Overwatch, czyli gram, żeby wygrać!

BLOG O GRZE
1302V
Overwatch, czyli gram, żeby wygrać!
DawidThePlayer18 | 01.12.2018, 02:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Overwatch to jedna z niewielu gier nastawionych całkowicie na rozgrywkę sieciową, która wzbudziła moje zainteresowanie. Nie na tyle jednak, abym po najnowszą markę Blizzarda sięgnął w okolicach premiery. Przez wiele miesięcy obserwowałem więc rozwój gry i czekałem na odpowiedni moment, aby chwycić za broń i dołączyć do wciąż rosnącej społeczności fanów. Moment ten nastał w lipcu bieżącego roku.

Początek wakacji nie był jednak okresem, w którym po raz pierwszy spróbowałem swoich sił w walce z innymi graczami. Zanim zdecydowałem się na zakup pełnej wersji gry wziąłem udział w jednym z licznych darmowych weekendów, podczas których przez kilka dni można było całkowicie za darmo sprawdzić, czy Overwatch jest produkcją wartą pełnej ceny. Pamiętam, że wówczas, spośród niemal trzydziestu dostępnych postaci najczęściej wybierałem Smugę i Żołnierza-76. Smugę dlatego, iż podobała mi się wizualnie oraz zdobiła okładkę gry. Żołnierz-76 natomiast oferował bardzo przystępny gameplay dla kogoś, kto wcześniej w strzelanki grał raczej okazjonalnie. Zanim darmowy weekend dobiegł końca zdołałem tą dwójką wbić 10. poziom. Czasu spędzonego z Overwatch nie uznałem za zmarnowany, ale nadal nie byłem pewien, czy chcę zaopatrzyć się w pełną wersję i zacząć regularnie przeznaczać kolejne godziny mojego cennego życia na rozgrywki sieciowe z innymi, przeważnie obcymi osobami. Uznałem, że Overwatch w ówczesnej formie szybko mnie znudzi, więc wróciłem do punktu wyjścia, czyli czekania i liczenia na to, że Blizzard wkrótce znacznie rozbuduje swoją nową franczyzę.

Czas mijał, a twórcy implementowali do gry kolejne eventy, dodawali nowe postacie oraz skórki, lecz ja nadal nie potrafiłem w tym wszystkim znaleźć niczego dla siebie. No, może poza jednym wyjątkiem, jakim jest D.Va. Postać ta szybko podbiła moje serce i zaczęła stanowić bardzo konkretny argument za sięgnięciem po Overwatch. Wciąż jednak była to tylko jedna bohaterka z prawie trzydziestu dostępnych herosów, która szczerze zachęcała mnie do gry. Jak bardzo bym Hany Song nie uwielbiał, tak w dalszym ciągu potrzebowałem znacznie większej ilości powodów, aby rozpocząć swoją przygodę z wielokrotnie nagradzaną produkcją Blizzarda. W końcu, pewnego dnia, podczas przeglądania Facebooka natknąłem się na informację zapowiadającą dodanie do Overwatch, kolejnej, dwudziestej ósmej już postaci, którą miał być... chomik w mechu. Kiedy upewniłem się, że przeczytana właśnie wiadomość nie jest żartem natychmiast stwierdziłem, iż nic lepszego już tej gry nie spotka. No bo, czy można przebić coś takiego, jak przerośnięty, uroczy chomik w okrągłym, śmiercionośnym mechu z poczwórnymi działkami i kotwiczką? Jako oddany miłośnik gryzoni wszelakich nie mogłem wówczas wyobrazić sobie lepszego momentu do nabycia Overwatch.

Los chciał, iż w tym samym czasie sporo sklepów sprzedawało ów grę w edycji Game of the Year Edition za znacznie niższą (niecałe 100 złotych) od premierowej cenę. Ten nieoczekiwany zbieg okoliczności sprawił, że 7 lipca 2018 roku stałem się dumnym posiadaczem pudełkowego wydania Overwatch, a także, po raz pierwszy w historii subskrybentem usługi PlayStation Plus. Przede mną jawiły się niemal dwa miesiące swobodnego grania, które wykorzystałem najlepiej, jak tylko mogłem, przekraczając pod koniec wakacji setny poziom. Ciekawostką jest fakt, że gra przeniosła moje postępy z ogrywanego miesiące temu darmowego weekendu do pełnej wersji, w wyniku czego swoją karierę w Overwatch zaczynałem już od 10. poziomu, co nieznacznie pomogło mi osiągnąć tak wysoki wynik. Przez te kilkadziesiąt dni praktycznie codziennego grania na wirtualnym polu walki wydarzyło się naprawdę sporo ciekawych rzeczy, które od dłuższego czasu chciałem opisać na swoim blogu. Wszystkich zainteresowanych zapraszam zatem na moją krótką relację z ogrywania Overwatch oraz subiektywne wrażenia, jakie sformułowały się w mojej głowie podczas obcowania z tą, wciąż niezwykle popularną produkcją Blizzarda.

Mój pierwszy raz z Haną Song

Jako, iż wszelkie samouczki oraz podstawy rozgrywki, na których oparte zostało Overwatch przyswoiłem już dawno temu to po zainstalowaniu pełnej wersji gry od razu ruszyłem do boju. Tym razem jednak nie jako podróżująca w czasie Smuga, czy wyjęty wprost z najnowszej odsłony Call of Duty Żołnierz-76, a jako nastoletnia pilotka mecha, która skradła me młodzieńcze serce. Z początku obawiałem się, że D.Va nie spełni moich oczekiwań pod względem gameplayu, a sterowanie całkiem sporym robotem bojowym okaże się zbyt skomplikowane, w wyniku czego nie będę mógł czerpać przyjemności z grania jako urocza, koreańska celebrytka. Na szczęście rosnący niepokój szybko okazał się bezpodstawny. Wystarczyła bowiem tylko chwila, abym nauczył się ruchów D.Vy i zaczął sukcesywnie wykorzystywać je w walce. Kolejne eliminacje wpadały zaskakująco szybko, a liczba wygranych meczy znacznie przewyższała ilość porażek, co tylko motywowało do dalszego spędzania czasu z nowo nabytą grą. Dziś mogę zupełnie szczerze powiedzieć, że moje początki w Overwatch były naprawdę udane, choć nie wiem, czy aktualnie nadal zasiadałbym do kilkunastu meczy dziennie, gdyby D.Va tak idealnie nie wpasowała się w moje gusta, zarówno wizualnie, jak i pod względem rozgrywki.

No właśnie, rozgrywka. Jak wygląda gameplay w Overwatch i co sprawia, że pomimo stosunkowo małej ilości dostępnych trybów regularnie przyciąga mnie do ekranu na te kilkadziesiąt minut dziennie? Cóż, sama gra nie stanowi żadnej rewelacji w gatunku sieciowych strzelanek, a złośliwi stwierdzą nawet, że to po prostu nieco lepiej wykonana kopia Team Fortress 2 i ja w żadnym wypadku nie zamierzam udawać, iż jest inaczej. Sam przecież długo wzbraniałem się przed zakupem, argumentując swoją niechęć małą różnorodnością trybów, czy nieco wygórowaną ceną. Siłą Overwatch są jednak postacie i całe lore wokół nich zbudowane, czy to w prześlicznych animacjach, czy w darmowych komiksach. To właśnie niezwykle charyzmatyczni bohaterowie oraz ich interakcje sprawiają, że każdy, nawet najgorzej rozegrany mecz może sprawiać frajdę i wywołać okazyjnie uśmiech na twarzy. Zwłaszcza jeśli sterujesz swoim ulubionym bohaterem, a członkowie twojej drużyny lubią używać kwestii oraz emotek, w celu rozluźnienia sytuacji lub delikatnego wyśmiania nieudolności ekipy.

Overwatch jest naprawdę cudowne pod tym względem, bo pozwala uwierzyć, że po drugiej stronie ekranu również siedzą ludzie, którzy dobrze się bawią, niezależnie od wyniku meczu, co buduje niezwykłą, wręcz cukierkową atmosferę. Nigdy nie miałem wrażenia, że strzelam do nieco bardziej rozgarniętej sztucznej inteligencji, która po przegranej potyczce natychmiast zdradzi mi z kim sypia moja rodzicielka, a następnie zgłosi moje konto, skazując je na potencjalną banicję. I za to właśnie pokochałem Overwatch. Za każdym razem, kiedy sięgam po ostatnią produkcję Blizzarda jestem pewien, że czeka mnie kilka, niezwykle relaksujących godzin zabawy w świecie pełnym fantastycznie wykreowanych bohaterów oraz graczy chcących po prostu miło spędzić czas. Nie da się ukryć, że gra wywarła na mnie bardzo pozytywne pierwsze wrażenie.

Dni mijały, a licznik godzin rozegranych jako D.Va rósł w zastraszającym tempie. Inne postacie wybierałem praktycznie tylko wtedy, kiedy samą Hanę ktoś błyskawicznie sprzątnął mi sprzed nosa. Na całe szczęście zbliżał się moment debiutu Burzyciela, dla którego to w końcu zdecydowałem się ostatecznie zakupić omawianą właśnie produkcję. Wyczekiwana aktualizacja trafiła na serwery 24 lipca, a Hammond jeszcze tego samego dnia stał się moim drugim ulubionym bohaterem w grze. Niezwykle trudno było nim jednak rozegrać jakikolwiek mecz, bowiem debiut tak odmiennego od reszty herosa zaintrygował naturalnie także całą rzeszę innych graczy, chcących sprawdzić Burzyciela w akcji. Prawie za każdym razem więc, podczas wybierania postaci ktoś okazywał się szybszy, w wyniku czego przeważnie i tak kończyłem jako D.Va, a chęć przetestowania Hammonda pozostawała niezaspokojona. Dopiero po kilku dniach, gdy Burzyciel przestał już stanowić sensację mogłem na spokojnie zacząć czerpać przyjemność z taranowania innych graczy jak kręgle oraz rozstawiania wokół nich śmiercionośnego pola minowego.

Don't anger the hamster

Przerośnięty chomik na dobre kilkadziesiąt meczy zastąpił mi, wydawać by się mogło bezkonkurencyjną pod względem gameplayu Hanę Song i ostatecznie skonkretyzował mój preferowany typ postaci. Grając Burzycielem zauważyłem bowiem, że najlepiej czuję się w skórze bohatera mobilnego, który potrafi szybko przemieszczać się po mapie lub natychmiast uciec z pola walki. Jeśli heros posiada dodatkowo całkiem sporo punktów zdrowia lub nieskończoną amunicję (D.Va rządzi!) to już w ogóle bajka. Tymczasowe osłony oraz umiejętność specjalna, pozwalająca kontrolować tłum również jest mile widziana, gdyż wielokrotnie może okazać się nieoceniona i uratować tragiczną sytuację całej drużyny. Nabywana z czasem świadomość tego wszystkiego pozwoliła mi w pewnym momencie zrozumieć rolę tanka. Zacząłem więc częściej atakować chronione przez przeciwników cele oraz regularnie sprawdzać, czy ładunek nie stoi w miejscu, zamiast tylko chaotycznie biegać po mapie i eliminować napotykanych agresorów. Świadomość, że przyczyniłem się do zwycięstwa drużyny daje mi znacznie większą satysfakcję niż przodowanie w ilości zdobytych fragów.

Mimo wszystko, średnia zdobywanych przeze mnie eliminacji i tak jest całkiem przyzwoita, a już na pewno zawsze większa od liczby zgonów. W końcu nie samym pchaniem ładunku człowiek żyje, a nic tak skutecznie nie wywołuje uśmiechu na twarzy jak widowiskowo przeprowadzona seria zabójstw. Zwłaszcza, kiedy oprawcą jest pulchny gryzoń w kulistym mechu. Specyficzny wygląd Hammonda nadaje się zresztą idealnie nie tylko do efektownego eliminowania przeciwników, ale także do prowokowania zabawnych interakcji z drużyną. Ciężko bowiem nie zwrócić uwagi, kiedy tak charakterystyczna postać macha łapką, w celu przywitania się lub (dzięki odblokowanej emotce) wyskakuje ze swojego uszkodzonego środka transportu i biega wokół niego naprawiając poszczególne elementy. Pewnego razu doszło do sytuacji, w której jeden z graczy (jako Zaria) podszedł do mnie i stwierdził, iż jestem "zakałą swojej drużyny". Było to o tyle zabawne, że w trakcie całego meczu, obiektywnie patrząc zrobiłem najwięcej, jeśli chodzi o próbę osiągnięcia zwycięstwa, a nawet zdobyłem najlepsze zagranie meczu. Cóż, trzeba było nie drażnić chomika.

Letnie Igrzyska i skrzyneczkowy szał

Granie zarówno D.Vą, jak i Burzycielem sprawiało mi masę frajdy, a na horyzoncie majaczył już początek tegorocznych Letnich Igrzysk, czyli pierwszego eventu, w którym mogłem wziąć aktywny udział. Byłem niezwykle podekscytowany możliwością zakupienia starszych, związanych z ów wydarzeniem skórek dla wszystkich mniej lub bardziej lubianych przeze mnie postaci. Cieszyła mnie również świadomość, że wreszcie nadarzy się okazja, aby odblokować specjalny, sportowy skin (Taegeukgi) dla Hany. Tryb Futbolúcio natomiast nie wyglądał jak coś, w co chciałbym namiętnie pogrywać, więc postanowiłem skupić całą uwagę na zbieraniu waluty oraz skrzynek i kupowaniu kolejnych skinów. To w zupełności mi wystarczyło. Kilka dni przed startem igrzysk Blizzard zdecydował się jednak nieco podkręcić hype i zaczął ujawniać zupełnie nowe skórki dla poszczególnych bohaterów. Jedne były mniej, inne bardziej atrakcyjne, lecz żaden nie zwrócił mojej uwagi. Z wyjątkiem jednego.

Skuter Wodny dla D.Vy natychmiast stał się głównym celem, jeśli chodzi o jakiekolwiek nagrody z tegorocznych Letnich Igrzysk, a wszystko inne zostało zepchnięte na znacznie dalszy plan. 9 sierpnia zacząłem więc farmienie skrzynek, w nadziei, że którakolwiek z nich dostarczy mi upragniony skin. O zwykłym kupieniu skórki za walutę nie było mowy, ze względu na barierę cenową. 3000 monet wymagane do nabycia przedmiotu wyglądało jak fortuna przy posiadanych wówczas przeze mnie kilkuset sztukach. Codziennie wbijałem zatem ok. dwa poziomy oraz regularnie odwiedzałem Salon Gier dla dodatkowych skrzynek. Robiłem wszystko, co w mojej mocy, aby zwielokrotnić swoje szanse. Szczerze mówiąc, byłem do tego stopnia zdeterminowany, że w niektóre dni nawet zmuszałem się do siadania przed konsolą, co oczywiście szybko zaczynało źle wpływać na wyniki rozgrywanych wówczas meczy, a przede wszystkim zwyczajnie mnie męczyło, sprawiając jednocześnie znikomą przyjemność.

Czas leciał nieubłaganie, godziny spędzone w Overwatch mnożyły się w zawrotnym tempie, natomiast ilość otwieranych skrzynek przekraczała już granice dobrego smaku. Jak na złość, kolejne loot boksy karmiły mnie wszystkim, tylko nie wymarzonym Skuterem Wodnym dla D.Vy. Sytuacja zaczynała robić się naprawdę nieciekawa, kiedy począłem tracić cierpliwość i zauważyłem, że coraz częściej zerkam na kuszącą opcję zakupu kilkunastu, bądź kilkudziesięciu skrzynek za prawdziwe pieniądze. Na szczęście chore ceny poszczególnych zestawów skutecznie wybijały mi głupie pomysły z głowy. Byłem jednak naprawdę blisko wydania tych przysłowiowych "dwóch dyszek" na kilka dodatkowych loot boksów. Przyznaję, dałem się omamić sprytnym zagrywkom Blizzarda, ale naprawdę ciężko jest oprzeć się pokusie, kiedy gra niemalże macha ci przed nosem tak cudownym strojem dla ulubionej postaci.

Ostatnie dni trwania eventu były zatem bardzo intensywne, jeśli chodzi o farmienie skrzynek. Liczyłem na to, że zdążę chociaż uzbierać odpowiednią ilość waluty i po prostu odblokować sobie wymarzony przedmiot. Ostatecznie zakończyłem tegoroczne letnie igrzyska bogaty w kilka całkiem przyjemnych dla oka skinów, takich jak Lazurowe Wybrzeże, czy Grillmistrz-76. Mimo moich najszczerszych chęci zebrany zestaw skórek nie zawierał jednak upragnionego Skutera Wodnego, za co trochę się na Overwatch obraziłem i niedługo potem postanowiłem przerwać trwający praktycznie dwa miesiące maraton codziennego grania. Ktoś może stwierdzić, że to dziecinne obwiniać grę za zwykły brak szczęścia. Oczywiście zgadzam się z tym stwierdzeniem. Głównym powodem mojej przerwy od Overwatch nie była bowiem złość na system skrzynek, a zbliżające się wygaśnięcie 3-miesięcznego dostępu do usługi PlayStation Plus oraz, co ważniejsze nadchodząca wielkimi krokami premiera wyczekiwanego przeze mnie Marvel's Spider-Man od Insomniac Games.

Może zwiększymy poziom trudności?

Zanim jednak postanowiłem odpocząć od Overwatch spróbowałem po raz pierwszy swoich sił w trybie Rywalizacji. Dotychczas uparcie wzbraniałem się przed przystąpieniem do rozgrywek kompetytywnych, głównie ze względu na swoje dosyć casualowe podejście do gry oraz strach spotkania naprawdę nieprzyjemnych osób, które zniszczyłyby wyrobioną przez wiele tygodni grania bardzo pozytywną opinię o społeczności Overwatch. W końcu stwierdziłem, że i tak nie posiadam mikrofonu, a znaczna większość graczy na konsolach jest (z tego samego zresztą powodu) niema, więc nawet jeśli spotkałbym osobnika niepotrafiącego przegrywać to raczej zbyt wielu ataków personalnych bym nie usłyszał. Ponadto, gdy startowałem akurat trwał sezon 12., co dodatkowo zachęcało do spróbowania nowego trybu. Liczbę 12 uważam bowiem za swoją ulubioną. Jedynym problemem, który mnie w Rywalizacji tak naprawdę przerażał była świadomość konieczności grania z samymi obcymi ludźmi w drużynie. Do dziś powątpiewam, czy ma to jakiś głębszy sens.

Mimo wszystko, jakoś udało mi się wygrać pierwszy mecz kwalifikacyjny. Radość i satysfakcja nie trwały jednak długo, gdyż drugi mecz był już solidnym kopem w tyłek. Szybko zdałem sobie sprawę, że tutaj nie ma miejsca na samowolkę i bezstresową zabawę. Jeśli drużyna w którymś momencie się nie zgra to wszystko stracone, a przypomnę tylko, iż bardzo trudno jest się zgrać bez możliwości komunikacji. Uzasadniony lęk przed kolejną przegraną wpłynął więc na mnie do tego stopnia, że trzeci mecz rozegrałem dopiero kilka dni później, poprzedzając go dłuższym treningiem w pozostałych, mniej stresujących trybach. I był to bardzo dobry pomysł, gdyż zarówno tę, jak i następną potyczkę udało mi się bez większych trudności wygrać. Balans nie mógł jednak zostać zachwiany, więc kolejne dwa starcia zakończyłem sromotną porażką. Niechęć wzrastała, kurier z limitowaną edycją Marvel's Spider-Man już pukał do drzwi, a Overwatch wylądował na półce.

Dopiero po zdobyciu platynowego trofeum w najnowszej, niezwykle udanej produkcji Insomniac Games mogłem powrócić do wbijania kolejnych leveli jako D.Va oraz Burzyciel. Akurat, gdy kończyłem swoją przygodę z Peterem Parkerem w Overwatch startował kolejny event, Halloweenowa Groza. Oznaczało to oczywiście specjalne tryby do sprawdzenia oraz nowe skiny do zdobycia. Odświeżyłem więc subskrypcję PlayStation Plus i czym prędzej uruchomiłem popularną strzelankę Blizzarda. Sprawdzając nowości wprowadzone z okazji zbliżającego się 31 października zauważyłem, że 12. sezon Rywalizacji dobiega końca, a ja jeszcze nie rozegrałem wszystkich dziesięciu meczy kwalifikacyjnych. Postanowiłem dokończyć to, co zacząłem i spróbować swoich sił w tych ostatnich trzech rozgrywkach. Nie miałem przecież nic do stracenia, a tak czy siak musiałem w końcu zebrać odpowiednią ilość punktów, aby wyposażyć się w prestiżowe, złote uzbrojenie dla D.Vy i jej bojowego mecha.

Pierwsze podejście po dłuższej przerwie zakończyłem zwycięstwem. Los postanowił jednak zgotować mi powtórkę z rozrywki i następny mecz uczynić katastrofalną porażką, co postawiło mnie w niebezpiecznej pozycji, gdzie posiadałem cztery wygrane mecze i cztery przegrane. Nie miałem zielonego pojęcia, co się stanie jeśli zawalę ostatnią próbę, więc poziom stresu natychmiast wzrósł. Na szczęście niepotrzebnie, gdyż ostatnią szansę na zakwalifikowanie się do 12. sezonu Rywalizacji wykorzystałem w pełni, zdobywając złotą rangę i 2402 pozycję. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym podekscytowany nie przegrał kolejnych kilku meczy i nie spadł w rankingu o kilkaset miejsc. Aktualnie trwający sezon zbliżał się ku końcowi, a ja desperacko próbowałem uratować swoją sytuację, ostatecznie lądując na 2303 pozycji. Czy byłem z tego wyniku zadowolony? Ciężko powiedzieć, gdyż nie do końca orientowałem się w znaczeniu ów rang, a sama tabela wyników niezbyt mnie pociągała. Zauważyłem natomiast, że lekceważące podejście do Rywalizacji pozwala mi całkowicie skupić uwagę na bezstresowej zabawie w przyjemniejszych trybach oferowanych przez Overwatch, więc postanowiłem więcej nie zawracać sobie głowy rankingami. Cóż, spróbowałem, nie zaiskrzyło, więc po co się męczyć? Jakiś mecz od czasu do czasu rozegram, aby kiedyś wreszcie uzbierać potrzebne do nabycia złotych broni punkty, ale raczej nie zacznę brać kompetytywnej rozgrywki na poważnie.

Healerów dwóch

Wspomniałem wcześniej o starcie tegorocznej Halloweenowej Grozy, więc wypadałoby rozwinąć ten temat. Zanim jednak przejdę do opisywania przebiegu kolejnego eventu wywołam jeszcze odnotowane w poprzednim akapicie "przyjemniejsze tryby oferowane przez Overwatch", bowiem nie ograniczają się one tylko do Szybkiej Gry oraz Salonu Gier. Hero shooter Blizzarda posiada w swoim skromnym arsenale również tak zwaną Wyszukiwarkę Gier, która szybko skradła moje serce i zaintrygowała dostępnymi meczami. Gracze w bardzo kreatywny sposób próbowali przykuć uwagę innych wymyślnymi tytułami, takimi jak "AFK EXP FARM", "HIDE AND SEEK", "BEST SKIN WIN", czy "BABY D.VA BOXING". Szczególnie ta ostatnia propozycja wydała mi się niezwykle kusząca, więc w końcu postanowiłem spróbować i dziś mogę zupełnie szczerze przyznać, że była to jedna z najlepszych decyzji, jaką podjąłem w całym swoim życiu. Jak wskazuje nazwa, zabawa polega na tym, że każdy (niezależnie od drużyny) gra D.Vą bez mecha i może atakować jedynie ciosem wręcz, przy czym każdy taki pojedynczy cios jest śmiertelny. Wyobraźcie sobie więc kilkanaście koreańskich celebrytek biegających chaotycznie po niewielkiej mapie, rzucających bez przerwy najróżniejszymi tekstami i próbujących się nawzajem wyeliminować przysłowiowym "strzałem w mordę". Coś pięknego...

Przytoczony wcześniej Salon Gier nie zostaje jednak w tyle i także oferuje kilka całkiem pomysłowych wariacji standardowych trybów rozgrywki. Najbardziej do gustu przypadła mi Niska Grawitacja, która nieco zmienia tempo gameplayu oraz Totalna Masakra, będąca prawdziwą jazdą bez trzymanki. Prawdę mówiąc to, co przeważnie dzieje się wówczas na ekranie wręcz trudno opisać słowami, a jeszcze ciężej dostrzec wzrokiem, bowiem cały obraz pokryty jest różnokolorowymi wybuchami i skaczącymi wokoło postaciami, próbującymi chaotycznie się pozabijać, posiadającymi przy okazji znacznie zwiększony poziom zdrowia oraz przyspieszone odnawianie wszystkich zdolności. Ostatnie minuty takiego meczu potrafią być naprawdę solidną dawką adrenaliny oraz cudownym pokazem nieustępliwości zarówno współtowarzyszy, jak i przeciwników.

Innym trybem, który choć nie zdobył mojej sympatii to pozwolił mi odkryć kolejną ulubioną postać są Tajemniczy Bohaterowie, gdzie po raz pierwszy wszedłem w skórę Moiry. Nigdy nie podejrzewałbym siebie o czerpanie takiej przyjemności z grania supportem, a jednak rudowłosa naukowiec bardzo szybko nadgoniła Burzyciela i D.Vę w ilości rozegranych godzin. Moira jest nie tylko skutecznym healerem, ale też naprawdę niezłym DPS-em, dzięki swoim zabójczym kulom biotycznym, którymi może atakować kilka celów jednocześnie nawet się do nich nie zbliżając. Co ciekawe, grając Moirą często przoduję w ilości wyeliminowanych przeciwników, a już na pewno w liczbie wyleczonych obrażeń. Lubię być faktycznym wsparciem, jeśli widzę, że drużyna dobrze sobie radzi i docenia moją rolę w ekipie. Ponadto, miłym jest usłyszeć podziękowania za wyleczenie lub zostać uratowanym przed zbliżającą się śmiercią z rąk oponentów. To właśnie tego typu momenty zmotywowały mnie do częstszego wybierania postaci "wspierających".

Wkrótce zacząłem też przekonywać się do grania jako Lúcio. Brazylijski muzyk również całkiem nieźle sprawdza się jako bohater natarcia, który dodatkowo efektywnie leczy towarzyszy. Wystarczy, że ci będą kręcić się w jego pobliżu i voilà - stały przypływ punktów zdrowia zapewniony. Dodajmy do tego jeszcze możliwość odrzucania wrogów falą dźwiękową, czy śmigania po ścianach i mamy kolejnego, niezwykle grywalnego bohatera do dyspozycji. Naturalnie, zachwycony możliwościami dwójki healerów postanowiłem spróbować także innych postaci. Spośród niemal trzydziestu dostępnych wyborów zdecydowałem się spróbować Brigitte, Reinhardta, Złomiarza oraz Pięść Zagłady. Niestety żadnego z nich nie potrafiłem opanować do stopnia, w którym zacząłbym czerpać niewymuszoną frajdę z gry. No, może z wyjątkiem Złomiarza. Nim akurat całkiem szybko nauczyłem się "posługiwać" i od czasu do czasu (zazwyczaj w sytuacjach, gdy inne postacie zostały już wybrane) to właśnie w jego skórę postanawiam się wcielić. Oczywiście na tym nie poprzestałem i niekiedy próbuję zagrać jeszcze innymi bohaterami. Ostatnio na przykład odkryłem, że całkiem nieźle radzę sobie jako Wieprzu. Tylko czas pokaże, jacy kolejni herosi zaistnieją w moich statystykach pod D.Vą i Burzycielem.

Halloweenowa Groza i językowe objawienie

Skoro już pochwaliłem się swoim brakiem wstrętu do bohaterów wsparcia przyszła najwyższa pora, aby podjąć temat kolejnego, październikowego eventu, w którym miałem przyjemność brać udział. Ponownie wybrałem sobie zestaw skinów do upolowania i postanowiłem farmić skrzynki tak długo, aż wydarzenie nie dobiegnie końca. Tym razem zdecydowanie najciekawszych strojów doczekał się Hammond (Strach na Wróble), Pięść Zagłady (Potwór z Bagien) oraz Żołnierz-76 (Kiler-76). Co ciekawe przebranie dla Burzyciela zdobyłem już po otwarciu jednej z pierwszych dostępnych skrzynek. Najwidoczniej gra postanowiła wynagrodzić mi przegraną walkę o Skuter Wodny. Zadowolony mogłem więc przystąpić do dalszego polowania na upragnione skiny i sprawdzania nowych, halloweenowych trybów, gdyż zapowiadały się one znacznie ciekawiej od oferowanej podczas Letnich Igrzysk, niezbyt ciekawej wariacji na temat Rocket League. I faktycznie Zemsta Dr. Złomensteina bardziej przypadła mi do gustu od zabawy w piłkę nożną jako Lúcio. Był tu zarówno angażujący gameplay, polegający na odpieraniu kolejnych fal przeciwników oraz bossów, jak i fenomenalna oprawa całości z niezwykle klimatycznym lektorem na czele. Tyle wystarczyło bym tegoroczną Halloweenową Grozę sukcesywnie skończył z zestawem nowych skinów i kłębiącym się od dłuższego czasu w mojej głowie, kolejnym odkryciem dotyczącym Overwatch.

Nikogo chyba nie zaskoczę, jeśli napiszę, że gry Blizzarda praktycznie zawsze otrzymują pełną polską wersję językową, co oznacza przymusowe granie z dubbingiem tak długo, aż nie zdecyduję się zmienić języka całego systemu konsoli. Jako zagorzały przeciwnik zastępowania oryginalnej ścieżki dźwiękowej taką mniej naturalną (choć dla niektórych nieco bardziej zrozumiałą) postanowiłem oczywiście... zostawić polski dubbing. Nie dlatego, że grzebanie w ustawieniach PS4 było dla mnie jakimś wyzwaniem (w końcu Marvel's Spider-Man ogrywałem całkowicie po angielsku), ale dlatego, iż lokalizacja Overwatch wypadła zadziwiająco dobrze. A kiedy ja mówię, że polonizacja jakiegoś medium stoi na ponadprzeciętnym poziomie to wiedzcie, że coś się dzieje. Zanim jednak przejdę do wychwalania pomysłowości tłumaczy oraz trafionego doboru aktorów głosowych wyjaśnię dlaczego w ogóle dałem szansę polskiej wersji gry.

Otóż Overwatch jest grą nastawioną na rozgrywkę sieciową, gdzie praktycznie nie ma fabuły, a wszelkie kwestie wypowiadane przez postacie ograniczają się do prostych komunikatów i zabawnych interakcji, które raczej nie nabrałyby bardziej emocjonalnego tonu w oryginalnej wersji. W takim przypadku nie zależało mi na autentycznej grze aktorskiej, czy oddanych akcentach (choć te nikną w polskiej lokalizacji), a po prostu na poprawnie przetłumaczonych kwestiach, co by lepiej zrozumieć komendy współtowarzyszy podczas gry. Dostałem jednak coś więcej. Nie dość, że głosy zostały niemal idealnie dobrane do swoich anglojęzycznych odpowiedników i każdego bardzo przyjemnie się słucha to jeszcze tłumacze postanowili dokręcić śrubę i uraczyć polską wersję najróżniejszymi, mniej lub bardziej oczywistymi odniesieniami do otaczającej nas rzeczywistości. Na specjalne wyróżnienie zasługuje moim zdaniem fantastyczny ukłon w stronę znanego, rodzimego rapera - MC Kuli. Kiedy odpowiednio rozpędzimy się Burzycielem dane nam będzie usłyszeć kwestię "Kula daje fula", co jest oczywistym nawiązaniem do pierwszego hitu tegoż twórcy.

Odniesienia odniesieniami, ale to jeszcze nie wszystko. Tłumacze postanowili dodatkowo spolszczyć nazwy postaci, w wyniku czego zamiast Mercy mamy Łaskę, Widowmaker to Trupia Wdowa, a Tracer znamy pod pseudonimem... Smuga? No właśnie, ta ostatnia decyzja nigdy mnie nie przekonywała. No bo skąd ten dziwny pomysł? Cóż, jakiś czas temu odkryłem skąd i mój podziw skierowany do osób odpowiedzialnych za lokalizację momentalnie wzrósł. Wyszło na jaw, że genezy ów nazwy należy doszukiwać się w nomenklaturze wojskowej. Otóż istnieje coś takiego jak amunicja smugowa (ang. tracer ammunition), której sposób działania bardzo pasuje do stylu, w jakim porusza się bohaterka zdobiąca okładkę gry. Sam nigdy bym na to nie wpadł, więc dziękuję internetowi, że podsunął mi tę jakże interesującą i nieoczywistą ciekawostkę. Pozostaje tylko mieć nadzieję, iż przyszłość przyniesie nam więcej tak starannie przygotowanych lokalizacji.

Blizzard, do something!

Tym, niezbyt realnym życzeniem zbliżamy się powoli do końca dzisiejszego wpisu. Niestety, aktualnie Overwatch przestał być dla mnie grą priorytetową, w wyniku czego coraz rzadziej sięgam po pudełko z rzeczoną produkcją. Najzwyczajniej w świecie zabrakło mi motywacji, by rozgrywać kolejne mecze, wbijać coraz wyższe levele i uczestniczyć w "nowych", dosyć rzadko odbywających się eventach. Sama rozgrywka nadal sprawia mi przyjemność, ale brakuje w niej jakiegoś konkretniejszego celu, bo na dobrą sprawę gram tylko po to, żeby zdobyć kolejny poziom, otworzyć kolejną skrzynkę i zdobyć kolejne kosmetyczne przedmioty, z których wyłącznie kilka faktycznie cieszy. Blizzard powinien moim zdaniem zacząć przygotowywać trochę więcej zawartości niż nowa postać i nowa mapa. Z nieukrywaną przyjemnością zobaczyłbym jakieś świeże tryby lub nawet kampanię, chociażby w najbardziej okrojonej wersji. Doceniam wszelkie nowości, takie jak ostatnie, całkiem spontaniczne Wyzwanie Nano Cola D.Vy, ale to mimo wszystko wciąż za mało. Nawet jeśli zasugerowane przeze mnie nowe tryby i kampania są rzeczami niemożliwymi do zrealizowania, wciąż mam jeden, banalny pomysł jak sprawić, by Overwatch stał się lepszą grą.

Blizzard mógłby po prostu usunąć postać Mei i wszyscy byliby zadowoleni. Szczerze mówiąc jestem w szoku, że nikt z twórców, nawet sam Jeff Kaplan jeszcze tego nie zlecił. Rozumiem, pomyłki zdarzają się każdemu, ale od premiery minął już szmat czasu, a ta "wpadka" dalej widnieje na liście bohaterów. Chyba nie powiecie mi, że tak zła postać została zaimplementowana w jakichś innych celach, niż zwykły żart i pożywka dla trolli? Jak można udostępnić graczom taką Mei, która bez problemu unieruchamia przeciwnika zamrażając go, po czym spokojnie one-shotuje strzałem w pysk, a kiedy sama jest w niebezpieczeństwie od tak otacza się grubą bryłą lodu, zapewniając sobie nietykalność i co więcej regenerację zdrowia? Już nie wspomnę o stawianych wszędzie ścianach lodu, które wielokrotnie odcinają jedyną drogę ucieczki przed całą armią przeciwników lub utrudniają wyjście z miejsca respawnu. Mei jest problemem nawet jako członek tej samej drużyny. No przecież jaki debil to tak zaprojektował?!

Niechaj powyższe, niezwykle zasadnicze pytanie stanie się puentą tego wpisu. W każdym razie, mam szczerą nadzieję, że Overwatch zostanie z nami najdłużej, jak tylko się da, a i tak bogate już uniwersum z czasem nabierze gabarytów, bo potencjał na szereg nowej zawartości jest ogromny. Ja tymczasem będę próbował wykrzesać jeszcze trochę frajdy z "masakrowania noobów" jako D.Va odpalając od czasu do czasu grę na kilka meczy i wracając na dłużej przy okazji nowych eventów. Raz rozpoczęta warta nie może przecież zostać przerwana. W końcu świat potrzebuje bohaterów.

Oceń bloga:
12

Komentarze (15)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper