Tomassowa Kronika Biegowa #18

BLOG
250V
Tomassowa Kronika Biegowa #18
Tomasso_34 | 17.09.2018, 07:57
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

„Ale będzie kuźwa pięknie!” - pomyślał Tomasz zaraz po przebudzeniu. Jego budzik na chińskim Xiaomi zadzwonił punktualnie o godzinie 2.50 dając sygnał do wczesnej pobudki. 

Dawno już nie wstawał o tej porze. Ostatni raz miało miało to miejsce w kwietniu, w Wielki Piątek, gdy wybierał się na poranną drogę krzyżową ulicami swojego ukochanego miasta. Uwielbiał ten event. Niewiele osób wie, ale Tomasz mimo, że kościołową pobożnością nie grzeszył, to miał jedną słabość związaną z ceremoniałem kościelnym. A mowa tutaj o pieśniach wielkopostnych. Lubił je śpiewać, a wręcz kochał słuchać. Te wszystkie wspominki o bólu, cierpieniu, gwoździach i biczowaniu nierozerwalnie kojarzyły mu się z bieganiem, które kochał. Chyba każdy biegacz lubi drogę krzyżową i pieśni śpiewane w jej trakcie. Czuje się wtedy jak ryba w wodzie, bo czym różni się droga krzyżowa od biegu długodystansowego? W zasadzie niczym. Jest ból, cierpienie, pot, czasem krew i łzy. W końcu jest też złożenie do grobu, czyli dotarcie do mety w jednym kawałku. Bo kto biega ten wie, że po wyczerpującym biegu asfalt za linią mety jest wygodniejszy od wyściełanego aksamitem łoża.

I właśnie po to, aby pobiegać Tomasz wstał tak wcześnie rano. Nie był to kolejny bieg jakich wiele miał Tomasz już za sobą. Wstał tak wcześnie, aby udać się w podróż do miasta partnerskiego Środy Wielkopolskiej zwanego Henningsdorf położonego 333 km na zachód od Środy zlokalizowanego na terenie dawnej Rzeszy, którą dziś zwiemy Republiką Federalną Niemiec. Wraz z grupą biegaczy z sekcji biegowej klubu Polonii Środa miał wziąć tam udział w zawodach o nazwie 21. Henningsdorfer Citylauf. Tomasz trochę bał się jechać na zawody do zachodnich przyjaciół, ale podświadomie wiedział, że tam pasuje. Może to przez podwóją literę „S” w swojej ksywie „tomaSSo” lub może przez młodzieńczą fascynację niemieckimi filmami przyrodniczymi na VHS, gdzie fabuła nie była tam ważna, a języka znać nie trzeba było, aby dobrze się bawić. Pomyślał, że podobnie może być z bieganiem. Wystarczy biec i dobrze się bawić. Takie myślenie bardzo podniosło Tomasza na duchu. Obawiał się bardzo, że nie dogada się z miejscową ludnością, gdyż jedynymi mu znanymi zwrotami były takie frazy, jak: „hendeho”, „polnisze szwaijne" oraz „arbait macht frai”. Ale tak to bywa kiedy człowiek uczy się języka oglądając filmy wojenne. Tomasz nauczył się z nich i tak zdecydowanie więcej zwrotów niż z filmów przyrodniczych ojca nagranych na VHS, które oglądał w kółko przy każdej nadarzającej się okazji, gdy rodziców nie było w domu. Tam zresztą było bardzo mało tekstu. Stale tylko powtarzały się zwroty „sznela” i „ja gut”.

Zbiórka całej sekcji miała mieć miejsce punktualnie o godzinie 3.50 na parkingu przed, nomen omen, niemieckim marketem Netto, aby wyjechać równo o godzinie 4.00. Piszę, że miała, bo jak to zwykle bywa na wyjazdach, nic nie idzie zgodnie z planem. Zawsze się trafi jakaś zbłąkana owieczka, która nie dotrze na czas na wyjazd. Tym razem całą wyprawę opóźnił kolega o ksywie Smok, który dzień wcześniej tak sowicie gasił pragnienie, że zaspał. Tomasz zbytnio się tym faktem nie przejął, gdyż miał ze sobą poduszkę, którą zawsze bierze w dalekie wojaże i najzwyczajniej sobie drzemał we wnętrzu nowiusieńkiego autobusu marki IVECO, którego właścicielem i kierowcą w jednej osobie, który miał zawieść całą wesołą grupę do Niemiec, był Pan Zbyszek. Tomasz znał go już od wielu lat, a miało to związek z jego profesją. Na co dzień przecież w swojej pracy na stanowisku urzędniczym zajmował się opodatkowaniem podobnych do owego autobusu środków transportowych. Żałował trochę, że gdy określał zobowiązanie podatkowe Panu Zbyszkowi za nowe IVECO nie dał mu żadnego rabatu, ale zwyczajnie nie mógł tego zrobić, choć ze szczerego serca chciał. Wiecie jak to jest - „dura lex, sed lex – twarde prawo, ale prawo”.

Tomasz nie wiedział jak przebiegała podróż aż do pierwszego postoju, gdyż zwyczajnie zasnął. Śniło mu się, że ściga się z gepardem, tygrysem i pumą na jakiejś afrykańskiej sawannie. Upał, żar i spiekota. Tomasz walczył jak równy z dzikimi bestiami na dystansie 10 km. Początek był trudny. Zwierzęta zostawiły go daleko w tyle na starcie, ale nasz bohater się nie poddawał. Zacisnął zęby i poślady i zabrał się za pogoń. Na 3 kilometrze był już trzeci, zostawiając tym samym pumę daleko w tyle. Potrzebował zaledwie paru minut, aby dogonić geparda. Ten cwaniak w cętki nie dał się łatwo wyprzedzić, ale i on musiał uznać wyższość Tomasza nad swoją kocią postacią. Najtrudniejsze wciąż było przed Tomaszem. Musiał dopaść tygrysa. Znalazł się on w zasięgu jego wzroku w połowie 8 kilometra, ale dopiero na początku 9 kilometra udało mu się go dopaść. Biegli ramię w ramię, a właściwe noga w łapę lub łeb w głowę. Ani tygrys, ani Tomasz nie odpuszczał. Biegli razem do mety, która była już tuż tuż. Nagle tygrys delikatnie zwolnił. Na to czekał Tomasz. Przyśpieszył i wyszedł na prowadzenie powoli zostawiając w tyle kota w paski. Gdy już miał przekraczać linię mety i zbierać wszystkie należne mu laury poczuł, że ktoś go szturcha w bok. Meta, która przed chwilą była dobrze widoczna, zaczęła się powoli rozmywać, by po chwili zniknąć z pola widzenia. Nagle Tomasz usłyszał głos Sylwestra, który siedział obok: „Wstawaj, postój na toaletę”. Smutny Tomasz wstał i z wielkim żalem opuścił autobus. Był wściekły na Sylwka, że obudził go w takim momencie, gdy już prawie wygrał swoje pierwsze zawody w karierze. Nie mógł mu jednak o tym powiedzieć, bo co by jego kolega pomyślał o facecie, któremu śni się wyścig z dzikimi kotami? Diagnoza mogłaby być tylko jedna - świr, wariat, pojeb, a przyszycia takiej łatki Tomasz by nie chciał. Woli być kojarzony jako przystojny bloger niż psychol, któremu śni się, że bierze udział w wyścigu z gepardem, pumą i tygrysem.

Do Henningsdorfu Tomasz wraz z koleżankami i kolegami z sekcji dotarł przed godziną 9.00. Miał on zatem sporo czasu do zawodów, które na dystansie 10,8 km miały rozpocząć się o godzinie 10.05. Pięć minut wcześniej startować miał bieg na dystansie 5,4 km, w którym udział brać miała Joasia – nasza klubowa fotoreporterka. Pozostała część drużyny miała stanąć w szranki na pełnym dystansie. Na dystans 10,8 km składały się cztery pętle po 2,7 km każda. Trasa przebiegać miała częściowo drogą, a czasami ścieżkami dla pieszych. Tomasz otrzymał swój numer startowy bez zbędnej zwłoki. Martwiło go jedynie, że numery wydano wszystkim biegaczom dopiero po fakcie, gdy wszyscy ustawili się wzdłuż muru. Miało to podobno przyśpieszyć całą procedurę, ale ja myślę, że to takie przyzwyczajenie z czasów okupacji. Ale to jedynie moje skromne zdanie.

Tomasz, tak zresztą jak każdy biegacz, lubi skorzystać z toalety, co by podczas biegu zbędnego balastu nie dźwigać. Problemem był brak przenośnych toalet na starcie. Aby skorzystać z toalet Tomasz wraz z koleżankami i kolegami musieli się udać do pobliskiej szkoły, ale tam ilość toalet była tak przerażająco mała, że znalezienie wolnej kuwety graniczyło z cudem. Po dłuższej chwili każdy znalazł dla siebie ustronne miejsce i mógł udać się do autobusu, aby się przebrać i przygotować do biegu.

Na starcie uroczy bohater naszej opowieści ustawił się przy końcu stawki. Cały czas nerwowo obserwował otoczenie w obawie czy, aby przypadkiem jego psychofanka Perpetua nie wybrała się za nim aż do Henningsdorfu. Nigdy nie wiadomo, co takiej osobie przyjdzie do głowy. Tomasz od czasu otrzymania od niej listu długo bił się z myślami czy zignorować korespondencję Perpetuy czy napisać jej, że ich związek nie ma sensu, bo jest już zajęty, a poza tym wizja posiadania kobiety świętojebliwej przy swoim boku nie jest szczytem jego marzeń życiowych ani spełnieniem jego fantazji erotycznych. Na razie postanowił, że nie będzie jej odpisywać, ale też obiecał sobie, że gdyby jakimś cudem odkrył jej obecność na biegu (nie wiedział przecież jak wygląda), to od razu poprosi ją o nie śledzenie swojej osoby, gdyż to narusza jego prywatność. 

Start w wykonaniu Tomasza był spokojny. Wiedział, że nie ma co szarżować od początku, bo jak mawiał premier Leszek Miller: „Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy.” Maksyma owa pasuje idealnie do biegania. Lepiej spokojnie zacząć niż wystrzelić jak z procy, by potem od połowy trasy walczyć o tlen w płucach. Tomasz cały czas miał w głowie incydent z poprzednich zawodów z Torunia. Nie chciał mieć znów problemów natury żołądkowej, dlatego tym razem przed startem darował sobie sałatkę, a spożył jedynie bułki z dżemem. I była to dobra decyzja, bo od początku biegło mu się lekko i żadne sygnały na niebie i ziemi nie wskazywały katastrofy gastrycznej.

Początek biegu nie był jednak w 100% szczęśliwy. Zdrowie i humor mu dopisywały, ale nie można tego było powiedzieć o kwestiach natury technicznej, gdyż jego zegarek odmówił mu na starcie posłuszeństwa i nie chciał znaleźć jego pozycji na GPS. Tomasz zmuszony był biec pierwsze 1,5 km bez pomiaru prędkości i czasu. Przetrwał jednak ten ciężki czas biegnąc za grupką Polonistów, którzy poruszali się w tempie 5m10s na kilometr. Było to jednak tempo delikatnie za szybkie jak na jego aktualne możliwości. Co prawda przed zawodami zrobił sobie tydzień przerwy od biegania i udał się do fizjoterapeutki na solidny masaż nóg, ale i to nic nie pomogło. Wszystko na co było go stać to bieg w tempie 5m20s na kilometr.

Podczas biegu Tomasz zwykł rozmyślać nad różnymi sprawami, o których na co dzień nie miał czasu myśleć. Przypomniał mu się dziadek, który snuł mu za dzieciaka opowieści z czasów wojny. Dziadek z wielką dumą opowiadał o swojej służbie w AK. Jakim to był oddanym sprawie żołnierzem z wieloma odznaczeniami. Tomasz dopiero po latach, gdy dorósł, zrozumiał, dlaczego ojciec nie kazał mu nigdy w towarzystwie kolegów wspominać o przeszłości dziadka. Jako dziecko nie rozumiał, dlaczego tata wstydzi się przeszłości dziadka. Służba w Armii Krajowej była w Polsce powodem do dumy, ale bycie członkiem Auschwitz Komando pewnie już nie bardzo. Chociaż w Niemczech, nawet po latach, może ta sprawa wyglądać diametralnie inaczej.

Pierwsza pętla minęła Tomaszowi jak z bicza strzelił. Na drugiej wielokrotnie wyprowadzili go z równowagi niemieccy biegacze, którzy bez najmniejszych skrupułów skracali trasę biegu często zamiast po drodze biegnąć po chodniku. Tomasz starał się nie skracać. Miał przed oczyma postać Błażeja, który zwykł w takich sytuacjach mówić: ”Panowie nie ścinamy! A potem nowe życiówki są!” Choć chęć skrócenia sobie trasy była silna Tomasz opierał się jej dzielnie, aby nie narazić się na gniew kolegi z drużyny. Kilka razy uległ pokusie ścięcia trasy, ale nawet osobom świętym zdarza się źle postąpić, a co dopiero jemu, który do świętych na pewno nie należy.

Kończąc drugą pętlę Tomasz czuł silne pragnienie. Na całe jego szczęście po każdej zaliczonej pętli biegu można było na linii startu/mety ugasić pragnienie wodą z kubeczka podawanego przez wolontariuszy. Tomasz miał w planach również posilić się żelem z kofeiną, aby dodać sobie energii na kolejne dwie pętle. Wziął zatem aż dwa kubeczki z wodą. Pewien niemiecki wolontariusz widząc jego zachowanie pomyślał pewnie, że nasz bohater jest na skraju wyczerpania biorąc aż dwa kubki z wodą. Postanowił mu pomóc i oblał mu sowicie plecy zimną wodą. Efekt był natychmiastowy. W Tomasza wstąpiła olbrzymia energia mimo, że nie zdążył zażyć jeszcze energetycznego medykamentu. W momencie, gdy woda lądowała na jego plecach, przypomniały mu się słowa „Roty” autorstwa Marii Konopnickiej - „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz.” Pod nosem dopowiedział sobie nową wersję tekstu - „Ani wodą mnie polewał.” Widać było, że skropienie przez Niemca wodą podziałało nie tylko na jego ciało, ale także na dumę narodową. Najważniejszy był jednak efekt w postaci dodatkowej energii do biegu. A ten został osiągnięty, dlatego Tomasz nie miał żalu do niemieckiego wolontariusza za incydent z wodą.

Na trzeciej pętli Tomasz także nie mógł narzekać na nudę, gdyż cały czas ścigał się z cherlawej budowy niemiaszkiem. Raz to on prowadził, a raz Tomasz. Biegli prawie równym tempem. Tomasz zdziwiony był, że dotrzymywał równego kroku tak znacznie chudszej istocie niż on sam. Zachodni kolega nie miał zbędnego balastu w postaci paru kilogramów, ale nie miał też sił w nogach, które w ten dzień Tomasza nie opuszczały. W połowie pętli Tomasz postanowił zgubić swoje towarzystwo i wydarł do przodu. Zdziwił się bardzo, gdy zobaczył, że jego atak pozostał bez odzewu. Pomyślał sobie, że gdyby takim tempem jego przodkowie próbowali najechać Polskę, to wojna na dobre by się nie zaczęła, a już musiałaby się kończyć spektakularną klęską Rzeszy. Jednak najlepsze zajście, które miało miejsce na trzeciej pętli, było jeszcze cały czas przed Tomaszem biegnącym coraz szybciej do mety. Nagle z dużą prędkością minął go jakiś szkop obdarzony idealną sylwetką biegową. Za nim z wielką werwą i animuszem biegł kolega klubowy Kamil usiłując go dogonić i krzycząc z całych sił: ”Franz jebany uciekł mi.”

Czwarta pętla była dla Tomasza formalnością. Chciał utrzymać swoją pozycję i może w miarę szczęścia jeszcze kogoś wyprzedzić. Skupił się jedynie na tym, aby utrzymywać prędkość powyżej 11km/h, gdyż wiedział, że na większe szarże nie jest go w dniu dzisiejszym stać. Jego oczom ukazał się widok wielu tzw. wystawek, czyli niepotrzebnych rzeczy wystawianych przed dom w celu zabrania ich przez osoby chętne. Spodobała mu się jedna szafka. Nawet kolor pasował do jego mebli domowych. Piękna olcha! Miał na nią chrapkę, ale szybko poszedł po rozum do głowy, że z szafką będzie mu się ciężko biegło, a i w autobusie było mało miejsca, aby ją przetransportować do Środy. Musiał o niej zapomnieć, choć nie było mu łatwo. Takie okazje nie zdarzają się często.

Tomasz na metę zameldował się z czasem 57m35s. Zawody wygrał jakiś miejscowy Niemiec, ale pozostałe dwa stopnie podium zajęli Poloniści, odpowiednio Kamil i kieras Leszek. Sporym zgrzytem był fakt odwołania ceremonii wręczenia nagród, gdyż kursujące po trasie biegu autobusy wprowadziły zamęt w pomiarze czasów i nie dało się w dniu zawodów podać prawidłowych wyników. Podobno Niemcy słyną z dokładności. Tomasz przekonał się o tym, że to gówno prawda. I kolejny raz powiedzenie "cudze chwalicie, swego nie znacie" znalazło swoje potwierdzenie w rzeczywistości.

Po tym, jak już wszyscy się dobrze odświeżyli, przyszła pora na uzupełnienie utraconych podczas biegu kalorii. Tomasz był bardzo głodny, ale on mało kiedy jest najedzony. Cała drużyna udała się do poleconej przez lokalną biegaczkę restauracji o nazwie Skipper. Menu było w języku niemieckim. Dzięki Bogu, że Kamil ogarniał tą szwabską mowę. Inaczej pewnie Tomaszowi nie udałoby się zamówić takiego pysznego kotleta, jakiego było mu dane zjeść po biegu.

Po obiedzie i krótkim spacerze po mieście przyszła nieuchronna pora powrotu do domu. Wszystkim było smutno, żal było opuszczać to cudowne miasto, ale gdy Tomasz dowiedział się, że w autobusie czeka na niego kilka zimnych piwek, żal i smutek jakoś samoistnie uleciał. Ot, taka jest zbawcza natura alkoholu. Podróż do domu Poloniści umilali sobie słuchaniem szlagierów polskich i zagranicznych artystów. Nagle po wysłuchaniu motywu muzycznego z serialu „Czterej pancerni i pies” któryś z polonistów zadał głośno pytanie. Było to pytanie z natury takich, na które każdy zna odpowiedź, ale nikt nie waży się głośno odpowiedzieć. A treść jego brzmiała: ”Teraz przyznać się, kto walił sobie konia na Marusię?” Cały autobus w jednej chwili parsknął głośnym śmiechem, a Tomasz w głowie miał pytanie innej treści, które jego zdaniem było właściwsze: ”Jak można sobie było nie walić na Marusię?” On za młodu nie przepuszczał żadnej okazji, ale ciiii, bo to jego słodka tajemnica i nie chciałby, aby wyszła ona na jaw. Obydwa pytania, zarówno to zadane publicznie, jak i to, które zrodziło się w głowie Tomasza, pozostały bez odpowiedzi. Ciekawe dlaczego? Może kolejny wyjazd zaowocuje odpowiedzią na nie. Bo kto pyta, ten nie błądzi. Pamiętajcie o tym.

W domu Tomasz liczył na miłe przywitanie. Wrócił w końcu z trofeum z niegdyś wrogiego kraju, którego po dziś dzień mało kto darzy sympatią. Zamiast całusa usłyszał od matki w samych drzwiach: "Proszek do prania kupiłeś, jak Ci kazałam? Wiesz, że niemiecka chemia jest lepsza od naszej!" I wtedy Tomaszowi przypomniało się, po co zrobił supełek na swojej chusteczce. Miał mu on przypomnieć o kupnie detergentu. I przypomniał, ale rychło w czas.

Oceń bloga:
16

Komentarze (15)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper