Ranking filmów Quentina Tarantino – od najgorszego do najlepszego

Ranking filmów Quentina Tarantino – od najgorszego do najlepszego

Dawid Ilnicki | 13.03.2021, 08:00

Quentin Tarantino nieprzypadkowo ma dziś status prawdziwego filmowego klasyka i jest uważany za jednego z najoryginalniejszych twórców XXI wieku. Od czasu jego najgłośniejszych dzieł z lat 90-tych każdy kolejna premiera obrazu Amerykanina była sporym wydarzeniem, po której jak zwykle z jednej strony słychać było chór peanów na jego cześć, a z drugiej standardowe opinie, że twórca ten już dawno się skończył.

Gdy Tarantino debiutował w 1992 roku dobrze wiedział, że ma tylko jedną szansę, by zaznaczyć swoją obecność wśród absolutnej czołówki filmowców w Stanach Zjednoczonych, dlatego jego pierwsze dzieło - “Wściekłe psy” jest tak dopracowane, i z perspektywy czasu możemy w nim zauważyć większość cech łączących niemal wszystkie późniejsze filmy tego reżysera. Rozpoczynając od kwestii rzekomego plagiatu znanego filmu Ringo Lama “City on Fire” było to zawsze twórcze zapożyczanie z tradycji innych filmografii, niezwykła zręczność w tworzeniu długich, fascynujących dialogów “o niczym”, które jednak z czasem urastają do rangi debat na poważne tematy (jak kwestia dawania napiwków), a także zamiłowanie do pokazywania ostrej przemocy na ekranie.

Dalsza część tekstu pod wideo

Późniejsze dzieła pokazały, że mamy do czynienia z prawdziwym filmowym fascynatem, który z gracją potrafi przywołać tradycję zapomnianej części kinematografii, często odświeżając ją w poprzez pokazanie w zupełnie innym kontekście. Wreszcie trzeba też zauważyć, że w ostatnich kilkunastu latach Tarantino brał na tapet niezwykle trudne tematy, jak okres II wojny światowej, niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych, zawiłą historię USA, a także okres świetności w dziejach kinematografii. Za każdym razem jednak tworzył filmy w swoim unikalnym stylu, do którego nawiązują w filmowcy z całego świata w takim stopniu, że mogłoby się to zrobić już nużące, gdyby nie to, że są to zazwyczaj całkiem udane produkcje.

Ranking filmów Quentina Tarantino tworzy się trudno, niezależnie czy robi to absolutny fan jego twórczości, czy też ktoś kto ma do niej wiele zastrzeżeń i wcale nie jest wobec tego twórcy bezkrytyczny. W każdym obrazie możemy bowiem znaleźć coś nietuzinkowego, choćby scenę, która zwróci uwagę na jakiś mało znany moment z historii kinematografii, do którego później trzeba będzie się dokopać, czy też efektowną sekwencję. Tak znakomity twórca jak Amerykanin ma oczywiście szczęście do wyboru najlepszych aktorów tego pokolenia, którzy zarówno we wcześniejszych, jak i nowszych dziełach, tworzyli niezapomniane kreacje, często będące największym atutem kolejnych produkcji.

10. Nienawistna Ósemka

Specyficzny mix westernu z kryminałem, w którym na pierwszy plan wybijała się swoista teatralność całego przedsięwzięcia - czy to w scenach w powozie, czy też już na głównej arenie bitewnej - mogła zachwycić przede wszystkim -  znaną wszystkim fanom Tarantino -  umiejętnością tworzenia błyskotliwych dialogów czy też znakomitymi aktorskimi rolami. Na czoło drugiej kategorii wysunął się choćby znany już z wielkich ról serialowych Walton Goggins (“The Shield”, “Justified”), który po raz kolejny fantastycznie odgrywa tu nietypowego, inteligentnego przedstawiciela grupy, pogardliwie zwanej redneckami. Dużo gorzej wypada już jednak fabuła, która w kilku momentach zupełnie nie przekonuje, przez co również sam finał zdecydowanie traci na wartości. Nadal jest to jednak kawał świetnej rozrywki, wart niemal trzech godzin seansu.

9. Grindhouse: Deathproof

Film z 2007 roku, dzięki któremu Quentin Tarantino przypomniał światu o znakomitym aktorze jakim jest Kurt Russell, to kapitalny hołd dla filmów exploitation i kina drogi, zrealizowany w taki sposób, że fan tych nurtów bezbłędnie wyczuje w nim fascynację tym okresem w historii kina. Problem z nim jest jednak taki, że im dalej od ostatniego seansu tym mniej się z niego pamięta, co mimo wszystko nie dotyczy wielu pozycji z filmografii słynnego Amerykanina. Oczywiście emocjonujący i zakończony w iście groteskowy sposób finał produkcji to jeden ze znaków rozpoznawczych tego twórcy, ale poza tym wyjątkowo mało tu elementów, do których wraca się po latach.

8. Pewnego razu w… Hollywood

Po premierze najnowszego filmu Quentina Tarantino widownia podzieliła się na tych, którzy niemal bezwarunkowo kupili tę wspaniale zrealizowaną opowieść o dawnym Hollywood, a także tych, którzy przyjęli ją z rezerwą. Choć dużo bliżej mi do tych drugich od razu trzeba zastrzec, że liczne artykuły naświetlające tło, do którego odnosił się w tym filmie Tarantino, były równie (jeśli nie nawet bardziej) fascynujące jak sam film, w którym znakomite kreacje stworzyli Leonardo di Caprio, a także pozostający nieco w cieniu Margot Robbie i Brad Pitt. Ostateczna ocena tego filmu zależy chyba od tego czy uwierzymy w to co próbuje nam tu sprzedać amerykański twórca. Niezależnie od tego czy mowa tu o braterskiej więzi między dwoma, nierównymi w tej relacji osobami Ricka Daltona i Cliffa Bootha czy też szczęśliwym zakończeniu, dobrze znanej, wstrząsającej historii.

7. Kill Bill Vol. 2

Zapewne są widzowie, którzy od premiery pierwszej części dyptyku o Czarnej Mambie zadawali sobie pytanie “Dlaczego?”. Sam jednak  - gwoli uczciwości - muszę powiedzieć, że nigdy nie interesowało mnie ono tak bardzo, a ponad nie zdecydowanie przedkładam pytanie: ”Jak?”. Oczywiście w drugiej części również otrzymujemy wiele interesujących i świetnie zrealizowanych pojedynków, legendarną ucieczkę zza grobu, ale jednak sama struktura filmu wydaje się podporządkowana ostatecznemu wyjaśnieniu motywacji jakimi kierował się bohater, grany przez Davida Carradine’a, gdy zlecił swym najlepszym współpracownikom zabicie głównej bohaterki. Z tych powodów film w niektórych momentach traci tempo, w końcówce wydaje się zwyczajnie przegadany (choć i w tej gadaninie jest wiele znakomitych momentów!), a w dodatku akurat, grana przez Darryl Hannah, Elle Driver wydaje się najbardziej jednowymiarową ze wszystkich czarnych charakterów.

6. Django

“Django” to w pewnej mierze duchowy spadkobierca “Bękartów Wojny”, bo choć głównego bohatera tym razem nie motywuje pęd ku śmierci (zemsta na oprawcach), a raczej wola życia (uratowanie ukochanej) to w gruncie rzeczy finał tego obrazu musi być podobny jak w przypadku poprzednika. W dodatku jeśli traktować dr. Kinga Schultza jako kolejne wcielenie Hansa Landy to robi on sporo, by zmazać plamę na honorze, jaką było postępowanie jego alter-ego. Oczywiście truizmem byłoby wspomnienie o tym, że jest to film wielkich aktorskich kreacji, niespodziewanych wypadków na planie, które stają się zaczątkiem fantastycznych scen, a także kolejnych wspaniałych nawiązań do przeszłości, tu głównie za sprawą występu słynnego Franco Nero. Nietypowy film, w którym właściwie mamy do czynienia z dwoma finałami. I choć ten pierwszy robi chyba większe wrażenie, drugi również jest tu niezbędny.

5. Kill Bill vol. 1

Pierwszy “Kill Bill” był dla wielu momentem definitywnego rozstania z myślą o Quentinie Tarantino jako o wielkim, a przede wszystkim oryginalnym twórcy. Premiery poprzednich filmów Tarantino przypadały bowiem na okres nie tak rozpowszechnionego Internetu, gdy polski widz często nie orientował się jeszcze, choćby w kontrowersjach związanych z podobieństwem “Reservoir Dogs” do filmu Ringo Lama, jak i innych motywach, z których twórczo korzystał amerykański reżyser. Po wejściu do kin “Kill Billa” wszystko było już jednak jasne, a nawiązania i inspiracje były aż nadto widoczne, co wielu widzów przyjęło z rezerwą, by nie powiedzieć z lekką irytacją. Zdecydowana większość jednak pokochała jego dzieła jeszcze bardziej. I słusznie, bo w jego przypadku oryginalność liczy się zdecydowanie mniej niż sposób realizacji, świetni bohaterowie, znakomita muzyka, która tu bodaj po raz pierwszy miała tak duże znaczenie. A Uma Thurman jako Czarna Mamba do dziś jest jedną z największych bohaterek kina akcji. Mogącą bez żadnych kompleksów stawać obok swych męskich odpowiedników. 

4. Wściekłe psy

Debiut reżyserski Quentina Tarantino to obraz, który z dzisiejszej perspektywy niezwykle łatwo zbagatelizować, a co gorsza uznać go za film przereklamowany lub dzieło, które ze wszystkich pozycji amerykańskiego twórcy zestarzało się zdecydowanie najgorzej. Po pierwsze jednak trzeba wziąć pod uwagę moment, w którym “Reservoir Dogs” pojawili się na ekranie i jak wielką rewolucją była ta, zupełnie bezpretensjonalna fabuła, która zainspirowała zapewne tysiące podobnych obrazów, i to tylko jeśli będziemy mieli na uwadze te lepsze. Po drugie, Tarantino udało się w pierwszy obrazie uchwycić esencję własnego stylu, którą twórczo rozwijał w kolejnych dziełach. Na uwagę zasługuje także jego bezkompromisowość, objawiająca się choćby w słynnym zatargu z Harveyem Weinsteinem, dotyczącym potencjalnego wycięcia pewnej, dobrze znanej brutalnej sceny. Zresztą już pisanie o tym filmie w tonie obronnym, sugerującym, że jest to swego rodzaju filmowy pomnik, czyni mu krzywdę, bo to nadal kawał dynamicznego widowiska, które do dziś ogląda się znakomicie!

3. Jackie Brown

Trzeci film Quentina Tarantino w powszechnej opinii uchodzi za ten najbardziej nietypowy, a oceny na różnorakich serwisach filmowych pokazują, że jest również lekko niedoceniony, szczególnie że często pojawia się w różnych zestawieniach jako ulubiony film amerykańskiego klasyka. Formalnie mamy tu do czynienia z typowym obrazem tego twórcy: zarówno tematyka, jak i lekko wyczuwalny klimat kina blacksploitation, to typowe chwyty z arsenału reżysera, a jeśli dodać do tego niezwykle charakterystyczną muzykę, kilka scen przemocy, a także precyzyjną, skomplikowaną i pokazywaną z różnych perspektyw historię, mamy tu właściwie “tarantinowskie bingo”. Różnica polega jednak na podejściu do postaci i samej fabuły, które są pokazywane zdecydowanie na poważnie, a dialogi często nadają bohaterom psychologicznej głębi. 

Nie czuć w tym filmie już tak mocno zabawy kinem, bo choć oczywiście wielu miłośników X muzy po obejrzeniu “Jackie Brown” musiało sobie zapisać w zeszyciku tytuł “Wściekły pies”, to jednak z drugiej strony twórca zaskoczył choćby tym, że nie wyjawił widzowi tytułu filmu, na którym był akurat Max Cherry. Na pierwszym planie mamy tu relację bohaterów granych przez Pam Grier i Roberta Fostera, o których Tarantino znów przypomniał widowni, dzięki czemu zaliczyli oni aktorską drugą młodość. Fantastyczny jak zwykle jest tu również Robert de Niro, który długo pozostaje kompletnie w cieniu, a w końcówce dobrze widzimy jak zachowuje się człowiek, który właśnie wyszedł z więzienia. I choć zarówno we wcześniejszych, jak i późniejszych filmach, mocno zżywaliśmy się z bohaterami filmów Tarantino to właśnie w jego trzecim dziele wydają się oni najbardziej ludzcy. 

2. Bękarty wojny

Są takie filmy, których dotyczy dość paradoksalna sytuacja, w której ewentualne wady wynikają z tego w jak znakomity sposób nakreślił realia świata przedstawionego jego twórca. Dotyczy to w dużej mierze właśnie “Bękartów wojny”, zainspirowanych filmem Enzo Castellariego z 1978 roku, pomyślanego z kolei jako wariacja na temat popularnego w latach 60-tych dzieła “Parszywa dwunastka”. Tarantino udało się tak znakomicie rozpisać akcję na poszczególnych planach, że widz chciałby dowiedzieć się więcej o Ugo Stiglitzu, o ciężkiej doli Shosanny Dreyfuss po tym jak udało jej się zbiec Hansowi Landzie, czy też o tym w jaki sposób współpracę z “wrogiem” rozpoczęła Bridget Von Hammersmark. 

Dezynwoltura z jaką Tarantino traktuje temat II Wojny Światowej ma jednak swoje wady i zalety. Odbiorca oglądający jego dzieło z 2009 roku musi się pogodzić z tym, że wspomniane postacie są jedynie figurami na szachownicy, w zamian dostaje jednak wiele znakomicie zainscenizowanych sekwencji. Jak ta już na początku, dająca sygnał, że mamy do czynienia ze znakomitym dziełem, w której jawną przemoc wyraża się przy pomocy uśmiechów, wręcz kordialnego zachowania, wzbudzającego - nie tylko w partnerze w dyskusji, ale również w widzu - poczucie lęku. Dalej jest jeszcze lepiej, także za sprawą kapitalnie dobranych aktorów, do których Tarantino miał sporo szczęścia. Wystarczy wspomnieć, że porucznika Archie Hicoxa miał zagrać Simon Pegg, a nie doskonale tu pasujący Michael Fassbender. I choć niektórych mogą irytować pewne detale, jak choćby włoski akcent Brada Pitta, niewątpliwie jest to jeden z najlepszych filmów tego wielkiego twórcy.

1. Pulp Fiction

Prawdę mówiąc każdy inny wybór byłby tu dużą niespodzianką, a mógłby również być postrzegany jako próba sztucznego pójścia pod prąd. I o ile oczywiście rewizja pewnych ocen, związanych z dziełami wielkich twórców, zwłaszcza tymi, które mają już swoje lata, jest zazwyczaj niezwykle cenna, w tym wypadku po prostu należy oddać cesarzowi co cesarskie. Czy w tym wypadku raczej przyznać, że prawdziwej rewolucji w kinie można dokonać tylko raz. W taki sposób należy zaś traktować przełomowy obraz z 1994 roku, który już na poziomie fabularnym mógł zadziwić ówczesnego widza. Ten dzisiejszy, przyzwyczajony do mocno nietypowej narracji, musi jednak docenić jego pionierski charakter, zwłaszcza że mówimy o dziele, które - zgodnie z tytułem - polepione jest z pozoru tanich historyjek o ludziach z przestępczego półświatka.

Na status filmu-legendy pracuje naturalnie nie tylko dzieło-samo-w-sobie, ale również okoliczności jego powstania, czy też raczej w tym wypadku, jego recepcja zaraz po premierze. Złotą Palmę w Cannes należy zatem niewątpliwie określić mianem mocnego ciosu w nos kina artystycznego, którego przedstawicielem stał się tu bogu ducha winny Krzysztof Kieślowski - wyprowadzonego przez boksera dużo lepszego, a przy tym także subtelniejszego - niż Butch Coolidge. Ci, którzy w latach 90-tych narzekali na to, że tak tanie, momentami wręcz zalatujące tandetą, dzieło katapultowało jego bezczelnego twórcę na salony, po latach przeszli na pozycje gorliwych interpretatorów jednego z klasyków światowego kina.

Dziś w zasadzie nikt nie kwestionuje jego wpływu na współczesną kinematografię i statusu, a stare spory wokół jego stylu zdają się filmowym odpowiednikiem piłkarskiej frazy: “Ale, że Dudka na Mundial nie wzięli?!”. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że “Pulp Fiction” nie tyle bardzo dobrze się starzeje, co wręcz szlachetnieje, tak jak występujący na scenach całego świata od kilku dekad znakomity muzyk. Lub sam Winston Wolfe!

Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper