geopolityczną świata na początku XIX wieku, bo właśnie wtedy rozgrywa się akcja jego dzieł. Cykl doczekał się aż dwudziestu tomów, a także grona wiernych fanów, wśród których znalazł się także pewien bardzo wpływowy producent filmowy.

Dalsza część tekstu pod wideo

Pracujący na przełomie wieków w różnych firmach Tom Rothman od początku lat 90. próbował przekonać swoich przełożonych, by zainwestowali w adaptację jednej z powieści O’Briena, która — jego zdaniem — miała być dopiero początkiem długiej serii, święcącej triumfy w kinowym box office. Początkowo rozwijał projekt w The Samuel Goldwyn Company; w mięczyczasie projektem zainteresowali się przedstawiciele Touchstone Pictures. Bardzo szybko pojawiło się nazwisko Johna McTiernana, który po wielkich sukcesach „Predatora” i „Szklanej pułapki” był gorącym nazwiskiem w branży. W międzyczasie Rothman sam został CEO 20th Century Fox, odkupił prawa do ekranizacji powieści, a jednocześnie znalazł odpowiedniego reżysera do realizacji wielkoskalowego widowiska.

Okazał się nim Australijczyk Peter Weir. Klasyk światowego kina, przede wszystkim za sprawą reżyserii „Pikniku pod Wiszącą Skałą”, mający już jednak doświadczenie w realizacji podobnych filmów. Wystarczy wspomnieć choćby „Wybrzeże moskitów”, w którym grany przez Harrisona Forda naukowiec przenosi się wraz z rodziną do dżungli w Ameryce Środkowej, czy „Gallipoli”, którego akcja toczy się w trakcie I. wojny światowej. Weir otrzymał od producentów kilka tomów serii O’Briena, które tak mu się spodobały, że dość szybko przeczytał wszystkie dwadzieścia i przyjął propozycję realizacji widowiska. Już wtedy wiedział jednak, że będzie potrzebował nie tylko ogromnego budżetu, ale także długiego okresu przygotowawczego.

Niczym film dokumentalny z 1805 roku

Master
resize icon


Australijski reżyser uznał, że przygotowania do filmu muszą potrwać aż trzy lata, w pierwszym roku skupiając się niemal wyłącznie na dopracowywaniu scenariusza, nad którym pracował z Johnem Collee. Podstawą skryptu nie była jedna powieść O’Briena, lecz dwie: rozpoczynająca cykl, wydana u nas pod tytułem „Dowódca Sophie”, oraz dziesiąta, „Na krańcu świata”. Film stanowi więc swoistą hybrydę wątków pojawiających się w obu książkach, a jednocześnie wprowadza istotne zmiany względem pierwowzoru. Akcja obrazu toczy się bowiem nie podczas wojny brytyjsko-amerykańskiej w 1812 roku, lecz w czasach wojen napoleońskich. Głównym rywalem załogi HMS Surprise jest zatem francuski okręt Acheron, a nie USS Norfolk. Zarówno twórcy, jak i producenci uznali, że kierując film do amerykańskich widzów, trudno byłoby im wytłumaczyć, dlaczego przeciwnikami głównych bohaterów są właśnie ich rodacy. Celowo uproszczono również postacie Aubreya i Maturina, których przeszłość i motywacje mogłyby z powodzeniem posłużyć do rozbudowania fabuły serialu, w stylu choćby późniejszego “Black Sails”, ale w produkcji filmowej wprowadzałyby one niepotrzebne zamieszanie.

Podczas przygotowań do realizacji filmu reżyser nie tylko przeczytał dogłębnie serię powieściową O’Briena, przestudiował XIX-wieczne książki medyczne, odwiedził setki wystaw w muzeach morskich, ale także zasięgnął opinii historyków, zajmujących się czasami napoleońskimi, specjalistów od marynistyki i życia na morzu, znawców budowy statków, a także klasycznych manewrów żeglarskich. Ich udział w całym przedsięwzięciu był nieprzypadkowy — reżyser chciał uniknąć typowych schematów wielkich hollywoodzkich widowisk, skupiając się nie na samej fabule, a raczej na starannym oddaniu rzeczywistych realiów długiego życia na morzu. Pieczołowicie dobierał nawet statystów, z czym wiąże się zresztą także polski wątek, gdyż to właśnie w naszym kraju Australijczyk poszukiwał dodatkowych członków ekipy. Na ten pomysł wpadł ponoć podczas spaceru po Toruniu, stwierdzając że w obliczach mijanych przez niego ludzi jest coś ciekawego i będzie chciał to w przyszłości wykorzystać. Dodał również, że tak prawdziwych twarzy, na których odbiło się życie, nie znalazłby nigdzie indziej.

Największym wyzwaniem okazało się jednak wybudowanie repliki HMS Surprise, do której posłużyła XVIII-wieczna fregata HMS Rose. Przedstawiciele 20th Century Fox odkupili ją za 1.5 miliona dolarów i przetransportowali do Meksyku. W basenach zdjęciowych w Rosarito zbudowano zresztą drugą replikę statku, w dokładnie ten sam sposób w jaki pracował James Cameron przy “Titanicu”. Była ona używana głównie do zdjęć sztormowych, zbliżeń bitewnych i scen nocnych, podczas gdy pierwsza rzeczywiście pływała po Atlantyku, wraz z filmową załogą. Przygotowując się do zdjęć na pełnym oceanie odtwórcy ról i statyści pracowali właściwie w reżimie marynarskim, nie jak aktorzy. Musieli się nauczyć obsługiwać linie, rejki, kabestany, a podczas zdjęć często wdrapywali się na maszty. Załoga wchodziła w rolę od rana do wieczora, a wydawane na okręcie komendy były autentyczne. Tak długi okres przygotowań wiązał się rzecz jasna ze sporym budżetem, który jednak - jak się okazało - nie był w tym wypadku żadnym problemem.

Zakochany w projekcie Rothman zabezpieczył bowiem 150 milionów dolarów na realizację tego epickiego widowiska, które poszły m.in. na ogromną gażę dla Russella Crowe, który zainkasował aż 20 milionów dolarów. Kwotę tą bez wątpienia można jednak nazwać dobrze wydanymi pieniędzmi. Po Oscarze za “Piękny umysł”, a przede wszystkim występie w kultowym “Gladiatorze” australijski aktor był już gwiazdą pierwszej wielkości i odtwórcą, który przyciągał widzów samym tylko nazwiskiem. Nie był to jednak jego jedyny atut, gdyż wiadomo było w jak pieczołowity sposób przygotowuje się do swej kolejnej roli i jak poważnie traktuje swój zawód, a kreacja kapitana Jacka Aubrey była dla niego wręcz stworzona. Na potrzeby filmu nauczył się on m.in. grać na skrzypcach, które zresztą sprzedano później na aukcji, gdzie osiągnęły zawrotną kwotę ponad 70 tys. funtów. W jego filmowego przyjaciela wcielił się Paul Bettany, z którym wcześniej spotkał się we wspomnianym już “Pięknym umyśle”, więc stanowili parę przyjaciół także poza planem filmowym.

Nie można w tym miejscu pominąć niezwykle starannego przygotowywania dźwięku do filmu, czym zajął się Richard King, zasłużenie nagrodzony później Oscarem. Ten wybitny inżynier dźwięku, wraz z głównym konsultantem historycznym, Gordonem Laco dołożyli wszelkich starań, aby zlokalizować prawdziwe działa armatnie. Ich właścicielami byli kolekcjonerzy ze stanu Michigan, którzy udostępnili swoje 24- i 12-funtowe egzemplarze, pozwalając Kingowi nagrać nie tylko sam wystrzał armaty, lecz także chrzęst przelatującej kuli. Drugim niezwykle istotnym elementem był dźwięk wciąż zmieniającego się wiatru, zależny od miejsca, w którym na pokładzie znajdował się bohater. Do jego rejestracji posłużyły wcześniejsze nagrania — zarówno podczas prawdziwego rejsu repliką statku, jak i podczas jazdy pickupem, na którym zamontowano specjalnie skonstruowaną, olinowaną ramę, wydającą różnorodne odgłosy przy prędkości ponad 100 kilometrów na godzinę.

Zatopieni przez Piratów?

Master
resize icon


Trzy niezwykle intensywne lata przygotowań do tej produkcji zaowocowały jednym z najbardziej realistycznych widowisk marynistycznych w historii kinematografii. Mający swoją premierę w listopadzie 2003 roku obraz Petera Weira od początku urzekł widzów niezwykłą surowością w pokazywaniu trudów długotrwałego przebywania na statku, a także dokładnością w odtwarzaniu realiów XIX wieku. Zarówno podczas scen bitewnych, jak i sztormowych, widzowie mieli wrażenie, że znajdują się na pokładzie wraz z załogą — doświadczenie to nie opuszcza również współczesnych odbiorców. Ówcześni krytycy wręcz rozpływali się w zachwytach nad jakością produkcji, narzekając jedynie na mocne spłycenie wielu wątków pojawiających się w powieściach O’Briena, które jednak było zrozumiałe. Zachwyt nad jakością produkcji widać w aż dziesięciu nominacjach do Oscarów, w tym za najlepszy film i najlepszą reżyserię. Mimo tak dobrego przyjęcia przedstawiciele 20th Century Fox nie mogli być jednak w pełni usatysfakcjonowani. 

Obraz zarobił bowiem w box office nieco ponad 200 milionów dolarów, otwierając dopiero trzecią dziesiątkę w zestawieniu za rok 2003, co przy ogromnym budżecie okazało się wynikiem niezadowalającym. Na domiar złego dziesięć nominacji oscarowych przełożyło się - w roku triumfu “Władcy pierścieni: Powrotu króla”, z którym film Weira łączy postać występującego w obu produkcjach Billy’ego Boyda - na ledwie dwie statuetki, w kategoriach technicznych. Bilans finansowy “Pana i Władcy” warto zestawić z mającym premierę kilka miesięcy wcześniej widowiskiem Gore’a Verbinskiego “Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły”, który okazał się niewątpliwym zwycięzcą kinowej rywalizacji, zapoczątkowując długi cykl filmowy. Trudno o bardziej jaskrawy przykład kompletnego rozjechania się niezwykle pieczołowitej wizji filmowej Petera Weira i przedstawicieli 20th Century Fox z oczekiwaniami masowej publiczności. Ta druga bowiem, jak się okazało, nadal mocno wyczekiwała kolejnych filmów, których akcja toczy się na pełnym morzu, ale zamiast obserwować znój i trud długoletniego funkcjonowania na prawdziwym statku, zadowoliła się romantycznym mitem na temat życia marynarza, który w doskonały sposób uosabiał - grany przez Johnny’ego Deppa - kapitan Jack Sparrow.

Z dzisiejszej perspektywy zresztą trudno się temu dziwić, nawet jeśli film Petera Weira tylko zyskuje na wartości. Odstręczać może od niego z jednej strony jego surowość, a wręcz chłód od niego bijący, a z drugiej również dialogi, najeżone różnymi grami słownymi i nawiązaniami do literatury, które mogą już być nieczytelne. W trzeciej dekadzie XXI wieku zaczęto mówić o niezwykłej popularności “Pana i Władcy: Na krańcu świata” wśród mężczyzn z pokolenia millenialsów, oglądających to widowisko już na platformach streamingowych. Miało się to wiązać głównie z udanym ukazaniem męskiej solidarności, właściwej postawy, ale i trudności wyborów natury etycznej, w trakcie zagrożenia, a także świetnie zarysowanej głębokiej relacji przyjacielskiej pomiędzy kapitanem Aubrey a Maturinem, z czym trudno się nie zgodzić.

Temat kontynuacji filmu powrócił pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, i to za sprawą samego Russella Crowe’a, który w mediach społecznościowych zachęcał fanów pierwszej części do wysyłania wiadomości do Toma Rothmana oraz przedstawicieli 20th Century Fox, chcąc w ten sposób pokazać, że projekt wciąż ma spory potencjał komercyjny. Nic jednak z tego nie wyszło, podobnie jak w przypadku prequela, o którym mówiło się jeszcze jakiś czas temu. Scenarzystą nowego filmu miał być Patrick Ness, ale pod koniec 2024 roku wciąż nie wybrano reżysera, który poprowadziłby realizację produkcji — filmu, który w czasach spektakularnych porażek wielu drogich projektów prawdopodobnie nie otrzymałby nawet połowy budżetu, którym dysponował Peter Weir. Twórca mający właściwie całkowitą swobodę w kreowaniu autorskiej wizji XIX wieku, niemal kompletnie pozbawionej wszechobecnego dziś CGI.

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper