Resident Evil: Infinte Darkness - zło na pewno konieczne?

Resident Evil: Infinte Darkness - zło na pewno konieczne?

Krzysztof Grabarczyk | 31.07.2021, 18:00

Producenci opartego na motywach bestselleru Capcom, netfliksowego serialu mają duże nadzieje dla powodzenia kolejnych sezonów. Brnąc przez komplet epizodów Resident Evil: Wieczny Mrok, który recenzowaliśmy na PPE, nawiedziła mnie drobna refleksja. Czy tak mocno zakorzeniona w świadomości doświadczonych graczy marka potrzebuje rozszerzenia horyzontów na pozostałe środki przekazu? 

Czy może serial stanowi próbę zadowolenia głównie japońskich, rdzennych zwolenników cyklu? W końcu mamy tutaj wszystko, co dawniej uznałbym za zasadę trzech jedności w realiach serii - zombie, laboratoria i walka z głównym bossem. Zasadniczo, jako wieloletniemu fanowi Rezydującego Zła niespecjalnie mi to przeszkadzało. Oryginalna trylogia klasycznego PlayStation nigdy nie rezygnowała z tego samego wachlarza kolejności wydarzeń. Stąd ciekawi mnie duży optymizm reżyserów w obliczu niskich ocen wystawianych przez opiniotwórców.

Dalsza część tekstu pod wideo

Uznałem, że może niektórzy tradycyjnie przesadzają z osądami. Poświęciłem czas licząc na coś więcej niż obecność supergwiazd pokroju Leona czy Claire Redfield. Czy się zawiodłem? Może to zbyt poważne określenie. Raczej nie zdziwiła mnie mnogość niepotrzebnych linijek scenariusza oraz nieskomplikowanie relacji między starymi oraz nowymi bohaterami. Rodzi się pytanie, czy potrzebujemy kolejnych, fabularnych pomostów w akcie zapełnienia luki między linią czasową gier? 

Degeneracja pomysłów 

Muszę uczciwie przyznać, że japoński wydawca relatywnie późno zabrał się za realizację filmowych widowisk na bazie CGI. Mówimy o filmach pełnometrażowych, ponieważ geneza zainteresowania przez Capcom technologią tworzenia cyfrowych animacji leży jeszcze w 2000 roku. Kiedy branża gier przygotowywała się na rozpoczęcie szóstej generacji konsol, a PlayStation 2 pozostawała dla milionów rarytasem, zaprezentowano Biohazard 4D: Executer. Kilkunastominutowa prezentacja zawierała przedsmak możliwości technicznych, których nieco przedwcześnie zamierzał dostarczyć producent. Udało się to dwa lata później, kiedy renowacja Resident Evil (2002, GameCube) zaprzeczyła wszelkim dotychczasowym  blokadom na stopie utrzymania szczegółowości. Nawet przy użyciu staroszkolnej techniki prerenderowanych teł. Liczył się efekt wizualny. 

Nie wszyscy muszą się zgodzić z tym porównaniem, lecz to wyłącznie moja dygresja. Pierwszym takim filmem okazał się Resident Evil: Degeneracja (2009, Sony Pictures Ent.) zrealizowany na kanwie popularności czwartej, historycznie najwyżej ocenionej odsłony cyklu. Obraz sam był również bezpośrednim nawiązaniem do wówczas nadciągającej premiery Resident Evil 5, reżyserskiego debiutu Juna Takeuchi. Dzisiaj bez zastanowienia uważam Degenerację za najlepszy film. Wyczyny Andersona i współmałżonki tradycyjnie przemilczę, z wyjątkiem kinowej "jedynki" (2002). Po drodze nie zabrakło kolejnych, "graficznie" nakręconych wizji światowej wojny z bioterroryzmem. Nazywam to "skutkiem ubocznym Resident Evil 4". Tutaj rozpoczyna się perspektywa globalnego ujęcia tematu. Kiedy jeszcze biegaliśmy w poszukiwaniu nabojów po zarażonych ulicach Raccoon City, wszystko wydawało się prostsze w odbiorze, jakby bez zbędnego dopisywania światowej idei do przetrwania w obliczu krwiożerczych zombie. Ten stan rzeczy jeszcze mocniej zmienił się w piątej odsłonie. 

Punktem kulminacyjnym stała się niesławna "szóstka". Gry w końcu przestały stawiać na rządowe tajemnice, krawaty i prezydenckie elaboraty nieudolnie tłumaczące różnicę pomiędzy dobrem a złem. Właśnie takimi zapamiętałem fabularne perypetie Leona w Resident Evil 6. Wspomniana wcześniej Degeneracja podeszła do tematu względnie najlepiej. Z udziałem polityki, organizacji pozarządowych i przypadkowych ofiar - bez nadmiernej przesady. Kolejne produkcje oparte o wydarzenia między RE5 oraz RE6 podeszły do sprawy zbyt powierzchownie. Wieczny Mrok niestety kompletnie niczego w tej materii nie zmienił. Jedyną różnicą w odróżnieniu od Resident Evil: Vendetta (2017) jest brak wyraźnego zamiłowania do akcji ala John Wick w wykonaniu Leona. Całość zyskała szczyptę realizmu. Po zapoznaniu się z sezonem pierwszym (ostatnim?) zastanawiam się czy ktoś wreszcie zdecyduje się pójść w całkowity survival-horror, bez całej rządowej anomalii. 

Klauzula poufności 

Horror potrzebuje nieco kameralności. Przypisywanie dozy zbędnej akcji, moralnych dylematów i usilnej potrzeby ujawnienia prawdy przypieczętowanej rządową tajemnicą zwyczajnie nie zbuduje odpowiedniej atmosfery. Sukcesem marki Resident Evil nigdy nie była nazbyt złożona fabuła, lecz klimat emanujący w stronę odbiorcy. Dało się to osiągnąć interaktywną narracją w grach, więc dlaczego filmoteka ma z tym wieloletni problem? Punktem odniesienia jest Wieczny Mrok. Tytuł, który średnio pasuje do wydźwięku tej historii - kolejnej o krajach trzeciego świata dotkniętych problemem wewnętrznych konfliktów, czarnorynkowych układów i wreszcie celowymi atakami wirusa. Nie zabrakło samozwańczego bohatera Penamstanu, z uporem maniaka planującego odwet na uzależnionym od władzy sekretarzu Stanów Zjednoczonych. Gdzieś w tym wszystkim, scenariusz podsuwa sylwetkę ikon w oczach fanów klasyki - Leona i Claire. Niestety, fani Resident Evil 2 nie odnajdą tego, czego szukali. Profile bohaterów utkwiły w rządowych oraz antyrządowych ideałach. 

Dociekanie prawdy, udawane zdziwienie, czerstwe anegdoty. Oglądając serial miałem wrażenie, że postać Leona jest tutaj jedynie w celach dekoracyjnych. Obsypany laurem wdzięczności po wydarzeniach z RE4, nadal sprawia wrażenie nowicjusza z jednonocnej służby pod skrzydłem R.P.D. Udało się to w oryginale i remake, lecz nie zdaje egzaminu w serialu Netflix. Sprawia, że ikona serii jest totalnie zerojedynkowa. Podobnie jak Claire, odkrywająca oczywiste sprawy ze zdziwieniem nastolatki. Pierwszy sezon jest trochę niczym zbędna klauzula poufności. Reżyserzy zabierają nas w różne miejsca, przedstawiają nowe postacie, lecz odbiorca choć trochę obeznany w standardach cyklu (zwłaszcza odsłon 5/6) bez problemu będzie w stanie przewidzieć dalszy scenariusz. W zalewie rządowych konwersacji, podwójnych agentów oraz bezbłędnej eliminacji zombie-sprinterów zanikł horror. Szkoda, ponieważ liczyłem na więcej mięska, dosłownie i w przenośni. Otworzył się nowy rozdział łączący znane już z gier wydarzenia, lecz pytanie brzmi czy potrzebujemy takich uzupełnień? Oczywiście, nie mogło zabraknąć tradycyjnego nawiązania do korzeni - Raccoon City. 

Resident Evil: Infinte Darkness - zło na pewno konieczne?

Schemat powielany przez wszystkie produkcje CGI oparte o Resident Evil. Czy to się kiedyś skończy? Wszystko okaże się wraz z decyzją Netflix dotyczącą zamówienia kolejnego sezonu. Chociaż mam ku temu pewne obawy. Cztery odcinki składające się na całokształt historii wyglądają jak zamknięty wątek, z drobną luką. Receptą na sukces wydaje się nadal powrót do Raccoon, miasta wciąż pełnego nostalgii dzisiejszych weteranów cyklu. Rozumieją to producenci nadchodzącego Resident Evil: Welcome to Raccoon City, datowanego na koniec roku. Jedyne co może nawalić to zbyt dokładna wierność materiałowi źródłowemu. W końcu przydałoby się nieco zmian w ramach odstępstwa od kolejności zdarzeń PSX-owej trylogii. A Wieczny Mrok może jednak nie być wieczny. Podobał się Wam serial? 

Źródło: własne
Krzysztof Grabarczyk Strona autora
cropper