Men in Black

Galaxy Defenders. Jak powstawał film Faceci w Czerni

Dawid Ilnicki | 02.07.2022, 09:00

“Here come The Man in Black. Galaxy defenders” - podśpiewywało sobie pod nosem wielu widzów, wychodzących z pokazu kinowego “Facetów w Czerni” w 1997 roku. Obchodzący dziś 25-lecie obraz Barry’ego Sonnenfelda okazał się ogromnym sukcesem, głównie za sprawą wyjątkowo sprawnego scenariusza, jak również znakomitej gry duetu Will Smith - Tommy Lee Jones.

Choć dziś trudno w to uwierzyć, przełom lat 80. i 90. nie był specjalnie dobrym okresem dla ekranizacji komiksów. Producenci, pomni porażki kasowej “Kaczora Howarda” z 1986 roku, który ledwo co zarobił na siebie, a przez krytykę został właściwie zrównany z ziemią, byli niechętni  angażowaniu się w kolejne, podobne projekty. Próby ponownego wykorzystania opowieści graficznych dawały mocno przeciętne efekty, w postaci choćby “Punishera” Marka Goldblatta z Dolphem Lundgrenem czy też “Kapitana Ameryki” Alberta Pyuna. Wszystko zmieniło się jednak w 1997 roku, wraz z premierą filmu Barry’ego Sonnenfelda, który niespodziewanie okazał się wielkim sukcesem kasowym, zarabiając na całym świecie ponad 500 milionów dolarów.

Dalsza część tekstu pod wideo

Podstawą, mocno chwalonego później, scenariusza tego obrazu był komiks “Men in Black” Lowella Cunninghama i Sandy’ego Carruthersa, zrealizowany dla mało znanej firmy Malibu Comics, przejętej w 1994 roku przez Marvela, który do dziś posiada prawa do marki. Co ciekawe jednak dzieło dwójki artystów było w swej wymowie dużo poważniejsze niż późniejszy film. Opowiadało bowiem o dwójce agentów tajnej komórki rządowej, walczącej z przeróżnymi potworami, nie tylko kosmitami. To co łączyło, zarówno komiks, jak i późniejszy film, było dość specyficzne podejście do teorii spiskowych, na których nabudowano dużą część obu fabuł. Sam koncept Cunningham oparł bowiem na opowieściach o tajnej organizacji, wymyślonej przez jego znajomego, który często wyobrażał sobie agentów, przemieszczających się w obserwowanych przez siebie na ulicy czarnych samochodach.

Prawa do realizacji filmu na podstawie komiksu zakupiono już w 1992 roku. Dwójka producentów: Walter F. Parks i Laurie MacDonald zleciło napisanie scenariusza Edowi Solomonowi, znanemu już choćby ze skryptu do “Wspaniałej przygody Billa i Teda”. Pierwszy draft trzymał się jednak mocno oryginału, co nie spodobało się producentom, którzy chcieli opowieści dużo pogodniejszej i zabawniejszej, ale po kilku poprawkach udało się w końcu uchwycić ton, który ostatecznie wyróżniał samą produkcję i stał się jednym z głównych powodów tak ogromnej popularności obrazu. W międzyczasie do dwójki producentów dołączył również Steven Spielberg i zaczęły się poszukiwania reżysera, a także aktorów, którzy mogliby zagrać w tej, jak się wkrótce okazało, bardzo nietypowej produkcji.

Wesołek i służbista

Men in Black 1

Jednym z faworytów do przejęcia roli reżysera był Les Mayfield, który w 1992 roku zrealizował całkiem dochodowy film “Jaskiniowiec z Kalifornii”, i wydawał się właściwą osobą do poprowadzenia projektu łączącego fantastykę z wątkami komediowymi. Dwa lata później twórca zrealizował jednak film “Święty Mikołaj z 34. ulicy”, a po jego seansie producenci stwierdzili, że prawdopodobnie nie jest on odpowiednim kandydatem. Ofertę przejęcia produkcji miał otrzymać także Quentin Tarantino, który jednak z niej zrezygnował. Jednym z nazwisk, pojawiającym się w spekulacjach od początku, był Barry Sonnenfeld, który wcześniej dał o sobie znać świetną “Rodziną Adamsów” i sequelem do tego filmu. Mocno specyficzne poczucie humoru, obecne w tych dziełach, wydawało się idealne także do realizacji kolejnego obrazu.

Sonnenfeld zaczynał jako operator przy filmach braci Coen (“Ścieżka strachu”, “Arizona Junior”), a także “Big” Penny Marshall czy też “Misery” Roba Reinera, ale już jego reżyserski debiut, czyli wspomniana “Rodzina Adamsów” zapewniły mu rozpoznanie w branży. Problemem przy realizacji “Men in Black” były jednak jego zobowiązania na planie “Dorwać Małego”, który miał swoją premierę w 1995 roku. W końcu jednak zdecydowano o opóźnieniu prac nad nową produkcją, tak by Sonnenfeld mógł przejąć projekt, mając również decydujący głos w sprawie doboru aktorów do głównych ról. 

Wybór odtwórców jak zwykle nastręczał sporo problemów, głównie ze względu na przeróżne koncepcje producentów. Sam Spielberg początkowo proponował do roli agenta J, będącego wtedy na szczycie popularności za sprawą “Zapachu kobiety” i “Batmana i Robina”, Chrisa O’Donnella. Sonnefeld umówił się nawet na spotkanie z aktorem, ale nie będąc do niego przekonanym postanowił przedstawić mu projekt od najgorszej strony, czego efektem miała być jego rezygnacja. Propozycję od razu odrzucił również David Schwimmer. W końcu sam Spielberg postanowił skontaktować się z Willem Smithem, od początku pozostającym zresztą faworytem Sonnenfelda (czy też raczej jego żony, wielkiej fanki “Bajeru z Bel-Air”) który początkowo nie wierzył, że rozmawia przez telefon z największą w tamtych czasach postacią w branży. Choć jednak perspektywa współpracy z tak wielkim artystą była wtedy kusząca, aktor miał do samego projektu wiele zastrzeżeń.

Rok wcześniej wystąpił w innym widowisku science-fiction, czyli pamiętnym “Dniu Niepodległości”, dlatego początkowo nie chciał zagrać drugi raz w produkcji, która z początku mocno przypominała mu film Rolanda Emmericha. Ponoć jednak za namową żony, Jady Pinkett - Smith ostatecznie dał temu projektowi szansę, co oczywiście wyszło mu na dobre. Ogromny sukces kasowy “Facetów w czerni” wpisał się bowiem w znakomitą passę aktora, który zaczął być nazywany w końcówce lat 90’ “Królem 4 lipca”. Zagrał wtedy bowiem w aż trzech widowiskach, które okazywały się wielkimi frekwencyjnymi hitami w tym okresie roku.

Producenci filmu dobrze wiedzieli, że powodzenie ich przedsięwzięcia zależy od porozumienia pomiędzy dwoma głównymi bohaterami, krańcowo od siebie odmiennymi. O ile postać grana przez Willa Smith miała być tym pogodniejszym, weselszym partnerem, o tyle drugiego z nich pomyślano jako typowego służbistę. Nie dziwi zatem fakt nawiązania kontaktu z Clintem Eastwoodem, który jednak nie był zainteresowany zagraniem w tym obrazie. Z kolei współpraca z Tommy’m Lee Jonesem z początku nie bardzo uśmiechała się samemu Sonnenfeldowi, który przyznawał, że miał o nim niezbyt dobrą opinię, którą oparł o kilka przeprowadzonych z nim wywiadów. “Pomyślałem wtedy: dobrze, że nigdy nie będę musiał pracować z tym palantem” -  wyznał w wywiadzie dla Entertainment Weekly, dodając od razu, że ich spotkanie na planie okazało się fantastycznym doświadczeniem, choć oczywiście panowie nie uniknęli pewnych nieporozumień…

O dziwo sam Jones dobrze znał komiks, był jego fanem i bardzo podobała mu się idea zrealizowania na jego podstawie opowieści lekkiej w tonie. Udział w tym przedsięwzięciu uzależnił zresztą od wspominanych już zmian w pierwszym drafcie scenariusza, w którym nie było jeszcze wszechobecnego, komicznego tonu. Aktor od początku miał jednak pretensje do Sonnenfelda, że ten każe mu grać wszystkie swoje sceny na poważnie. Dopiero gdy zobaczył całość, nabrał do reżysera szacunku i uznał, że jego podejście było właściwe. Nic więc dziwnego, że właściwie bez większych wątpliwości zdecydował się na ponowne spotkanie z tym twórcą na planach kolejnych części serii.

Ogromnym poświęceniem dla roli wykazał się Vincent D’Onofrio, który z początku przygotowywał się do niej oglądając wiele filmów dokumentalnych o insektach. Sam zresztą wpadł na pomysł oryginalnego chodu Robala Edgara, natknąwszy się w sklepie sportowym na specjalne koszykarskie klamry, które można było zapiąć tak mocno, że uniemożliwiały one zginanie kolan, co w połączeniu ze sklejonymi kostkami dało efekt specyficznego chodu anty-bohatera filmu. Samo przygotowanie charakteryzacji aktora do roli kosmity trwało zresztą aż sześć godzin, podczas których doklejano specjalne elementy do jego twarzy i to każdego dnia zdjęciowego. Z kolei scena picia specyficznego wywaru z wody i cukru wymagała kilkunastu powtórzeń, w trakcie których - zgodnie ze słowami samego reżysera - aktor rzeczywiście pił wspomnianą mieszankę!

Miliony monet

Men in Black

Spory udział w ostatecznym sukcesie filmu miał Rick Baker, legendarny charakteryzator, który swą wielką karierę rozpoczynał jako pomocnik Dicka Smitha, na planie “Egzorcysty” Williama Friedkina. Do jego największych osiągnięć należą modele widoczne w obrazach “Amerykański Wilkołak w Londynie” Johna Landisa, a także “Harry i Hendersonowie”, za które otrzymał Oscary, a w sumie dotąd został uhonorowany nimi aż siedmiokrotnie. Znany był również z charakteryzacji w legendarnym teledysku do “Thrillera” Michaela Jacksona. W jednym z wywiadów przyznał, że praca na planie “Men in Black” wymagała największej ilości szkiców, jakie wykonał w karierze, a także zarządzania mikro-konfliktami na planie, pomiędzy Spielbergiem a Sonnenfeldem. Zwłaszcza wtedy, gdy jednemu podobała się głowa danego kosmity, a drugiemu korpus. Baker zakończył karierę w 2015 roku, tłumacząc swą decyzję zniechęceniem obecnym podejściem twórców, którzy chcą realizować modele jak najtańszym kosztem. 

Tymczasem jeszcze niemal dwie dekady wcześniej producenci przystali na ogromne wydatki, po to by film wyglądał tak, jak zamierzył sobie jego reżyser. Po obejrzeniu wstępnej wersji filmu Sonnenfeld zadecydował o nakręceniu od nowa końcówki widowiska, która według reżysera nie była dość efektowna jak na standardy wielkiego, letniego blockbustera. Starcie agenta Jay z robakiem Edgarem, który w międzyczasie pozbył się ludzkiego ciała, a następnie połknął jego partnera, kosztowała aż 4.5 miliona dolarów, które jednak twórca nazwał najlepiej wydanymi pieniędzmi na planie. Dużo wcześniej scenariusz okrojono również z kilku istotnych dla fabuły elementów, nakreślających konflikt pomiędzy dwiema rasami obcych, po to by film uczynić zdecydowanie bardziej efektownym i jak się wydaje wyszło mu to na dobre. 

Kosztowne okazały się nie tylko przeróbki, ale również sam teledysk do piosenki promującej film Barry’ego Sonnenfelda. Wykonywany przez Willa Smitha kawałek, oparty na samplu ze świetnego utworu Patrice Rushen “Forget me Nots”, miał być ilustrowany wymyślonym przez samego odtwórcę i muzyka układzie choreograficznym, w którym tańczyć miał również wielki kosmita Mikey. Okres postprodukcji tego clipu trwał 3 tygodnie, a wydano na niego blisko milion dolarów, które również okazały się trafioną inwestycją. Głównie dla Smitha, który otrzymał nagrodę Grammy za występ w nim, a dodatkowo premiera jego albumu “Big Willie Style” tuż po premierze -  sprzedano w nakładzie ponad 3 miliony egzemplarzy - soundtracku do filmu ugruntowała jego pozycję, zarówno jako rapera, jak i aktora.

“Faceci w czerni” do dziś są najbardziej kasowym przebojem wszechczasów z nurtu “buddy movies”, którego z pozycji lidera nie zdołały strącić “Godziny szczytu 2” z duetem Jackie Chan  - Chris Tucker, ani też druga część serii, mająca swą premierę w 2002 roku, która zarobiła blisko 450 milionów dolarów. Nic więc dziwnego, że pojawiła się plotka o zestawieniu bohaterów obrazu z duetem z innej podobnej produkcji, jaką jest “21 Jump Street”. Projekt o roboczej nazwie “Men in Black 23” znajduje się nadal we wstępnej fazie i trudno powiedzieć czy ujrzy światło dzienne. Niezależnie od tego “Faceci w czerni” pozostają jednym z fenomenów kinematografii, któremu w dużej mierze zawdzięczamy ogromną popularność komiksowego kina superbohaterskiego, będącego dziś prawdziwą maszynką do zarabiania pieniędzy, co jeszcze przed 1997 rokiem wcale nie było tak oczywiste.

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper