Tomassowa Kronika Biegowa #34_2019/6

BLOG
299V
Tomassowa Kronika Biegowa #34_2019/6
Tomasso_34 | 01.04.2019, 08:02
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

"Lubię wracać tam, gdzie byłem już" - śpiewał kudłaty Zbyszek Wodecki. Mam podobnie jak wykonawca kultowej "Pszczółki Mai". Lubię wracać do miejsc, które mnie zachwyciły, urzekły. Lubię ponownie odwiedzać miejsca, gdzie czuję się dobrze. Do takich na pewno należy Gdynia i ich cudowny półmaraton.

"Lubię wracać w strony, które znam. Po wspomnienia zostawione tam." Wróciłem do Gdynii - miejsca, gdzie w 2017 roku rozpoczęła się moja przygoda z Koroną Półmaratonów Polskich. Była to podróż pełna sentymentów i wspomnień. Dla Św. Jana Pawła II w "[...] mieście Wadowicach wszystko się zaczęło [...] Moja  miłość do półmaratonów narodziła się w Gdynii. To tu po raz pierwszy pobiegłem ten dystans poniżej 2h10m. Tu po raz pierwszy na trasie zacząłem się posilać żelami energetycznymi. Wiedziałem, że kiedyś tu wrócę. Nie wiedziałem jednak, że nastąpi to tak szybko. 

Moja wyprawa nad Bałtyk rozpoczęła się kilka minut po godzinie 8 rano, gdy swoją srebrną polówką podjechał po mnie Sylwester wraz z Anetą i Anią. Jak najszybciej mogłem, spakowałem do auta bagaże, a następnie sam do niego się wpakowałem. Jeszcze tylko jeden planowany przystanek i można było lecieć nad morze. Na samym końcu na pokład auta wsiadała moja oblubienica Elżbieta. Przytuliła mnie mocno i czule. Ja krzyknąłem, ile sił mi tylko bozia dała do naszego kierowcy: ”Wiśta wio!” i ruszyliśmy w podróż do północnej Polandi. W podróż do miasta zbudowanego przez inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Wielka szkoda, że Geniu nie był moim przodkiem, bo wtedy w Gdyni witano by mnie pewnie jako syna boga – stwórcy całego miasta. Witano by pewnie z wielką czcią i szacunkiem. Chyba że mieszkańcy wpadliby na pomysł, że mam kopnąć w kalendarz za ich grzechy. Wtedy nie byłoby fajnie. Lubię swoja krew, nie chciałbym nią zmywać żadnych grzechów. Niech sami sprzątają swoje brudy. Nie będę ich służącym. 

Droga przebiegała miło, szybko i zabawnie. Nie mogło być inaczej, gdyż towarzystwo było przednie, mimo tego, że ja, czyli najjaśniejsza z gwiazd całego firmamentu biegowych blogerów, siedziałem na tylnym siedzeniu. Podróż odbywana drogą ekspresową i autostradą ma ten plus, że jest szybka, ale ma też jeden wielki minus – jest nudna jak bajka „Pat i kot” dla dorosłego człowieka. Udało mi się jednak dostrzec jeden ciekawy obiekt architektury podczas podróży – lotnisko pełne śmigłowców w Latkowie na Kujawach. Miały one olbrzymie śmigła. Sprawiały wrażenie takich potężnych i mocarnych. Pomyślałem wtedy, że to dobry znak, który mógł świadczyć, że na zawodach w Gdyni będę biec tak szybko jakbym miał w tyłku motorek ze śmigiełkiem. 

Przed godziną 13.00, po zaledwie jednym przystanku na siku (nie wiem, jak mój pęcherz dał radę) dojechaliśmy do celu. Od razu udaliśmy się w kierunku biura zawodów, które mieściło się w hali Gdynia Arena. Odbiór pakietów przebiegał sprawnie. Same pakiety były ubogie. Była koszulka techniczna, ale dodatkowo płatna. Za free był komin z logo biegu. Podobał mi się. Przyfarciło mi się i w wielkiej plastikowej torbie z pakietem startowym – znalazłem takie dwa! Można powiedzieć, że oszukałem system. Jak przystało na Janusza, oczywiście nie przyznałem się do pomyłki. Zatrzymałem oba kominy. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że dopiero w pokoju, gdzie spaliśmy, zorientowałem się, że mam zbyt „bogaty’ pakiet. Nie opłacało się jechać zatem, aby oddać dodatkowy komin.  Nie miałoby to uzasadnienia ekonomicznego.

W Hali odbywały się targi Expo. Była duża liczba wystawców, ale ich asortyment był kiepski. Na stoisku organizatora biegu skusiłem się na zakup rękawków biegowych. Miały piękny design, który urzekł mnie na pierwszy rzut oka. Szkoda, że nie mogę ich w pełni wykorzystać, gdyż nie mogę naciągnąć ich na cały biceps. Skubane bicepsy są zbyt potężne. Nie będę jednak narzekał, na moje bajcpesy. Byłby to grzech wołający o pomstę do nieba. A ja nie grzeszę. Wiodę uczciwy żywot człowieka urodziwego.

Następnym etapem naszej podróży było zakwaterowanie. Sylwester znalazł apartament godny gwiazdy polskiego popu lub disco z pola. Co tam zastałem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Muszę się trochę uspokoić, bo na samą myśl o tym cudownym mieszkanku, banan pojawia mi się na buzi, a w majtasach robi się wilgotno z podniecenia. Sam korytarz był większy niż niejedna kawalerka w nowym budownictwie. Mieściła się w nim cudowna ławeczka, na której można było przycupnąć, aby założyć lub ściągnąć buty. Była duża, lecz muszę przyznać, że zbyt twarda. Po lewej stronie od wejścia mieściła się łazienka. Wydawało mi się, że widziałem już wiele fajnych łazienek. Byłem w sporym błędzie. Można powiedzieć, że w dupie byłem i gówno widziałem, bo po raz pierwszy było dane moim oczom ujrzeć zbudowane w ścianę w łazience radio. Niby taka drobnostka, ale strasznie praktyczna. Radio zapewniało rozrywkę podczas porannej kąpieli oraz dawało komfort podczas siedzenia na tronie sedesowym. Należało je tylko wystarczająco nagłośnić, aby inni goście apartamentu nie słyszeli wydawanych przez nasz jelita i odbyt dźwięków.

Salon od sypialni oddzielał spory aneks kuchenny ze stolikiem i stołkami barowymi. Kuchnia była w pełni wyposażona. Początkowo narzekałem na brak mikrofalówki. Szybko jednak przekonałem się, że moje narzekania były na wyrost i nie miały żadnych podstaw, gdyż piekarnik miał funkcję mikrofali. Do naszej dyspozycji były, aż dwa ekspresy do kawy (jeden na kawę ziarnistą, drugi na kapsułki). W kuchni znajdował się nasz prezent powitalny – butelka czerwonego wina i czekoladki toffifee. Lubię dostawać prezenty. A kto nie lubi.

Mądre przysłowie głosi, że kto pierwszy ten lepszy. W myśl tej zasady tak szybko jak się tylko dało, zająłem dla mnie i Elki sypialnię. Nie była duża, nie była mała. Pewnie się domyślacie, że była w sam raz. Duże wygodne łóżko, biurko stylizowane na antyk. Telewizor i spora szafa. Nic więcej nie było nam trzeba, aby spędzić wygodnie noc w miłej atmosferze.

Salon został dla Anety i Sylwestra. Nie mieli jednak na co narzekać, bo ich kanapa narożnikowa była znacznie większa od naszego łóżka. Ich telewizor był również większy. Dodatkowo mieli konsolę XBOX 360. Można powiedzieć, że to już retro konsola, ale była. Aby, lepiej śledzić widok za oknem ,można było skorzystać z lunety do obserwacji gwiazd. Niezły bajer. Zarówno dla sympatyków astrologii, jak i osób, które lubią szpiegować innych. Chciałem zajrzeć w jakieś okna, ale nie mogłem złapać ostrości. Kiepski byłyby ze mnie szpieg.

Była już prawie godzina 15.00, gdy z moją kobietą udaliśmy się na obiad. Nie udało nam się namówić do jedzenia Sylwestra i Anety. Zamiast jedzenia wybrali krótką przebieżkę po Gdyni. Swoje kroki z Elżbietą skierowaliśmy w kierunku Tawerny Kapitana Cooka, gdzie przy kotlecie schabowym z pieczonymi pyrkami i piwie spędziliśmy we dwoje smaczną dłuższą chwilę. Na deser nie mieliśmy miejsca. Dopiero po pięciu minutach spaceru zwolniło się na niego miejsce. I dobrze, że tak się stało, bo inaczej nie skosztowałbym genialnego sernika różanego z małej knajpki o nazwie Kofeina. Miałem nie jeść nic słodkiego w czasie Wielkiego Postu. Poległem jednak w tej kwestii. Nie żałuję. Było warto. Za taki sernik można diabłu duszę oddać. Nie za jeden kawałek, a za całą tortownicę oczywiście. Trzeba się cenić. Duszy za pół darmo nie wypada oddać. 

Spotkaliśmy się razem z Anetą i Sylwkiem wieczorem, aby porobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Jako tło królował Dar Pomorza. Zrobiliśmy sobie przy nim zdjęcia podczas całego wyjazdu, chyba o każdej porze dnia i nocy. Piękny okręt. Nie ma się co dziwić, że każdy z nas chciał się uwiecznić przy tym cudzie żeglugi. Zrobiliśmy zakupy na kolację, śniadanie i udaliśmy się do naszego apartamentu, do którego sam Blake Carrington nie powstydziłby się zabrać swojej demonicznej Alexis, gdy ta była jeszcze jego żoną. Kojarzycie w ogóle ten serial Dynastia? Oglądałem go zawsze z rodzicami w niedzielne popołudnia. Była to amerykańska, wysokobudżetowa opera mydlana. Serial opowiadał o losach sagi bogatych Carringtonów i ich walce biznesowej z rodziną Colbych. Jako dziecko zauroczony byłem cudną urodą Krystle Carrington. Ale cicho, bo się Elka o tym dowie.

Wieczór minął nam mile przy winie i rozmowie. Trochę nas z Elżbietą poniosło i zrobiliśmy sobie kilka głupiutkich selfie. Najbardziej podobało nam się nasze zdjęcie w pidżamach i plastikowych laczkach z Pepco. Wyglądaliśmy w takich strojach komicznie na tle wypasionego apartamentu. Małomiasteczkowi przyjechali do metropolii i nie potrafią się zachować. Cudne to było! W zabawny nastrój wprawiły nas również komiczne pardonie wykonywane przez wokalistę o pseudonimie Chwytak. Jego utwór „Zajebały żule mi”, będący muzyczną parodią utworu „Deniere Danse” był hitem wieczoru. Ba! Był hitem całego półmaratonu. Nuciłem go prawie przez cały bieg. Jeśli, ktoś przypadkiem nie znał hitów tego artysty, to polecam jego kanał na you tube.

Poranek nadszedł szybko. Siedem godzin snu na szczęście wystarczyło, aby zregenerować organizm po długiej podróży i naładować baterie na pokonanie 21 km. Toaleta, śniadanie, ubieranie. Typowy poranek przed biegiem. Zanim wszyscy się uszykowaliśmy i opuściliśmy pokój, dokładnie sprawdziłem, czy aby przypadkiem niczego nie zapomniałem zabrać ze sobą. Najważniejszy był dla mnie pas biegowy z bidonami i żelami. Ale o nim napiszę jeszcze później, bo wiąże się z nim ciekawa i pełna emocji oraz wrażeń akcja. Wszystko skończyło się na szczęście happy endem, dzięki zaradności i sprytowi pewnej małej blondyny, która w październiku obchodzi swoje urodziny. Ładnie mi do rymu wyszło. Nie bójcie się jednak, pisanie wierszy zostawię innym tuzom tego świata. Zostanę przy głupkowatych blogach, bo to one wychodzą mi najlepiej.

Start miał się odbyć o godzinie 11.00. Z apartamentu do miejsca rozpoczęcia zawodów dzielił nas dystans zaledwie 400 m. Nie musieliśmy się zatem bardzo śpieszyć z opuszczeniem pokoju. W drogę na zawody wyruszyliśmy o 10.15. Zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć pamiątkowych, aby po latach było co wspominać i opowiadać wieczorami wnukom przy kominku przy okazji popijania słodkiego kakałka. Krótka rozgrzewka dogrzała nasze wyziębione zimnym i przeszywającym wiatrem ciała. Słońce świeciło i grzało mocno, ale wiatr był nie za ciekawy. Na pewno nie pomagał w bieganiu, ale o tym, że mocno przeszkadzał dowiedziałem się, dopiero na trasie gdyńskiego półmaratonu.

Pożegnaliśmy się wszyscy i umówiliśmy, że spotkamy się po biegu w Tawernie Kapitana Cooka. Elka wzięła mój plecak z naszymi rzeczami, abyśmy po biegu mogli się ubrać i trochę ogrzać. Zanim jednak udałem się do swojej strefy startowej, postanowiłem jeszcze raz dla pewności odcedzić kartofelki. Do przenośnych toalet było zbyt daleko, dlatego znalazłem sobie inne ustronne miejsce za płotem na placu rozbiórki. Zbyt ustronne to miejsce nie było, gdyż spotkałem tam wiele innych biegaczy. Znalezienie wolnego miejsca zajęło mi trochę czasu, ale cała operacja zakończyła się powodzeniem. Gdy wiązałem sznurek od spodenek, aby nie spadły mi z tyłka, zorientowałem się, że nie zabrałem od Elki mojego pasa z bidonami i żelami. Postanowiłem czym prędzej pędzić do miejsca, gdzie po raz ostatni widziałem moją blondynę. Przyznam, że byłem mocno spanikowany. Nie miałem ze sobą telefonu, więc kontakt z Elką przez sieć komórkową odpadał.

Gdy dotarłem do ławki, gdzie ostatni raz moje śliczne oczy widziały moją jeszcze bardziej śliczną kobietę, jej już tam niestety nie było. Poziom paniki urósł u mnie prawie do poziomu maksimum. Ciśnienie się podniosło. Serce waliło mocno. Postanowiłem poszukać Elżbiety w wielotysięcznym tłumie ludzi. Było to karkołomne przedsięwzięcie. Na szybko wykombinowałem sobie, że może poszła już do Tawerny, gdzie miała za nami czekać po biegu. Na moje nieszczęście, do Tawerny prowadziły dwie równoległe do siebie drogi. Postanowiłem wybrać tą bardziej uczęszczaną. Ile sił bozia dała w nogach, biegłem przed siebie, jednocześnie rozglądając się dookoła siebie i krzycząc z całych sił – „Elka! Elka!”. Daremne były moje starania. Nie było jej w Tawernie ani po drodze do niej. Do startu miałem 5 minut. Zdecydowałem, że wrócę drugą drogą i może tam ją spotkam. Myliłem się. Nie było jej. Ani widu, ani słychu Elki. Dziwne to było uczucie, bo ona zazwyczaj nie milczy. Pierwszy raz w życiu nie zareagowała na moje wołanie. Postałem trochę w miejscu, gdzie widziałem ją po raz ostatni i udałem się do swojej strefy startowej. Stosując jedną z wielu znanych mi technik relaksacyjnych, uspokoiłem moje skołatane nerwy. Wiedziałem, że dam sobie radę bez żeli i bez wody, ale nie powalczę wtedy o dobry czas. Aż tu nagle…

… podbiega do mnie pewne śliczne blond dziewczę i podaje mi mój biegowy pas, z wielkim uśmiechem na twarzy, mówiąc do mnie: ”Zapomniałeś czegoś kochanie.” Powitałem ją z wielką radością i w podzięce ucałowałem spontanicznie kilka razy. Nie wiem, ile razy w tamtej chwil powiedziałem jej, że ją kocham. Wiem, jednak że uratowała mi życie. Stała się moim kochanym aniołkiem stróżem, który nigdy nie pozwoli, aby stała mi się jakaś krzywda. Nie każdy super bohater nosi pelerynę. Moja bohaterka, która uratowała mnie od zguby, nosi blond włosy.

Trzeba przyznać mej Elizabeth, że jest pomysłowa i ma zadatki na detektywa, gdyż odnalazła mnie bezbłędnie w kilka minut. Miała przy sobie telefon swój oraz Anety. Wiedziała, że Sylwester ma telefon przy sobie, ale nie znała jego numeru. Tylko on znał jej. Postanowiła zatem poszukać numeru Sylwestra w telefonie Anety. Zajęło jej to dłuższą chwilę, a wszystko to wina Anety i jej pomysłowości w nazewnictwie kontaktów. Odnalazła do niego numer po dokonaniu analizy ostatnich wykonywanych połączeń. Sylwek przekazał jej informację, że jestem w strefie startowej A3 i tam też mnie moja luba odnalazła. Prawda, że niezła spryciula z niej? Spróbujcie tylko zaprzeczyć, a będziecie mieć do czynienia ze mną!

Nadeszła pora startu mojej strefy. Czułem się pewnie i spokojnie. Trochę było mi zimno, dlatego chciałem czym prędzej przekroczyć linię startu. W końcu się doczekałem i mogłem ruszyć przy energetycznym kawałku Fatboy Slima „The Funk Soul Brother”, który dobrze znałem z czasów młodzieńczych, gdy ostro pogrywałem w Fife. Właśnie w tej sportowej grze od Electronic Arts pierwszy raz było mi dane poznać tę cudną piosnkę rozrywkową. 

Od początku postanowiłem sobie, że od pierwszych kilometrów nie polecę w trupa, tylko rozsądnie rozłożę sobie siły na cały bieg, by dopiero na końcu biec na maksimum swoim możliwości. I o dziwo początek wskazywał na to, że uda mi się ten plan uda zrealizować. Pierwsze 6 kilometrów zleciało mi bardzo szybko. Każdy kilometr zaliczałem z czasem poniżej 5m30s. Czułem się bardzo dobrze. Nogi mnie niosły z łatwością i lekkością. W płucach miałem dużo tlenu. Czułem, że idę na swój nowy rekord. Trasa była do tej pory jedynie delikatnie pofałdowana. Wiatr wiał mocno, ale w tłumie ludzi i w otoczeniu miejskich budynków, w ogóle nie przeszkadzał. Zaliczałem kolejne kilometry z taką przyjemnością jak Reksio w popularnej kreskówce, szamał szynkę. Czułem wielką radość z biegu. Nieznacznie zwolniłem na 7 kilometrze. Nadal biegłem jednak na swój rekord. To, co straciłem na 7 kilometrze, z łatwością odrobiłem na ósmym. Niestety nadszedł 9 kilometr, który uświadomił mi,  że to silny wiatr, będzie podczas tego biegu rozdawać karty, a ze mnie kiepski szuler.

Wiało coraz mocniej. I to miało prosto w twarz. Pokonywanie kolejnych metrów zaczęło sprawiać mi co raz więcej trudności. Dziewiąty i dziesiąty kilometr dały mi w kość, ale nie odebrały mi woli walki i sił do szybkiego biegu. Zrobił to dopiero jedenasty kilometr, który cały przebiegał pod dość stromą górkę, która w połączeniu z silnym wiatrem wiejącym prosto w oczy zdawała mi się wyglądać jak droga na K-2.  Zaliczyłem go w czasie 6m02s. Był to pierwszy kilometr powyżej 6 minut. Zdenerwowało mnie to bardzo, bo jakaś pieprzona górka i cholerny wiatr znacznie mnie zwolnił. Stwierdziłem, że nie ma co płakać na rozlanym mlekiem i zważoną śmietaną, tylko trzeba się wziąć w garść i zapieprzać.

Nadal wiało mi w twarz. Podobno biednemu zawsze wiatr w oczy. Zrobiło się jednak trochę bardziej płasko. Nóżki zaczęły mi się rwać żwawiej do przodu. Zacząłem nucić sobie w głowie pewien biesiadny szlagier o treści:" A muzyczka, ino, ino, A muzyczka rżnie, Bo przy tej muzyczce. Gości bawią się (wesoło!)". Ewidentnie dodał mi on sił, bo następne kilometry były w moim wykonaniu znacznie szybsze. Już mi się do końca biegu nie zdarzyła wtopa w postaci czasu na kilometr powyżej 6 minut.

Mając już za sobą jakieś 70% trasy, wdałem się w krótka pogawędkę z dwoma pacemakerami - Andrzejem i Zbyszkiem, którzy prowadzili biegaczy do mety na czas 2 h. Panowie nie dosyć, że trzymali cały czas równe tempo na ostateczny czas dwóch godzin, to w dodatku sypali dowcipami podobnie, jak magik sypie z rękawa kartami. Gdy ich wyprzedzałem, śmiali się, że mam tak nie pędzić ostro do przodu, bo jeszcze wyprzedzę Kenijczyków i chłopaki z Afryki się zarumienią ze wstydu. Nie posłuchałem ich i wyprzedziłem całą gromadę biegaczy, którą prowadzili. Potem żałowałem, bo moja szarża kosztowała mnie sporo sił. Ostatecznie Andrzej i Zbyszek i tak mnie, dogonili, a ja biegłem za nimi w dyktowanym przez nich tempie.

Pod koniec biegu, gdy już bardzo opuściły mnie siły i nie miałem sił, aby przyśpieszyć, z pomocą przyszła mi ... Myszka Minnie, która dodała mi się swoim entuzjastycznym machaniem i cudownym uśmiechem. Przybiła mi piątkę swoją włochatą i miłą w dotyku łapką. Normalnie przez chwilę się zadurzyłem w tej myszce. Szybko mi jednak przeszło, gdy uświadomiłem sobie, że ona zachowuje się tak w stosunku do każdego, bo jej za to płacą. Was też nabrała ta cholerna włochata szkodnica?

Ostatni kilometr przebiegał z dużej górki. Szło się tam mocno rozpędzić. Zgodnie z radami klubowego kolegi Kamila, na górce "puściłem" nogi. Dałem się ponieść prawom fizyki. Moja masa pchała mnie szybko do przodu. Nawet nie zauważyłem, gdy znalazłem się na ostatniej prostej do mety. Ta w tym roku była usytuowana w pięknych okolicznościach przyrody, bo na Gdyńskiej plaży. Wzdłuż ostatnich metrów trasy zgromadziła się spora grupka kibiców, która wszystkich finiszujących biegaczy gromko dopingowała. Takie finisze, pełne pozytywnej energii to ja kocham, wielbię, ubóstwiam i szanuję.

Choć pacemakerzy Andrzej i Zbyszek uciekli mi na ostatniej prostej, to i tak udało mi się bieg ukończyć w czasie poniżej dwóch godzin. Czas 1h59m26s bardzo mnie satysfakcjonował. Gdy biegłem "połówkę" w Gdyni w 2017 roku, uzyskałem czas 2h09m22s. Była wtedy inna trasa - łatwiejsza! Widać, że jakiś tam progres zrobiłem. Były to moje trzecie zawody, gdzie na atestowanej trasie ukończyłem półmaraton w czasie poniżej dwóch godzin. Chciałbym zacząć biegać w takim tempie regularnie, aby potem jeszcze bardziej wyśrubować swoją życiówkę.

W strefie finishera na każdego biegacza, który ukończył zawody oprócz medalu rzecz jasna, czekał recovery bag. Był to olbrzymi plastikowy worek wypełniony produktami odżywczymi takimi jak napój izotoniczny, piwo bezalkoholowe, woda mineralna, batoniki i ciasteczka. Była też mandarynka, która mi się rozgniotła i zrobiła niezły bałagan w torbie.

Mam do Was takie małe pytanie? Ukarano Was kiedyś na zawodach karą czasową? Bo moich przyjaciół tak! Było to na początku zabawne, ale w gruncie rzeczy owa kara była delikatnie niesprawiedliwa. Organizator wymierzał ją każdemu biegaczowi za start z nie swojej strefy. Byłoby to słuszne posunięcie, gdyby strefy były oznakowane w sposób widoczny. A tak nie było. Na starcie wdarł się organizatorowi mały chaos, za który zapłacili sami biegacze. W 2017 roku, gdy ostatni raz gościłem w Gdyni na półmaratonie, to strefy startowe były wyraźnie oznaczone. W tym roku oznaczenia, jeśli w ogóle były, to były zupełnie niewidoczne. Chyba że tylko ja ich nie widziałem, bo zwykłem nie biegać w okularach, a bez nich już coraz gorzej widzę. Karą czasową ukarano ponad 300 biegaczy. Wątpię, aby każdy z nich miał podobnie jak ja problem ze wzrokiem. Dochodzę zatem do wniosku, że strefy były źle oznakowane. Sylwek i Aneta! Jak to jest dostać karę na zawodach? Ja na swoją nadal czekam. Podejrzewam, że mogą mnie niedługo ukarać, za bycie zbyt przystojnym biegaczem i rozpraszanie swoją urodą innych biegaczek i biegaczy też.

Po biegu mieliśmy sporo czasu na doprowadzenie się do porządku w naszym apartamencie, gdyż jego właściciel nie wziął od nas nawet złotówki za przedłużenie doby. Gdy już wszyscy byliśmy czyści, schludni i pachnący, zdecydowaliśmy, że pora już wracać na cudowną ziemię średzką. Stwierdziliśmy jednak, że nie ma co się spieszyć z powrotem, gdyż trzeba wykorzystać czas wyjazdu ,tak mocno jak tylko idzie. Ustawiliśmy nawigację na kierunek Sopot - Molo. Zanim jednak wyruszyliśmy w drogę, postanowiliśmy odwiedzić najbliższą placówkę pocztową w celu nabycia dobrych izotoników na dalszą drogę. Wypadała wtedy akurat niedziela niehandlowa i punkty handlowe nie były otwarte. Dobrze, że Żabki przekształciły się w poczty, bo inaczej nie mielibyśmy gdzie kupić Captain Jack-ów, Książęcych Pszenicznych i Tyskich, które niektórym towarzyszom mojej podróży trochę zaszkodziły.

Delikatnie rozweseleni procentami udaliśmy się na molo w Sopocie. Dodam, że kierowca był trzeźwy. Biedak! Na molo mieliśmy jedynie kilkanaście minut na spokojny spacer, gdyż zbierało się na srogi deszczyk. Gdy w końcu niebo zapłakało nad naszym losem, w pośpiechu szukaliśmy pizzerii, gdzie moglibyśmy napełnić nasze puste brzuchy. Udało nam się to dopiero po dłuższej chwili  znaleźć wolne miejsce w pizzerii Da Grasso. Pizza w tej sieciowej restauracji jest zawsze smaczna, a piwo zimne. Pewnie zdziwi Was informacja o ilości spożywanych przez nas piw. Sportowcy przecież nie piją. Toż to największe kłamstwo i powszechnie rozpowszechniany mit. Sportowcy piją. Piwo to nagroda za wysiłek. Inaczej by nam się nie chciało biegać.

Mieliśmy już wracać do domu, ale udało mi się, dzięki mojemu wrodzonemu urokowi, namówić naszego kierowcę do jeszcze jednego przystanku przed powrotem do domu. Udaliśmy się na kawę i ciacho do nietypowej, ale bardzo klimatycznej kawiarni - Kotka Cafe. Kawę, herbatę i ciacha konsumuje się tam w towarzystwie sympatycznych włochatych kocurków. Liczyłem, że będzie mi dane pogłaskać do woli urocze sierściuchy. One nie były jednak zbytnio zainteresowane moimi pieszczotami. Nie wiem jak to możliwe, ale tak było. Kawiarnia była bardzo sympatyczna. Spędziliśmy tam miło czas. Obecność kotów wprowadzała senną i relaksującą atmosferę. Bardzo dobry lokal, jeśli człowiek pragnie się trochę wyciszyć.

Nawet w tak spokojnym miejscu mojej Elce może przytrafić się jakaś wesoła przygoda. Gdy szła do toalety, w wiadomym celu, spotkała ją spora niespodzianka. Cała toaleta opanowana została przez grupkę niesfornych kotków, które za nic miały sobie zakaz wchodzenia do toalety. Jakiś mało rozgarnięty klient zostawił uchylone drzwi, a one nie wahały się wykorzystać tej nadarzającej się okazji. Wyobraźcie sobie zdziwienie Elżbiety, gdy w toalecie zobaczyła grupkę kotów, które dosłownie były wszędzie i uniemożliwiały załatwienie naglącej potrzeby. Nazwałem tę niesforną grupkę - Kocią Mafią, gdyż niczym mafia obejmuje kolejne terytoria jako swoje strefy wpływów, tak one opanowały całą toaletę. Pomocy, Elce udzieliła Aneta, która wygoniła koty i uwolniła toaletę od ich panowania.

Kotka Cafe była już naszym ostatnim przystankiem w drodze do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko raz na siku i po to, aby kupić Tyskie, bo kogoś mocno suszyło po drodze. Dotarliśmy do Środy w okolicach północy. Był to bardzo intensywny weekend. Oby takich więcej, bo w tak doborowym towarzystwie czas leci szybko, miło i przyjemnie, a zmęczenia trudami podróży i biegu w ogóle się nie odczuwa. A jak piwo smakuje dobrze...

Oceń bloga:
6

Komentarze (4)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper