Comix Zone: Recenzja "Justice League: Origin"

Comix Zone: Recenzja "Justice League: Origin"

Rozbo | 15.06.2013, 13:24

W roku 1960 zebrała się do kupy ekipa największych herosów DC aby walczyć w obronie Ziemi. To Justice League, czyli pierwsza w historii komiksu formacja superbohaterów. Przenieśmy się teraz do roku 2011. DC odświeża swoje uniwersum, po raz kolejny opowiadając nam o ich pierwszym spotkaniu. Czy dzielnym przebierańcom znów uda się na dobre rozkręcić superbohaterską imprezę?

Dalsza część tekstu pod wideo
Nawiedzony multimilioner udający nietoperza, facet-latarnia świecący się na zielono, przybysz z Kryptona obdarzony nadludzką siłą, gość szybki niczym błyskawica, postrzelona amazonka wierząca w bogów z greckiego panteonu, władca podmorskiej krainy władający rybkami, pół-człowiek, pół-maszyna… w normalnych warunkach uznalibyśmy taką ekipę za bandę popaprańców. Traf chciał, że kultura popularna przyzwyczaiła nas już do obecności większości z tych indywiduów, czyniąc ich legendami nie tylko komiku ale i (w szczególnych przypadkach) kina oraz gier wideo. The New 52 (o którym już w Comix Zone pisałem wcześniej), to zakrojony na szeroką skalę reebot całego uniwersum DC. To właśnie Justice League był pierwszym zeszytem rozpoczynającym w sierpniu 2011 całe przedsięwzięcie. Składające się z sześciu zeszytów „Origin” (wydane później w zbiorczym albumie), którego akcja usytuowana była 5 lat przed pozostałymi historiami ukazanymi w uniwersum New 52, miało za zadanie na nowo przedstawić legendarny zespół założony przez siedmiu superbohaterów (skład się nieco zmienił względem wcześniejszych inkarnacji Ligi Sprawiedliwości). Napisany przez Geoffa Johnsa i narysowany przez Jima Lee komiks w Stanach sprzedawał się jak świeże bułeczki. 

 
 
Pierwsze, co przyciąga do „Justice Leage: Origin” to niesamowite rysunki. Jim Lee to legenda i chyba nie trzeba go przedstawiać żadnemu fanowi komiksów. Co to dużo gadać – oprawa artystyczna tego albumu jest po prostu boska! Fantastyczne, dynamiczne i soczyście pokolorowane kadry wprost wylewają się z kartek i stanowią prawdziwą ucztę dla oka. Nieprzyzwoicie rozbuchane, cało-, bądź dwustronicowe rysunki atakują czytelnika z przesadną częstotliwością (zdecydowanie więcej tu oglądania niż czytania, ale za to jakiego!). Bohaterowie – jak za dawnych dobrych czasów – wyglądają pomnikowo, zaś akcja prezentuje się epicko. Jedyne, co można Jimowi zarzucić to powracająca w jego rysunkach nieumiejętność w kreowaniu różnorodnych twarzy u swoich postaci. Większość facjat bohaterów jest łudząco do siebie podobna (choć są wyjątki). Cóż, taki to już urok szkiców Lee i w jego przypadku łatwo przymknąć na ten mankament oko, bowiem to, co wyczynia na stronach „Justice League: Origins” jest prawdziwą kwintesencją efekciarskości komiku amerykańskiego. Szczerze mówiąc sam się złapałem się na ten artystyczny przepych, łykając niemal bezrefleksyjnie album za niecałe 80 zł. Kawał grosza, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w przypadku „Origin” zdecydowanie treść nie idzie w parze z formą.

Fabuła komiksu jest bowiem tak żenująco prostacka, że trochę głupio mi nawet o niej pisać. Oto świat zalała niespodziewana inwazja (wyjątkowo brzydko wyglądających) cybernetycznie zmodyfikowanych obcych. To sługusy Darkseida, który szykuje się do hurtowego przemiału ludzkiego materiału genetycznego i absolutnej dominacji nad planetą. Błyskawicznie i bez większej finezji spotyka się ze sobą grupa najpopularniejszych superbohaterów DC by stawić czoło zagrożeniu. Nadludzie (plus Batman) to w uniwersum New 52 wyjątkowo kiepsko dobrana banda młokosów. W tej linii czasowej są jeszcze postrzegani przez mieszkańców Ziemi jako zagrożenie nie mniejsze niż armia Darkseida. Super-chłopcom i dziewczętom zdaje się początkowo wcale nie zależeć na tym, aby zmienić ten niezbyt korzystny wizerunek. To zbieranina indywiduów nie widzących nic poza czubkiem własnego nosa, których gwiazdożenie najczęściej doprowadza do istnej demolki na ulicach miast oraz wielomilionowych strat finansowych. Podkreślają swą inność na tle zwykłych śmiertelników na każdym kroku i pławią się w niej niczym klasyczne Emo-ludki. W tym kontekście szczególnie komicznie wyglądają relacje Batmana z pozostałymi członkami Justice League, którzy na każdym kroku rozdziawiają w niedowierzaniu gębę na wieść o tym, że ten ponury facet w masce ze szpiczastymi uszami nie włada żadnymi super mocami. Jak łatwo się domyślić, z czasem okoliczności zmuszą nasze super-indywidualności do zarzucenia osobistych animozji i egoistycznych zapędów na rzecz większego dobra oraz pracy drużynowej.

 
Scenarzysta nie sili się w zasadzie na żadne szczególnie rozbudowane wstępy poprzedzające pojawienie się każdego z bohaterów, traktując całostronicowe, fantastyczne kadry Jima Lee jako wystarczającą formę prezentacji. Historyjka pierwszej wspólnej walki Justice League jest prosta jak budowa cepa. Prowadzi od jednego obijania mord do następnego i tylko okazjonalnie – jakby z lekką nieśmiałością – spowalnia, aby chybcikiem i nieco po łebkach przybliżyć nam motywację tej czy innej postaci. Dotyczy to szczególnie Cyborga, którego osobisty dramat został szybko przemycony do całej historii, jednak równie szybko przesłonięto go kolejnymi stronami pełnymi akcji. „Justice League: Origin” prezentuje więc żenujący poziom fabuły godny amerykańskich licealistów (i do nich zapewne jest ta opowieść skierowana).
 
Z tym większym zażenowaniem muszę się Wam przyznać, że… komiks naprawdę mi się podobał! Nowa opowieść o Justice League po prostu jest absolutnie szczera w swoich intencjach i to jest jedna z jej największych zalet. Nie sili się na sztuczne moralizowanie, nie ukazuje naciąganych niejednokrotnie w innych tego typu historiach osobistych rozterek bohaterów. Jest po prostu prostolinijna i efekciarska, bo takie są jej główne założenia. Co ważne, historia nie pozbawiona jest też lekkiego humoru sytuacyjnego oraz zabawnych dialogów, jak na przykład, momentu w którym Batmanowi udaje się przechytrzyć Green Lanterna, czy komicznej sceny w trakcie której Flashowi braknie języka w gębie przed obliczem samego Darkseida.  Gdybym miał przełożyć ocenę tego komiksu na język filmowców, to porównałbym „Justice League: Origin” do letnich blockbusterów Jerry’ego Bruckheimera. Idąc na seans nowych „Transformerów” zostawiacie zazwyczaj mózg w domu, nastawiając się na czystą akcję, dozę humoru, oraz masę oczojebnych efektów specjalnych. Wówczas banan na twarzy po napisach końcowych jest gwarantowany. Podobnie jest właśnie w przypadku komiksu Jima Lee oraz Geoffa Johnsa. Podsumowując, „Justice League: Origins” jest pięknie opakowanym pustakiem, jednocześnie jednak obdarzonym swoistym, prostackim urokiem. To lekka i przyjemna lektura, która  przypomniała mi, że kiedyś, jako dzieciak w komiksach najbardziej lubiłem piękne, kolorowe obrazki, akcję wylewającą się z ramek na kolejnych stronach, oraz obfite biusty nieprzyzwoicie skąpo odzianych heroin.

 
Album zbiorczy tej sześcioczęściowej historii wydany został w miękkiej okładce z połyskiem (delikatna jak cholera, więc najlepiej trzymać komiks w folii), do tego niestety z klejonymi stronami. Z dodatków zawartych w „Origin” warto wymienić wysokiej jakości arty oraz wspaniałe szkice okładek kolejnych numerów (w dwóch wersjach: czarno-białej oraz pokolorowanej). Reszta dodatków to popierdółki takie jak dossier pewnych naukowców występujących w komiksie oraz opis projektów poszczególnych strojów naszych superbohaterów. Album nie został oczywiście wydany w Polsce, zaś mnie udało się zdobyć egzemplarz w Komikslandii. Alternatywnie można pokusić się o wersję cyfrową, np. poprzez apkę DC na AppStore (każdy z sześciu numerów sprzedawany oddzielnie, po 0.89 EUR). Tak czy inaczej należy zadowolić się jedynie wersją anglojęzyczną.
 
 EDIT: Należy się sprostowanie, otóż recenzowany album pojawi się w wersji polskojęzycznej pod tytułem "Liga Sprawiedliwości: Początek tom 1", i zostanie wydany przez Egmont. Premiera zapowiedziana została na 5 sierpnia, zaś komiks będzie miał twardą oprawę oraz cenę 89,99 zł. Bardzo Was przepraszam za moje niedopatrzenie i dzięki za zwrócenie na to uwagi. 

 

Źródło: własne
cropper