Gry sportowe wczoraj i dziś
Nie powiem, bo sam lubię od czasu do czasu zacharatać w wirtualną szmaciankę, ale tylko z żywym przeciwnikiem (pozdrawiam tu mojego brata, który dostaje sromotne cięgi). Wirtualny przeciwnik nie daje mi poczucia radości z wygranej, chyba że ustawię sobie najwyższy poziom trudności. Wtedy oczywiście jest presja ze strony przeciwnika, z którym notorycznie przegrywam, a przy tym mam połamane palce. Nie ma czasu na bujanie w obłokach, trzeba być skupionym od pierwszej do ostatniej minuty spotkania. Jeden błąd kończy się utratą bramki. Tak to mniej więcej wygląda. Dlatego jak już wspomniałem, dużo bardziej czerpię radości z grania ze swoim żywym oponentem, niż z wirtualnym przeciwnikiem, który sprowadza mnie na ziemię, dając mi niezłego łupnia. Drugą rzeczą, o której chcę powiedzieć przy tego typu produkcjach, jest to że cierpią na syndrom "co roczności'. Za rok pojawi się następna, z innymi składami i małymi zmianami kosmetycznymi. Znamy to właśnie z wyżej wymienionych pozycji. Więc nasuwa się pytanie, po co kupować gry sportowe skoro za rok dostaniemy to samo, tylko ze zmienioną cyferką? Na to pytanie trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Oczywiście są maniacy, którzy notorycznie co rok idą do sklepu po swój egzemplarz FIFY lub innej gry sportowej. Ale czy nie może być tak, że twórcy wypuszczą swoją grę załóżmy co trzy lata, a do kupionej kopii wypuszczać przez ten czas aktualizację ze zmianami w składach i innych dobrodziejstw? Wiem, że są to marzenia ściętej głowy, bo przecież twórcy nie zabiają kury która znosi złote jaja. Dla mnie zwykłe odcinanie kuponów, przy których twórcy dwoją się i troją aby ich produkt wyglądał pod względem wizualnym bardziej realistycznie i odwzorować fizykę sportowca w skali 1 do 1. A gdzie podział się cały fun, kiedy to drzewiej bywało i mogliśmy pograć w niesamowite luźne gry sportowe, które wsysały nas na całe godziny zabawy?
Czas na sentymenty
Zanim przejdę do rozkminek i sentymentów, warto przypomnieć studio, które odeszło od standardowych norm. Chodzi mi mianowicie o studio EA BIG. Studio było znane przede wszystkim ze swoich unikatowych serii gier sportowych, które cechowały się zawsze nierealistycznymi oraz ekstremalnymi doznaniami utrzymanymi w sosie arcade'owym. Bo jak inaczej wytłumaczyć świetny cykl NBA STREET, w którym nasz zawodnik wyskakiwał 20 metrów ponad kosz! A do tego jest cała masa innych gier, które zachowują swój świetny klimat.
Gry sportowe od EA BIG wychodzą poza standardy swoich wirtualno- prawdziwych boisk na rzecz ulicy i innych hardcore'owych miejscówek. Nie ma mowy o jakichkolwiek zasadach czy innych ustrojstwach, jesteśmy po prostu non stop w grze. Poza zdobywaniem określonej liczby bramek, punktów, czy dojechaniu do mety w jak najszybszym czasie, ważnym elementem w grach od EA BIG były tricki. To właśnie sztuczki, które śrubowaliśmy stanowiły całą kwintesencję owych produkcji. Do tego dodajmy świetnie wpadające w ucho soundtracki, które wraz z całą rozgrywką dają niezapomniane wrażenia. Muszę z żalem to powiedzieć, ale niestety takich gier już się nie robi, bo studio zostało anulowane. RIP EA BIG. Geniusze kodu, którzy stworzyli swoją niszę dla graczy kochających gry sportowe.
Kozackie tricki, mega wsady i czarna muza
Moja przygoda zaczęła się od gry NBA STREET vol.2. Kawał solidnego kodu od wspomnianego wyżej studia. W tej grze nie brakowało absolutnie niczego. Poczynając od samego gameplayu, a kończąc na genialnym soundtracku, który wraz z komentatorem tworzył magiczne widowisko. Pełna licencja na zawodników z ligi NBA i legend amerykańskiej koszykówki. Do tego czekała nas cała masa innych ciekawych postaci wykreowanych przez samych twórców w trybie kariery. Moim ulubionym i wybieranym najczęściej do składu był Stretch. Kto grał pewnie pamięta tą postać. Oczywiście tryb kariery w tej grze był najważniejszy. Zaczynaliśmy, jak to zwykle bywa od tworzenia postaci, które były niezwykle urozmaicone. Po wykreowaniu swojej postaci, mogliśmy wreszcie stawić czoła zawodnikom ulicznym, po czym brnęliśmy w głąb światowego streetballa i spotykaliśmy się w ostatecznym rozrachunku z gwiazdami legend NBA. Sam mecz odbywał się na zasadzie 3 vs 3 więc musieliśmy przed spotkaniem wybrać swoich najlepszych zawodników. Przeważnie mecz kończył się uzyskaniem 21 punktów, ale były też inne wyzwania, które dawały sporą dawkę urozmaicenia. NBA STREET to niesamowita gra nie tylko dla fanów kosza, widać że twórcy sięgali inspiracjami do takich klasyków jak NBA JAM na SNESie, co w pełni zostało zrealizowane. To do tej pory najlepsza seria jaka miała miejsce w świecie konsolowej rozgrywki.
Moja kolekcja gier sportowych
Oczywiście innych gier z tego gatunku nie brakowało. Wymienię choćby kolejną moją ulubioną grę na GameCube'a 1080 Avelanche, która stanowiła konkurencję dla mocarnej marki SSX. Grę wydało Wielkie Nintendo i nawet jej się to udało. Największą przyjemnością podczas rozgrywki to ucieczki przed lawiną. Majstersztyk.
Generalnie w tamtych czasach w moim domu przodowało Nintendo z GameCubem na czele. Poza dwoma wymienionymi produkcjami dużo czasu spędziłem również na Red Card Soccer. Harcore'owa wizja Shaolin Soccer, w której można było wejść wślizgiem w przeciwnika i nie obejrzeć za to czerwonej kartki, a do tego mogliśmy wykonywać super strzały. Jedyne czego brakowało w tej grze to licencja na prawdziwe nazwiska gwiazd footballu... ale po co się tym przejmować?
Na koniec
Nie zapowiada się zbytnio abyśmy w najbliższym czasie dostali jakąś porządną serię gier sportowych utrzymanych w ryzach arcade. Warto jednak pamiętać o tym, że istniało kiedyś takie studio jak EA BIG, które było skupione na tylko jednym gatunku. Dla mnie FIFA stała się swego rodzaju operą mydlaną, na którą już nie czekam tak jak kiedyś.