Recenzja Red Dead Redemption

Recenzja
2657V
Recenzja Red Dead Redemption
redakcja | 23.10.2011, 20:55

Jako że jakiś czas temu reaktywowaliśmy dział z Waszymi recenzjami gier, czas na kolejną porcję twórczości użytkowników PPE. Tym razem na tapetę trafiła recenzja Red Dead Redemption, którą spłodził WrednyPL.

Jako że jakiś czas temu reaktywowaliśmy dział z Waszymi recenzjami gier, czas na kolejną porcję twórczości użytkowników PPE. Tym razem na tapetę trafiła recenzja Red Dead Redemption, którą spłodził WrednyPL.xxxxx

Dalsza część tekstu pod wideo

 

 

Dziki zachód (stary zachód po amerykańsku)...


Temat o tyleż wdzięczny co aktualnie niszowy (zarówno w przypadku gier jak i filmów). O ile western filmowy to gatunek praktycznie wymarły (ożywiany czasem przez remake'i starych klasyków, np "3:10 do Yumy" czy niedawno grane w kinach "Prawdziwe męstwo") tak wśród przedstawicieli naszej ulubionej gałęzi rozrywki traktowany po macoszemu. Owszem, było kilka ciekawych produkcji traktujących o poganiaczach bydła, którzy w masowej świadomości wyrośli na nieustraszonych bohaterów o nadludzkich wręcz zdolnościach manualnych, lecz dopiero GUN od chłopaków dotychczas jeżdżących na desce (NEVERSOFT, twórcy THPS) wprowadził ten gatunek na właściwe tory (sandbox).

 

GUN jednak było, jak jego tytuł - krótkie. Pomimo fajnego klimatu, świetnej muzyczki i fachowej obsady (Kris Kristofersson) i całkiem malowniczych krajobrazów do zwiedzania (a także rewelacyjnego modelu jazdy konnej - a co!:) grę dało się ukończyć w jakieś 6 godzin, wykonując także wszystkie misje poboczne (czytaj - znalezienie zakapiorów z plakatów Wanted). Pamiętam, gdy podczas oglądania napisów końcowych westchnąłem - "Ech, gdyby to zrobił Rockstar - pewnie byłoby dłużej." Akcja przeskakuje parę lat do przodu, mamy format BLU-RAY, Activision wykupiło Bungie a Iga Wyrwał prezentuje swe wdzięki tylko swemu nowonarodzonemu dzieciątku. Ech, ciężkie nastały czasy...

 

Kurde, o czym to ja miałem...? Ach, no tak! Rockstar wydaje owoc swojej kilkuletniej pracy - RED DEAD REDEMPTION. Wszelkie zwiastuny, filmiki na YT i informacje prasowe nie pozostawiają wątpliwości - będzie killer. Ba! Będzie killer i spełnienie moich najskrytszych marzeń (no, może tych to akurat nie, bo wiążą się one ze wspomnianą wcześniej świeżo upieczoną mamą;). Rozbudowany świat, wciągająca historia, zadania poboczne, polowania, wątek ekonomiczny, polowania, ciekawe postacie a także polowania i obdzieranie zwierzątek ze skóry (proszę nigdzie nie dzwonić:). Pominę już perypetie związane z możliwością (a raczej jej brakiem) zakupu gry, gdyż każdy mieszkający w naszym pięknym kraju, wie że jej zdobycie w dniu premiery graniczyło z cudem. Po jakimś miesiącu udało mi się zdobyć swój egzemplarz (jedna z sieci marketów elektronicznych, jedyne 239zł:) i zanurzyć się w świecie misternie wykreowanym przez mistrzów gatunku.

 

Co można napisać o najlepszej grze wszechczasów (uuups, to już znacie moje zdanie i dalszy ton recenzji będzie przewidywalny:)? Jak już pewnie wiecie, akcja RDR ma miejsce w okresie schyłku dzikiego zachodu, na którego tereny bezlitośnie wkrada się cywilizacja, brutalnie obdzierając dziewicze tereny z całej romantycznej otoczki. Bohaterem opowieści jest John Marston, nawrócony bandyta, szantażem zmuszony przez federalne władze do pomocy w ujęciu (lub zabiciu) swojego byłego kompana, Billa Williamsona.

 


STARRING:


W dużym uproszczeniu RDR można określić mianem GTA na dzikim zachodzie i mimo wielu podobieństw (w końcu to Rockstar) takie określenie nie tylko nie oddaje całej złożoności nowszego dziecka Wielkiego R*, ale również jest dla niego krzywdzące. Owszem, mamy tu znajome elementy: radar, mapę podzieloną na kilka większych fragmentów, do których dostęp zyskujemy wraz z postępami w grze i umieszczone na niej literki imion naszych zleceniodawców. Cała reszta jest jednak na dużo wyższym poziomie niż w takim np GTA4 (które uwielbiam, żeby nie było:).

 

Począwszy od przeolbrzymiego świata, który nie dość, że oferuje zapierające dech w piersi widoki i malownicze pejzaże, i oczywiście stanowi przeurocze tło do wykonywania tych wszystkich zadań, to jest jeszcze niesamowicie żywy i plastyczny (ach, ten zachód słońca). Rockstar oddaje nam do zabawy piaskownice pełną życia i niespotykanego dotąd w grach realizmu na taką skalę. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że to nie John Marston jest głównym bohaterem tej opowieści, ale ten świat właśnie. Tu zawsze coś się dzieje, ziemia jest usiana roślinami, które możemy zbierać (zarówno w celach handlowych, jak i do ukończenia sidequestów), zwierzętami, w gatunkach tak wielu, że nie starczyłoby mi miejsca, żeby je wszystkie wymienić (jest tu wszystko - od karaluchów po bizony). Niebo upiększają swym majestatem ptaki, których obecność, oprócz odgłosu przez nie wydawanego, oznajmia nam cień rzucany na ziemię przez ich rozpostarte skrzydła (wspaniały widok).

 

Na osobny akapit zasługują konie, które są tak żywe, że gdy ktoś przypadkiem (lub Ty sam/a) zastrzeli takiego to momentalnie człowiekowi robi się po prostu głupio i nieswojo. Rewelacyjna animacja, praca mięśni, zachowanie podczas postoju, "strzyżenie uszami", parskanie, prychanie, sprawiają że bardzo łatwo się do swojego wierzchowca przywiązać, zwłaszcza że taki oddany kompan dostaje bonus do staminy, dzięki czemu może dłużej popylać na "zwiększonych obrotach". Konia można przywołać gwizdnięciem i przybiegnie do Ciebie znikąd (nawet jeśli został w innym mieście:). Oczywiście to wszystko nie oznacza, że pozostałe stwożonka zostały potraktowane po macoszemu - nic bardziej mylnego, wszystkie wykonane zostały z wielką dbałością o szczegóły zarówno wizualne, jak i w kwestii wydawanych dźwięków.

 

Rozpisałem się trochę o tych zwierzaczkach bo przypomniałem sobie, iż niedługo po starcie gry, tuż po początkowych perypetiach, wybrałem się do lasu na polowanie i spędziłem tam z 15 godzin na ubijaniu niewinnych (choć czasem groźnych, jak dziki, pumy czy wilki:) stwożeń bożych i obdzieraniu ich ze skóry w celach handlowych (moja żona nie mogła na to patrzeć:). Oprócz takich atrakcji ten wielki, żyjący świat oferuje całą gamę misji pobocznych, zadań opcjonalnych, ukrytych skarbów, sekretów, miejscówek czy zwyczajnie fantastycznych widoków do podziwiania, które skutecznie odrywają gracza od głównego wątku fabularnego. Zmienne pory dnia i nocy, czy warunki atmosferyczne (ulewa i burza - coś pięknego) to wisienka na torcie i dopełnienie obrazu misternie wykreowanego, sugestywnego świata.

 


ALSO STARRING:


Wątek fabularny to, jak zwykle w przypadku R*, małe mistrzostwo świata - fantastyczne postacie, które mają swoje osobowości, akcenty, nawyki, przywary i których zwyczajnie nie da się nie lubić - to znak rozpoznawczy ich gier. Nie inaczej jest w RDR. Nasi zleceniodawcy, postacie napotykane losowo i wszyscy inni, którzy zostali przez R* wyeksponowani bardziej od reszty to plejada niezapomnianych świrów oraz indywiduów, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są bezbarwni. Zasługa to przede wszystkim fenomenalnego voice-actingu, świetnie wyreżyserowanych cut-scenek i fantastycznych dialogów, które nie raz rozbawią was do łez. Po przejściu gry każde z was będzie miało swojego ulubieńca (moi to szeryf i Landon Ricketts - genialna postać). To właśnie oni (i one:) będą waszymi zleceniodawcami i motorami napędowymi kolejnych misji, nieuchronnie popychającymi fabułę ku końcowi. A misje te są niesamowicie zróżnicowane i odpowiednio wkomponowane w całość genialnego klimatu.

 

Oczywiście w większości z nich będziemy wielokrotnie pociągać za spust, ale przecież to dziki zachód a JM jest wyjętym z pod prawa bandziorem (eks, ale jednak:), który umiejętność posługiwania się rewolwerem (a także nożem, tomahawkiem, mołotowem, dynamitem, shotgunem, snajperką i jeszcze paroma innymi:) wyssał z mlekiem matki. A wyssał on tego całkiem sporo, gdyż oprócz wszechobecnego cover-systemu, w częstych wymianach ołowianych argumentów pomagać nam będzie Dead Eye, czyli RDRowy odpowiednik bullet-time (którego wskaźnik możemy zapełnić, pijąc bimber na przykład:). Z początku niezbyt doskonały, w miarę czasu upgrade'owany pozwoli na wykonywanie tych wszystkich filmowych akcji, które widzieliśmy w westernach. Dziurawienie kapelusza w powietrzu? Jest. Wytrącenie broni celnym strzałem w dłoń? Check. Ubicie sześciu gości sześcioma szybkimi headshotami? No problem. To i jeszcze więcej, tylko w RDR.

 


GANG BANG:


jMultiplayer w RDR nie jest mi potrzebny do szczęścia. Żeby nie było - nie jest zły, wręcz przeciwnie - jest całkiem fajnie, ale dla mnie RDR to ta opowieść o samotnym kowboju i jego misji. Multi jest siłą rzeczy obdarte z tego klimatu, który zastępują rozwrzeszczane dzieciaki, szukający ujścia frustracji, kiedy serwery CoD są poddawane konserwacji. Niemniej warto wspomnieć, że do dyspozycji graczy zostaje oddany cały ten ogromny, żyjący świat i wraz z bandą kumpli możemy uskuteczniać jeden wielki co-op, czyszcząc kryjówki bandytów czy wspólnie polować, ale już pojedynki typu deathmatch wypadają średnio (może to FPSowe zboczenie, choć w Uncharted 2 grało mi się lepiej). Jeśli chodzi o kooperację - zdecydowanie jest dobrze.


DLC:


Oprócz dodatkowych trybów multi i popierdółek w stylu słynnej już "zbroi dla konia" Rockstar popełniło DLC inne niż wszystkie - Undead Nightmare. Dodatek ten zapewnia więcej frajdy i czasu gry niż niejedna "pełnoprawna" produkcja. Chłopaki i dziewczyny z R* mogły trochę "rozluźnić poślady" i zaszaleć w kwestii fabularnej, oferując graczom absurdalny scenariusz i dużo czarnego humoru a pokonywanie kolejnych fal zombie wraz z kumplami to świetna zabawa - zdecydowanie polecam.

 


JAK MNIE WIDZĄ (I SŁYSZĄ), TAK MNIE PISZĄ:


OK. Poznaliśmy już fabularną otoczkę, miejsce akcji i mechanikę rozgrywki. A jak to wszystko brzmi i wygląda? Otóż brzmi rewelacyjnie. Począwszy od nastrojowego plumkania w tle, poprzez fantastyczny voice-acting na niezwykle sugestywnych odgłosach otoczenia kończąc. Każdy zwierzak (tak, wiem, znowu:) ma swój charakterystyczny odgłos i po samym dźwięku będziesz wiedzieć, że w trawie czai się grzechotnik (plus koń zarży ostrzegawczo) a kawałek dalej, ze swoim firmowym chrumkaniem przebiega pancernik. Odgłosy wystrzałów, świst kuli, stukot kopyt, szum wiatru, śpiew ptaków czy odgłos przejeżdżającego pociągu... Wszystko to składa się na niesamowitą atmosferę tego wyjątkowego dzieła.

 

W kwestii graficznej sprawa nie jest tak jednoznaczna. Oczywiście mamy do czynienia z wielką przestrzenią do ogarnięcia, piękne widoki i animację, którą napędza kapitalny silnik Euphoria, oferując nam widoki pijanego Johna Marstona i upadających na setki sposobów bad guyów. Czysto technicznie patrząc - gra ma sporo uchybień (w wersji na PS3 szczególnie), które można olać, ale których istnieniu nie można zaprzeczyć. Występuje pop-up, łamanie się tekstur, okazjonalne zapadanie się pod glebę (baaardzo rzadkie, ale jest) i wszechobecny aliasing. To grafika widziana oczami malkontenta, dla którego najważniejsza jest rozdziałka i ilość FPS. Jeśli, tak jak ja, macie gdzieś technikalia, rozumiecie że wykreowanie takiego świata musiało wiązać się z pewnymi kompromisami i najważniejszy jest dla was design, klimat, ciepło i dusza wykreowanego świata to RDR jest jedną z najpiękniejszych gier w jakie kiedykolwiek zagracie.


SŁOWO NA NIEDZIELĘ:


Z moich powyższych zachwytów można by wywnioskować, że jest to gra idealna, pozbawiona wad i ogólnie diamencik. Prawda jest taka, że jest to gra świetna, ja jestem świadomy jej wad (kwestie techniczne, niski poziom trudności czy... brak Indian i łowienia ryb - powaga, gdzie ryby?:), ale wszystkie one bledną przy ogromie tej produkcji i pięknie wykreowanego świata, pozwalając mi ocenić ją najwyżej, jak się tylko da.

 

zalety:  Hmm... wszystko? :)

wady:  Drobne niedoróbki techniczne, brak indian, brak łowienia ryb :)

ocena: 10

Źródło: własne

Komentarze (37)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper