Niedoceniony klasyk: Def Jam: Fight for NY

BLOG
1492V
Niedoceniony klasyk: Def Jam: Fight for NY
CharyChelak | 17.07.2018, 17:24
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Nie wiem, kiedy EA tak naprawdę miało swój złoty okres i wydawało największe hity - czy w ogóle kiedykolwiek tak było. Wiem z kolei, że najlepsza odsłona Def Jam trafiła na półki sklepowe w 2004 roku, a był to również czas Burnouta, legendarnych odsłon Need for Speed, Medal of Honor i jeszcze kilku innych. Ale bijatyka Elektroników nie była akurat w cieniu wyżej wymienionych marek.

Def Jam to dla mnie od zawsze trudny temat do ugryzienia - pierwszy raz zagrywałem się w Fight for NY jakoś po premierze, czyli będąc jeszcze szczylem. Kilka lat później mniemałem, że tytuł uchodzi raczej za typowego średniaka, choć moja miłość do batalii między gwiazdami rapu była nieustanna. Było to jakieś pięć lat temu, gdy dorwałem port na PSP i łyknąłem go za jednym zamachem, a następnie z czystej ciekawości odświeżyłem sobie kilka recenzji - okazało się, iż byłem w błędzie, bo krytycy ocenili produkcje równie wysoko. Więc gdzie leży problem? Dlaczego Fight for NY stoi w cieniu pozostałych bijatyk? A może prawię bzdety i wcale tak nie jest?

Seria od początku była w trudnym położeniu, a zapracowało na to kilka czynników. Portu na PSP nie liczę, DJ: Vendettę, czyli poprzednika okiełznałem jedynie częściowo i właśnie wydanie z 2004 wspominam najcieplej. Od początku uważałem, że gra nie otrzymała od graczy należytego szacunku pomimo ogromnych ambicji, gdzie nawet sama fabuła wypadła oryginalnie, choć nie należy do najbardziej skomplikowanych. Opowieść orbituje wokół dwóch największych ekip, trzęsących ulicami Nowego Jorku. My wcielamy się w wykreowanego przez nas bohatera i dołączamy do gangu D-Mob, który walczy o respekt z ekipą Crow's Crew. Historia jest prosta i w tym jej urok - istotą pojedynków są wpływy, honor oraz szacunek, co fantastycznie wpisuje się w stylistykę gry, tak mocno czerpiącej z hip-hopowego półświatka. Nie ma tu miejsca na komiczny, przerysowany misjonanizm z ratowaniem świata przed zagładą, zamiast tego mamy czysty, surowy styl, którym delektujemy się w akompaniamencie rapowych hitów. Def Jam: Fight for NY oferuje imponujący edytor postaci - naszemu fighterowi wybieramy nie tylko kolor skóry, posturę, czy wzrost, lecz określamy nawet tak drobne szczegóły, jak kształt szczęki, nosa, rozmieszczenie oczu, bądź fryzura - twórcy wiedzieli, że fani wybranego gatunku muzycznego będą chcieli kreować swojego zabijakę, upodabniając go przykładowo do swojego idola, czy tworzyć zakapiora, albo pozornego chudzielca. Bohaterowi przypisujemy także trzy z pięciu dostępnych stylów walki: submissions, kickboxing, wrestling, martial arts, street fighting i dokonujemy prostego upgrade'u za punkty doświadczenia po wygranych walkach, dzięki czemu zyskujemy siłę, szybkość, jak i wytrzymałość. Pojedynki odbywają się w przeróżnych miejscach, które przynależą do danej ekipy - są to odpowiednio kluby, metro, ring z klatką, złomowisko, podziemny parking i kilka innych, które wpisują się świetnie w konwencję hip-hopowego stylu, lwia ich część wydaje się być żywcem wyciągnięta z teledysków raperów. Wszystkim operujemy z naszego apartamentu, gdzie mamy możliwość zajrzeć do garderoby, obadać mapę z bieżącymi walkami, albo poczytać przychodzące do nas wiadomości. Klimat więc czuć i to bardzo mocno.

Gwóźdź programu to z kolei rzecz jasna sam gameplay, możliwości oraz system walki. I tutaj tak naprawdę pojawia się pierwszy aspekt, wpływający na renomę pozycji - w Fight for NY gra się bardzo przyjemnie przede wszystkim za sprawą ogromnej interakcji z otoczeniem. Na każdym kroku mamy możliwość skorzystać z przedmiotów leżących dookoła nas i potraktować oponenta baseballem, zrobić klasycznego tulipana z butelki, przełożyć łopatą przez plecy, przytrzasnąć drzwiami od błyszczącego Cadillaca na 24 calach, a nawet wepchnąć pod metro. Co więcej, niejednokrotnie trafiają się lokacje, gdzie bijemy się będąc zamkniętymi w krąg gapiów, którzy mogą nam zarówno pomóc, gdy ktoś z tłumu poda nam przydatny przedmiot, albo wręcz przeciwnie, chwycić za ręce, zblokować i pozwolić obkładać nas przeciwnikowi przez dłuższą chwilę. W takich wypadkach musimy uważać na pasek zdrowia, jak i na kondycję, co może ostro zniwelować nasz zapał - w grze zaimplementowano bowiem ciekawe super-combo, które uaktywnialiśmy po zebraniu punktów dynamicznym obrotem analogów na kontrolerze. Wówczas chwytaliśmy fightera i następowała przeszyta bólem seria ciosów, często posyłająca wroga na deski. Wygląda to bardzo ciekawie, nawet w wykonaniu kobiet, gdyż tytuł oferuje grywalne postacie płci pięknej, z resztą pod kątem fabularnym są one niejednokrotnie iskrą zapalną w konfliktach między zawodnikami, co jeszcze bardziej oddaje klimat Def Jam. Ale nie tylko fabułą tytuł stoi - dla graczy dostępnych jest mnóstwo trybów, gdzie możemy walczyć w odpowiednikach Deathmatch (wszyscy na wszystkich), bić się solo, albo w parach. Wszystko jest na swoim miejscu.

 

Ciekawa mechanika walki ma jednak przez to wszystko swoje bolączki, głównie z racji jej prostoty - seria od początku nie zżyła się z duchem rasowej bijatyki jakiego od zawsze doświadczaliśmy na konsolach. Pojedynki bywają banalne, kwadratowe wręcz, możemy zapomnieć o szlifowaniu do perfekcji combosów niczym w Tekkenie, choć paradoksalnie jeśli ktoś dobrze grał w Def Jam, to osoba świeżo zasiadająca do gry nie ma raczej szans na wyrównany pojedynek, klikając gwałtownie i na oślep przyciski na padzie, by odnieść zwycięstwo, a z czym borykało się niejedno porządne mordobicie. Więcej, gdyby Fight for NY został pod kątem technicznym odpowiednio przebudowany, mógłby równie dobrze stać się chodzoną bijatyką. Toporność rozgrywki kuleje, to też dla prawdziwego wyjadacza gatunku na próżno szukać wyrafinowanego stylu, cierpliwego uczenia się przeciwnika i wielogodzinnych treningów żeby zyskiwać cenne ułamki sekund, które notabene często decydują o wygranej. Poza tym, cały czas trzeba mieć na uwadze samą prezentację gry i oscylowanie wokół sztywnej, określonej konwencji - jak sama nazwa wskazuje, Def Jam to pozycja, gdzie dominuje hip-hopowy klimat, dostępni zawodnicy to autentyczni wykonawcy współpracujący, a przede wszystkim wydający kiedykolwiek swoje albumy w owej wytwórni - jest ich cały przekrój i o ile dla fana rapu tytuł automatycznie z miejsca zyskuje przy werdykcie przysłowiowe oczko wyżej, tak dla reszty odbiór jest zupełnie różny w zależności od preferencji - nie ma tutaj bowiem miejsca na legendarne postacie, którymi szczycą się bijatyki z najwyższej półki pokroju Street Fighter, Mortal Kombat, albo Soul Calibur. Dodatkowo, twórcy zręcznie uporali się z licencjami i trafili w odpowiedni czas, bo nie wiemy, jak wyglądałaby taka produkcja z gwiazdami rocka na czele, kiedy to fani innego gatunku mieliby okazję obkładać się po twarzy swoimi ulubionymi artystami.

Ale za to właśnie uwielbiam Def Jam - raz, że zawsze było mi po drodze z hip-hopem, a dwa że Fight for NY jest jego esencją - mnóstwo licencjonowanych tracków i ikonicznych postaci pokroju Fat Joe, Snoop Dogg, Xzibit, Ice-T i masy innych. Naszego protagonistę ubieramy w sklepach, które oferują odzież stanowiącą wizytówkę niejednego muzyka, że nie wspomnieć o Phat Farm, Dada, lub Sean John należące do P. Diddy'ego (a do tego jeszcze tatuaże). To kawał konkretnej produkcji, pomijanej za każdym razem w rankingach najlepszych klepanek, ale nie dlatego, iż jest słaba - jest po prostu inna. Inna, lecz równie dobra i jeżeli obiło Wam się o uszy coś takiego, jak Def Jam to koniecznie sprawdźcie Fight for NY i trzymajcie się z dala od kontynuacji, czyli ICON, które stało się strasznie przekombinowane i posłało cały dorobek marki do piachu.

 

PS. Przypominam o profilu PPE na Discordzie, możecie dołączyć TUTAJ.

Oceń bloga:
23

Komentarze (24)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper