Parszywe nawyki wieloletniego gracza – też tak macie?

Parszywe nawyki wieloletniego gracza – też tak macie?

Roger Żochowski | 21.02.2015, 15:49

W gry wideo gram odkąd pamiętam. Zaczynałem w słynnych Wozach Drzymały jako mały brzdąc ledwo sięgający do przycisków, potem były ruskie gierki, pierwsze komputery domowe i rzecz jasna Pegasus. Po co o tym wspominam?

Przez lata człowiek wypracowuje sobie pewne nawyki, przyzwyczajenia. Czasami tak natrętne, że ciężko ich się wyzbyć. Oto kilka przykładów, z którymi cześć z Was zapewne również ma do czynienia. A może to ze mną jest coś nie tak? Jest na sali lekarz? Oto moja parszywa trzynastka. 
 
Dalsza część tekstu pod wideo

Pies ogrodnika


 
W czasach, gdy byłem małą pijawką, która ciągnęła kasę od rodziców, babci, dziadka, ciotek i kogo się tylko dało (nazywało się to potocznie - kieszonkowe), oszczędzanie nie było moją najmocniejszą stroną. A to wyszedł nowy album z naklejkami Panini, a to w spożywczaku wylądowały gumy Turbo z kolejną serią historyjek, o komiksach z Batmanem nie wspominając. Zupełnie inaczej sytuacja ma się z grami. Od lat kolekcjonuje w nich wszystko co się da - od megaeliksirów w Final Fantasy, przez naboje do strzelby w Silent Hillu, po spraye lecznicze w Resident Evil. Zawsze wmawiam sobie podprogowo, że to zapasy na ostatnią walkę i wara od nich, nie ruszać! A gdy kilka/kilkanaście godzin później ostatni boss pada trupem, zdaje sobie sprawę, że w inwentarzu został zapas, którym mógłbym obdzielić całą armię jakiegoś afrykańskiego państwa.
 

Samochodowy Robin Hood


 
Wyścigi to swego czasu jeden z moich ulubionych gatunków. W takie serie jak Gran Turismo, Toca, Moto GP czy Formuła 1 zagrywałem się godzinami. W trybach mistrzostw składających się z kilku tras zazwyczaj mamy 1-3 liderów, którzy walczą o czołowe miejsca w każdym wyścigu oraz całą grupę maruderów. Strasznie mnie to zawsze wkurza, dlatego będąc na pierwszym miejscu spycham szybkie auta pozwalając zając wyższe pozycje tym słabszym. A co za tym idzie - ustawiałem wyniki. Taki ze mnie wyścigowy bukmacher! Czasami jest to strasznie żmudna robota, bo przez 2-3 okrążenia trzeba hamować liderów. Nie pomagają w tym ciągnący się na końcu stawki maruderzy, którzy jadą jak do kościoła i nie kwapią się, by wykorzystać daną im szansę. Co ciekawe - takie działania często kończą się tym, że przegrywam wyścig. Wolę jednak ponieść klęskę na rzecz lamera z końca wstawki niż wygrać mając tuż za sobą gościa z czuba tabeli. Czy ktoś to leczy?  
 

Bonus się należy


 
W obecnych czasach obejrzenie napisów końcowych ukończonej właśnie produkcji stało się dla mnie czymś w rodzaju podziękowania deweloperowi za dobrze wykonana pracę. No dobra ściemniam, nie jestem aż tak czcigodny. Gdzieś w głębi pojawia się za każdym razem obawa, że jeśli wcisnę start i przejdę do menu głównego, wyłączę jakąś bonusową wstawkę, która jest... nagrodą za obejrzenie napisów. Przyznam się, że nie wiem skąd wzięło się to natręctwo - być może kiedyś w jakiejś grze faktycznie istniała taka wredna opcja. Co więcej - złapałem się na tym, że wręcz wymagam od dewelopera, aby po napisach końcowych pojawił się jakiś bonus, sekrecik, easter egg, zapowiedź kontynuacji. Coś ma być i basta. W końcu siedzę te pieprzone kilka/kilkanaście minut gapiąc się w czarny ekran z nazwiskami, które zazwyczaj nic mi nie mówią (tak naprawdę to robię sobie wtedy kanapki!).
 

Dajcie mnie bejsbola


 
Zapewne w swojej growej karierze natleniliście się na fragmenty gier, których ukończenie wyzwalało w Was nieznane pokłady agresji. W strategiach i eRPeGach wina leżała zazwyczaj w zbyt słabych postaciach, które można było podpakować. W zręcznościówkach było już znacznie gorzej. "Co za h***j zrobił tę grę" - myślałem sobie, gdy po raz setny próbowałem pokonać jeden z poziomów w Dizzy, tudzież oddać mierzony w milimetrach skok w  Tomb Raiderze. Rzucałem padem o ścianę, przeklinałem i obwiniałem za wszystko dewelopera. Dziś ta wizja mnie przeraża, ale w czasach Pegasusa i pierwszego PlayStation w momentach, które wydawały się przegięte, wyobrażałem siebie, że sadzam dewelopera odpowiedzialnego za grę na kreślę i zmuszam do gry. Za każdym razem gdy kusi uderzam go bejsbolem mówiąc - "I co teraz gamoniu? Nie potrafisz przejść własnej gry?" Cóż nigdy nie myślałem co by było, gdyby za pierwszym razem ukończył wspomniany fragment. Gamonia musiałbym chyba szukać w lustrze. 
 

Wszystko jak w zegarku


 
Sprawdzanie każdego skrawka mapy, drzwi, kąta to chyba najgorsze z moich natręctw często odbierające radość z gry. Jeśli w danym tytule jest mapa i jakieś pomieszczenie/drzwi/ lokacja nie została przeze mnie odkryta, to zawsze wracam, nawet jeśli miałbym na tym stracić pół godziny. Ba - w serii Silent Hill znałem każde pomieszczenie jak własną kieszeń, a przechodząc po raz kolejny grę i tak musiałem mieć zaznaczone na mapie gdzie można wejść, a gdzie nie. Jeśli choćby jedne drzwi z komunikatem "The door is locked from the other side" nie zostały sprawdzone  - dostawałem białej gorączki i mrucząc pod nosem zawracałem. Jaki z tego morał? W grach nie powinno być map! 
 

Piraty się nie liczą


 
Wielu branżowych dziennikarzy unika tematu piractwa próbując zapomnieć o czasach, gdy kopie zapasowe były w Polsce powszechnie akceptowalne. Ja od tego tematu nie uciekam - w okresie panowania pierwszego PlayStation piraciłem na potęgę, choć dość szybko przestawiłem się na schemat - jeśli gra podoba mi się na piracie, kupuję oryginał. Niestety nie na wszystkie gry miałem kasę, więc trzeba było wybierać. Po latach postanowiłem, że zamiast szczycić się ukończeniem gry na piratach z czasów Szaraka, nabędę je na oryginale i przejdę jeszcze raz. Plan ten cały czas uskuteczniam zmniejszając jednocześnie swoją kupkę wstydu. Czy kiedyś uda się osiągnąć cel? Trudności z dorwaniem takich gier jak Jackie Chan Stuntmaster czy Tombi 2 sprawiają, że jest to karkołomne zadanie. 
 

Easy? Stań z boku nie prowokuj

Prawie nigdy nie gram na Easy. Tak już mam i nic na to nie poradzę. Wybór takiego poziomu mocno uraziłby moją dumę gracza, więc po odpaleniu gry zazwyczaj sięgam po Normal. Chyba że chodzi o serie, w które gram od lat (Pro Evo, Twisted Metal), wówczas zaczynam na najwyższym poziomie trudności. W niektórych grach traktuje też hard jak handicap - zaczynam na takim poziomie, a gdy zrobi się za trudno, zawsze mogę spróbować na Normalu bez łamania swojej żelaznej zasady. Są też tytuły, które na hardzie przynoszą po prostu większą satysfakcję. Ze współczesnych przykładów wspomnę chociażby Alien: Izolacja, gdzie pojedynki z Obcym staja się niezwykle frustrującym, ale jednocześnie satysfakcjonującym survivalem
 

Połówek nie tykam


 
W moim przypadku zasada jest prosta - jeśli jakiś tytuł w pewnym momencie porzucę na dłużej niż miesiąc jest marna szansa, że do niego wrócę w miejscu gdzie skończyłem. Na nic zdają się obietnice – przejdę za tydzień, obiecuje! A jeśli nawet wracam po jakimś czasie do takiej gry to zaczynam ją wówczas od samego początku zapoznając się ponownie ze sterownikiem, fabułą i realiami. Z inną sytuacją mam do czynienia, gdy dochodzę do ostanie misji w grze, a czeka na mnie jeszcze masa zadań pobocznych, nieodkryte rejony mapy itp. Nie kończę gry żeby nie stracić motywacji, ostatecznego celu. Zanim obejrzę filmik końcowy chce mieć wszystko odfajkowane. Tym sposobem na półce leży przyjemniej kilka gier, które mógłbym zakończyć w ciągu kilkunastu minut. Ale nie - muszą poczekać. W imię zasad sku.... 
 

Wirtualna banda "Fryzjera"


 
Zarówno w starych odsłonach Pro Evo jak i nowych możemy zacząć tryb Master Leauge drużyną składającą się z tzw. no-name'ów. Każdy fan tej serii kojarzy takie nazwiska jak Miranda, Castollo, czy Espinas. Sęk w tym, że gdy wybieram Barcelonę i dostaje taki skład zaczynając od niższej ligi muszę mieć jakieś wytłumaczenie takiego stanu rzeczy. Czemu Barcelona znalazła się tak nisko? I dlaczego grają w niej jakieś ciecie? Muszę nadać swojej rozgrywce głębi, sensu, realności. Dlatego zawsze staram się wymyślić jakieś wytłumaczenie. Zazwyczaj w wyobraźni tworzę scenariusz. Była afera korupcyjna, zespół zdegradowali, a zawodnicy odeszli. Czasami położenie mojego zespołu tłumaczę katastrofą samolotu, w którym zginęła cała kadra. Tak - to musiałby być duży samolot. 
 

„Mokre” sny


 
Ta przypadłość męczy mnie od dziecka, a dokładnie zadymionych salonów arcade. Jako mały brzdąc regularnie traciłem w tych przybytkach całe kieszonkowe. Gdy wieczorem kładłem się spać na mojej gustownej amerykance stojącej obok równie oszałamiającej meblościanki, po którą ojciec stał 8 godzin w kolejce, marzyłem w co zagram następnego dnia i jakie przygody czekają mnie w wirtualnym świecie. Dziś mam podobnie. Gram do trzeciej rano, a zasypiając myślę, co w grze zrobię następnego dnia, gdzie pójdę, jakie subquesty ukończę. Myślę nad tym co zdobyłem, jak mocną mam już postać, czy ile trofików brakuje do Platyny. Inna sprawa, że taki natłok myśli jest katalizatorem popieprzonych jak chińskie żarcie snów. Cóż - na skutki uboczne nie mam wpływu.  
 

Opisy są dla lamusów!


 
Dawno temu, za górkami i lasami, w jednej z dzielnic Warszawy, pewien starszy kolega i mój młodzieńczy autorytet, powiedział, że opisy gier są dla lamerów. A że lamerem zostać nie chciałem (nim pozostanie na zawsze Mutti!), przechodziłem gry bez ich udziału. Wyjątkiem były sekrety i subquesty, porady do których były dopuszczalne w moim growym kodeksie. Oczywiście z biegiem lat praktyka nieco się wypaczyła, ale zawsze gdy sięgam po opis w głównej kampanii czuję się pokonany. Zanim to zrobię doszukuje się spisków - jakiś bug, zagadka się zawiesiła, nie działa przycisk. Gdy wszystkie teorie padają walczę z moim wewnętrznym ja niczym Kordian Słowackiego, a gdy poddam się i wpiszę w gogle frazę GameFaQ, domownicy - w tym pies, chomik i rybki - mają przesrane przez kolejny tydzień.
 

Autozapis? A co to takiego?


 
Gdy zaczynałem grać w gry wideo rządziły kody, które pozwalały przeskoczyć do kolejnych poziomów bez konieczności zaczynania od początku. Potem przyszła era kart pamięci, savepointów i kasowanie stanów gier gdy brakowało miejsca. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy przeklinałem producentów gry za brak savepointów w ważnych momentach gry, ale przez takie zagrywki spaczyło się moje podejście. Dziś potrafię maniakalnie save'owac grę co kilka minut nie ufając autozapisowi czy checkpointom. Co więcej - cholernie razi mnie, gdy gra nie pozwala mi zapisać stanu na kilku slotach.  Normalnie minus 2 do oceny końcowej.  
 

Zastaw się a postaw się!


 
Znasz ten ból, gdy dochodzi północ, ty musisz rano wstać do pracy, a męczysz się z jakimś przegiętym bossem? Nie ma bata żebyś odpuścił. Trzeba ubić skurczybyka i mieć spokojny sen. Ładujesz po raz dziesiąty stan gry, znasz już praktycznie każdy ruch przeciwnika, a mimo to coś idzie nie tak. Wściekasz się, patrzysz na zegarek. Dochodzi 4 rano, zaczyna świtać. Nie opłaca się już iść spać. Grasz dalej, pakujesz postacie. Około 5 udaje ci się przejść drania. Za godzinę wstajesz do pracy, ale jesteś zadowolony. Pal licho, że przez cały dzień będziesz przypominał pierwszego lepszego zombiaka z Resident Evil. Posłałeś przeciwnika do piachu, twój świat został uratowany. Pokazałeś im kto tu rządzi!  


I to by było z grubsza na tyle. Jak zawsze czekam na wasze doświadczenia. Podzieliście się swoimi nawykami, które pielęgnujecie - świadomie bądź nie - przez lata? 
Źródło: własne
Roger Żochowski Strona autora
Przygodę z grami zaczynał w osiedlowym salonie, bijąc rekordy w Moon Patrol, ale miłością do konsol zaraziły go Rambo, Ruskie jajka, Pegasus, MegaDrive i PlayStation. O grach pisze od 2003 roku, o filmach i serialach od 2010. Redaktor naczelny PPE.pl i PSX Extreme. Prywatnie tata dwójki szkrabów, miłośnik górskich wspinaczek, powieści Murakamiego, filmów Denisa Villeneuve'a, piłki nożnej, azjatyckiej kinematografii, jRPG, wyścigów i horrorów. Final Fantasy VII to jego gra życia, a Blade Runner - film wszechczasów. 
cropper