Felieton: Wirus 'The Last of Us'

Felieton: Wirus 'The Last of Us'

Paweł Musiolik | 03.07.2016, 15:01

Jedną z najmocniejszych broni Sony na rynku konsolowym była różnorodność tworzonych przez nich gier, lub przez studia, z którymi Sony współpracowało. W momencie, gdy Microsoft ograniczył się do swoich najlepiej sprzedających się marek, czyli Forzy, Halo i Gearsów, a Nintendo od lat maglowało gry z Mario i Linkiem, Sony było w stanie przeplatać wysokobudżetowe Uncharted takimi wynalazkami jak Tokyo Jungle. Ale to chyba się kończy...

Poprzednia generacja w ostatecznym rozrachunku dała nam trochę mniej różnorodności, z której większość i tak przychodziła do nas z Japonii, a jak wiemy, tamtejsze studia miały ogromny problem przesiąść się na generacje HD, więc sporo z nich po prostu uciekło na handheldy. Ale i tak portfolio Sony było niesamowicie zróżnicowane. Pokrywało one gatunki FPS-ów (Killzone i Resistance), wyścigów (Gran Turismo, Motorstorm), platformówek (Ratchet, Sly, Puppeteer, LittleBigPlanet), RPG-ów (Folklore, White Knight Chronicles, Demon's Souls), gier akcji (inFamous, Heavenly Sword, God of War) i tak mógłbym wymieniać przez dwa kolejne akapity. Dorzucę jeszcze tutaj kilka tytułów, by pokazać, że Sony nie bało się inwestować w kompletnie różne od siebie produkcje – Afrika, Tokyo Jungle, Warhawk, Podróż, cała seria gier pod PS Move i wieńczące wszystko The Last of Us, które pojawia się jednocześnie w tytule felietonu i jest punktem wyjściowym do tego, co zauważyłem z wielką obawą po targach E3.

Dalsza część tekstu pod wideo

Wirus 'The Last of Us'. Brzmi groźnie? Dla osób kochających Sony za różnorodność ich gier powinno być groźne. Produkcja Naughty Dog okazała się gigantycznym sukcesem, którego chyba nawet się Sony w takim wymiarze nie spodziewało. Ogromna sprzedaż, liczne nagrody i uznanie wśród graczy. Niegrzeczne Pieski pokazały, że potrafią stworzyć poważniejszą opowieść na kilkanaście godzin zamiast – powiedzmy to sobie szczerze – głupkowatych przygód Drake'a, które po prostu były przeniesieniem etosu Indiany Jonesa do gier konsolowych. The Last of Us było punktem zwrotnym gier AAA. Skończyła się era kolejnych dziesiątek gier, które kroczyły wybuchową ścieżką pełną skryptów i filmowej akcji, rozpoczętą i wyszlifowaną przez serię Call of Duty. The Last of Us wprowadziło ponownie na salony to, co nie udało się marnemu scenarzyście Davidowi Cage'owi. Mowa o imołszyns, które miały towarzyszyć grającemu. Smutek, współczucie, złość. Tak, te emocje były obecne w grach od momentu, kiedy zaczęło się je tworzyć z czegoś więcej niż kilkunastu pikseli na krzyż. Ale przeciętny zjadacz masowej popkultury chce odpalić film, muzykę czy grę i porozwalać coś, pooglądać wybuchy w ładnej oprawie graficznej. Dlatego Call of Duty znalazło tylu naśladowców.

Trend kopiowania pomysłów w grach jest stary jak świat, ale z biegiem lat coraz mniejsza rozpiętość gatunkowa powodowała zubożenie oferty, co przy kopiowaniu pomysłów doprowadziło do sytuacji, w której swego czasu każdy obecny na rynku FPS chciał być jak Call of Duty. Od premiery The Last of Us, widząc niesamowity odbiór krytyków i graczy, deweloperzy zechcieli być jak Naughty Dog i tworzyć swoje równie wciągające, ludzkie historie. I podobnie jak wcześniej – nie za bardzo im to wychodzi. Ten trend dałoby się jakoś przeżyć, gdyby nie to, że wirusem The Last of Us zaraziło się samo Sony, postanawiając z uśmiechem na twarzy przeszczepiać trzon gry Naughty Dog do każdej nowej produkcji AAA. O ile jeszcze w przypadku Uncharted 4: Kres Złodzieja taki ruch nie irytował, bo seria potrzebowała odświeżenia na sam koniec, a i nad czwórką pracowała ta sama ekipa co nad The Last of Us, tak pokazane w trakcie E3 i już niestety pokazują, że Sony zaczyna grać bezpiecznie. Skoro poważniejszy ton historii, relacje na linii ojciec-córka/syn, postapokaliptyczny świat oraz ludzie zarażeni jakimś wirusem się sprawdzili – to trzeba powyjmować te elementy i wokół nich zbudować coś nowego. Szkoda tylko, że pierwsze wrażenia z obu produkcji pokazanych na E3 kwitowałem krótkim – przecież to The Last of Us z Kratosemprawie-że-The Last of Us-ale-jednak-Days Gone.

Jasne, TLoU to świetna gra i nie mam zamiaru jej nic ujmować, ale odejście od podejmowania ryzyka na rzecz bezpieczniejszych i sprawdzonych, ale jednocześnie identycznych rozwiązań jest tym, co mnie martwi. No bo przecież skoro eksperymenty pokroju Puppeteer, Tearaway czy Gravity Rush się nie sprzedają dobrze, to Sony będzie grało jeszcze ostrożniej i wałkowało pewne sposoby opowiadania historii czy schematy rozgrywki do znudzenia. A sporo graczy decydowało się na konsolę Sony właśnie z powodu różnorodności.Nie wszystko wydawcy 3rd party są w stanie nadrobić. Nie w momencie, w którym stworzenie gry jest tak drogie i ryzykować się chce tylko twórcom niezależnym.

Paweł Musiolik Strona autora
cropper