Wojna Płci - recenzja filmu

Wojna Płci - recenzja filmu

3man | 09.12.2017, 17:00

Wojna Płci to kolejny w krótkim czasie, po „naszym” Najlepszym, oparty na faktach obraz przedstawiający bohaterów sportowych osiągnięć. Tematyka tym razem bardziej atrakcyjna – tenis ziemny – ale czy to wystarczyło, by przebić polski hit?

Obydwa filmy starają się przywrócić pamięć postaciom trochę już zapomnianym; jeśli chodzi o Najlepszego – człowiekowi właściwie totalnie i niesłusznie zapomnianemu. W przypadku Wojny Płci jest trochę inaczej, bo autorzy wzięli na tapetę postać niesamowicie zasłużoną dla kobiecego tenisa, zresztą nie tylko ją, bo ważną personą jest tu również jej przeciwnik, ale o tym za chwilę. Przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na translację oryginalnego tytułu – Battle of the Sexes jako Wojna Płci, naprawdę, panowie tłumacze? Nie lepiej było użyć znacznie bardziej dosłownego, właściwego i adekwatnego zwrotu Bitwa Płci? Bo tytuł odnosi się przede wszystkim do tenisowego meczu pomiędzy kobietą a mężczyzną, a bardzo ważna, aczkolwiek przewijająca się w tle walka o równouprawnienie to jeszcze nie powód, by robić filmowi niedźwiedzią przysługę i sugerować, że jest obrazem, gdzie kobiety i mężczyźni skaczą sobie do gardeł – bo jest wprost przeciwnie, film jest bardzo stonowany jeśli chodzi o kwestie genderowe, i chociaż pada w nim zwrot „wojna płci”, to jednak nie tyle razy co słowo „bitwa”, no i film stara się przede wszystkim pokazać, dlaczego kobiety zasługują na szacunek i równe prawa, ale bez ataku na stronę „przeciwną”, czyli facetów. Ech, te nasze rodzime tłumaczenia… Można pomyśleć, że się czepiam, ale „battle of the sexes” jest określeniem czysto tenisowym i oznacza po prostu mecz pomiędzy dwiema płciami. Przekręcanie tego prowadzi do niepotrzebnej nadinterpretacji.

Dalsza część tekstu pod wideo

Ale do rzeczy. Bohaterką jest Billie Jean King (Emma Stone), w momencie rozpoczęcia akcji (roku 1973) wielokrotna mistrzyni Wielkiego Szlema i nie tylko (w wieku 29 lat). Billie Jean nie jest feministką ani choćby emancypantką, ale słusznie zauważa, jak wielkie są dysproporcje w stawkach dla kobiet i mężczyzn. Podaje swoim włodarzom właściwe argumenty – panie przyciągają na mecze praktycznie tyle samo publiki co panowie, toteż podział wpływów powinien być adekwatny, a w każdym razie chociaż zahaczający o uczciwość, tym bardziej, że kobiety tenisistki często muszą utrzymywać całe rodziny, tak samo jak faceci. Oczywiście szefostwo federacji nie przyjmuje zdrowych argumentów, w kontrze zasłaniając się tekstami o wyższości mężczyzn nad kobietami, właściwie niczym tego nie popierając. Nic tedy dziwnego, że bohaterka nie przyjmuje do wiadomości takiej odpowiedzi i postanawia stanąć okoniem, co oznacza „bunt” na naprawdę dużą skalę, ale szczegóły sami poznacie w kinie. Tak więc sam punkt wyjścia jest tutaj interesujący, a to dopiero początek, wstęp do dania głównego. Tak się bowiem składa, że film ma drugiego bohatera, właściwie to antagonistę, i to on dąży i doprowadza do tytułowej bitwy płci (trzymając się anglojęzycznego zwrotu). Tym kimś jest Bobby Riggs – oczywiście również historyczna, zasłużona dla tenisa postać. W chwili, gdy go poznajemy (także w roku 1973 – linia czasowa się nie zmienia), Bobby ma 55 lat i lata świetności za sobą. Pracuje, a raczej nudzi się w firmie ojca swojej żony i z rozrzewnieniem oraz narastającą frustracją wspomina, jak to było żyć jak gwiazda. Bobby to także samozwańcza męska szowinistyczna świnia oraz człowiek niesamowicie uzależniony od hazardu i ogólnie adrenaliny. Obserwując sukcesy Billie Jean, mając z powodu nałogu kłopoty z żoną i pragnąc powrócić do blasku jupiterów oraz przed kamery i flesze, wymyśla intrygę, której planowaną „ofiarą” ma być Billie Jean King…

Wojna Płci jest tym rodzajem filmu, do którego nie można się za bardzo przyczepić, ale też nie da rady piać nad nim z zachwytu. Nie oznacza to jednak, że jest średniakiem, bo jest lepiej. Stoi za tym kilka powodów. Najbardziej widoczny to kreacja Emmy Stone. Jest to jej kolejna fantastyczna rola, jakżeż w dodatku inna niż to, co pamiętamy z La La Landu. Jasne, że aktorce sprzyja fakt, iż wciela się w postać historyczną – ma na czym bazować, np. musi być bez makijażu i nosić okulary, a to już robi różnicę w wyglądzie. Jednak praca włożona w choćby mimikę, manieryzmy czy nawet sposób chodzenia to już zasługa laureatki ostatnich Oscarów. Zresztą wróbelki ćwierkają, że Emma będzie ponownie do nich nominowana, co pokazuje, jak dobra jest to rola. Dwa kolejne powody sprawiają, że Wojna Płci jest nie tylko filmem ponadprzeciętnym, ale i w pewnym sensie lepszym niż wspomniany wcześniej Najlepszy. Należy zacząć od kontekstu społeczno-sportowo-genderowego filmu. Obserwujemy tu tak naprawdę początki wielkiego, skomercjalizowanego tenisa, jaki znamy dzisiaj. Jesteśmy naocznymi świadkami wydarzeń, które sprawiły, że w daleko idącej konsekwencji np. nasza Agnieszka Radwańska może grać w wielkich turniejach o wielkie pieniądze, przynosząc chlubę rodakom. Być może gdyby nie Billie Jean King, to dziś popularna Isia grałaby za drobniaki w transmitowanych przez podrzędne stacje turniejach, warto więc pochylić głowę nad genezą tego, co dziś wydaje się oczywiste. Kolejną warstwą filmu jest spojrzenie na wciąż tak naprawdę raczkującą wtedy walkę o równouprawnienie kobiet oraz prapoczątki działalności ruchów LGBT – ale bez obaw, absolutnie nie ma tu nic z propagandy lewackiej lub choćby lewicowej, autorzy jedynie nieśmiało zaznaczają, że osoba o odmiennej orientacji też ma prawo kochać i być szczęśliwą, niezależnie od swoich motywów twórcy filmu uniknęli roztrząsania sprawy od strony politycznej i robienia wykładów. Pozytywnie w stosunku do Najlepszego wypada również końcówka filmu – wzbierające w nas emocje przed oczekiwanym meczem znajdują ujście w dobrze pokazanym pojedynku tenisowym wraz z całą otoczką w postaci pracy komentatorów, wywiadów etc. Sam pojedynek jest może nieco za krótki, dałoby się też pewnie wyciągnąć z niego więcej w postaci większej ilości bardziej atrakcyjnych zagrań, motywujących rozmów z trenerami lub po prostu większego pokazania emocji uczestników, tym niemniej i tak jest dobrze, a w porównaniu do krótkiej i rozczarowującej końcówki Najlepszego wręcz świetnie.

W Wojnie Płci wszystko niby gra, do niczego nie można się przyczepić, jest dwójka świetnych bohaterów, a jednak po seansie czuć trochę niedosyt. Jakby więcej można było z tego wycisnąć. Zabrakło scen czy dialogów, które mogłyby chociaż aspirować do miana kultowych. Ot, bardzo poprawnie zrealizowany obraz, tylko tyle i aż tyle. Po prostu nie ma tego czegoś, co skłoniłoby do obejrzenia drugi raz. Tym niemniej jak najbardziej warto poznać tę opowieść o kulisach słynnego tenisowego meczu, który swego czasu pobił rekord oglądalności rozgrywek sportowych (90 milionów widzów na całym świecie) i stanowił kamień milowy na drodze równouprawnienia kobiet nie tylko w sporcie.

Źródło: własne

Atuty

  • bohaterka
  • antagonista
  • tenisowe emocje
  • problematyka
  • kreacja Emmy Stone

Wady

  • można było dużo więcej wyciągnąć z historii o takim potencjale
  • film jest po prostu przyzwoity, w porywach dobry, nic więcej

Gem, set i mecz dla Emmy Stone - w dużej mierze to ona „ciągnie" ten film. Wojna Płci to obraz sprawniejszy niż nasz rodzimy Najlepszy, a na pewno o większej skali, a i zakres problematyki jest znacznie szerszy. Warto poznać tę historię.

6,5
cropper