The Last of Us - konkurs na opowiadanie sprzed miesiąca

BLOG
678V
Lisuch | 10.03.2014, 20:29
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Z góry przepraszam, że odkopuję wątki sprzed miesiąca; dopiero co dokładniej przejrzałam stronę ppe i odkryłam magię dodawania własnych postów (tak, spostrzegawcza jestem).
Zauważyłam też, że niektóre osoby, opublikowały swoje wypociny na blogu. Stwierdziłam, że ja też chcę :) Wszak nie dostałam od nikogo żadnej krytyki.
Liczę na was!
Pozdrawiam,
Lis.

Ciepłe promienie wschodzącego słońca dopiero co przedarły się przez wysokie mury, otaczające osadę. Siedząc na schodach, patrzyłam, jak świat budzi się do życia. Większość mieszkańców nie wyszła jeszcze na zewnątrz. Zapewne leżeli w ciepłych łóżkach, albo dopiero szykowali się do dnia pełnego pracy.

Nie spałam przez całą noc. Nie pierwszy raz, z resztą. Odkąd razem z Joelem wróciliśmy do Tommy’ego, nie mogłam przestać myśleć o naszej podroży i o tym, że Świetliki zdecydowały się przerwać poszukiwania szczepionki. Cała ta wędrówka, ciągłe balansowanie na granicy życia i śmierci… Trudno mi uwierzyć, że wszystko na marne. To przecież musiało być po coś, mieć jakiś sens. Powodzenie tej wyprawy graniczyło z cudem.  A nam się udało, dokonaliśmy prawie niemożliwego.

Pamiętam, jak Joel utknął w autobusie, a ja próbowałam mu pomóc. Pojazd chyba się obrócił, trafiłam pod wodę. Spanikowałam. Odruchowo chciałam nabrać powietrza, zamiast tego napełniłam płuca wodą. Potem nastąpiła ciemność. Gdy się ocknęłam, widziałam niebo. Czyste, błękitne niebo. Czułam, że ktoś niesie mnie na rękach. Joel. Byłam pewna, że to on. Słońce zaświeciło mi prosto w oczy, zmrużyłam je, by po chwili znów pogrążyć się w nicości.

Obudziłam się w samochodzie. Był tam Joel, a ja miałam na sobie jakiś dziwny fartuch. Okazało się, że Świetliki przestały szukać. Ponoć było wielu takich, jak ja - odpornych na zarazę. Żaden z nich nie dał lekarzom tego, czego szukali.

 Minął miesiąc, odkąd zamieszkaliśmy w sąsiedztwie Tommy’ego i odkąd kazałam Joelowi przysiąc, że wszystko, co mówił o Świetlikach było prawdą. Odnosiłam wrażenie, że zawahał się przy odpowiedzi. Od tamtej pory nie rozmawialiśmy na ten temat. Ani o zarażonych. Wydaje mi się, że Joel unika tych zagadnień. Nie mam odwagi, żeby zapytać go o to wprost. W sumie, nawet sama nie wiem, czego się boję.

- Ellie?

Drgnęłam. Zawsze starałam się, żeby Joel nie dowiedział się o mojej bezsenności. Nie chciałam go martwić. Nie chciałam, żeby zadawał niewygodne pytania.

Drzwi otworzyły się – słyszałam jak cicho skrzypią.

- Ellie. Czemu nie śpisz?

Odwróciłam się. Joel był już w pełni ubrany, gotowy na przyjęcie wyzwań, których miał dostarczyć mu nowy dzień. Usiadł obok mnie.

- Po prostu... nie mogę spać. - odparłam.

On pokiwał jedynie głową. Bez przekonania. Musiał widzieć wcześniej, że wymykam się nocą i siedzę na schodach przed wejściem do domu, albo spędzam czas z końmi w stajni.

- Jesteś pewna, ze wszystko w porządku?

 - Tak, tak. - zapewniłam szybko. Nieco zbyt szybko. Zabrzmiało to sztucznie. Ale Joel zdawał się nie zwracać na to uwagi. Może nie zauważył?

Przecież nie był głupi. Sztywny i trochę staroświecki, ale nie głupi. Na pewno zorientował się, że coś było nie tak. Powinno być słodko i cukierkowo: wspólne wieczory z książkami i gitarą; wycieczki do lasu na polowanie; ogólnie - miało być fajnie. A nie było.

Joel starał się, jak mógł, żeby mnie rozweselić. Marnie mu to wychodziło. Czasem zastanawiałam się nad tym, jaka była Sarah i na ile jestem do niej podobna. Jak ona spędzała czas ze swoim ojcem? Raczej nie strzelali do zwierzyny łownej, choć Joel wspominał kiedyś, że spacerowali po lasach.

- To ten… - męski głos przerwał moje rozmyślania. – Jak będziesz chciała, wejdź do środka. Zrobię śniadanie. – po czym wstał i skierował się z powrotem do budynku. Już zamykał za sobą drzwi. Nie wytrzymałam.

- Joel… - „cholera, co ja robię”, pomyślałam.

 Zatrzymał się, patrząc na mnie pytającym wzrokiem. Jego oczy  zawsze mnie dziwiły – zdawał się mieć nienaturalnie duże tęczówki. Jednym spojrzeniem potrafił przeszyć rozmówcę na wskroś.

- O co chodzi?

I co teraz? Tak po prostu wypalić z pytaniem czy aby na pewno wtedy, na wzgórzu, mówił prawdę?

- Wiesz... - zaczęłam powoli. - Zastanawiam się, co robią Świetliki, skoro... skoro szczepionka jest tylko marzeniem. Sądzisz, że dalej są w tym szpitalu?

Mogłam tylko zgadywać, co siedziało mu w głowie. Zdawało się, że błądził gdzieś myślami, szukając odpowiedzi.

- Nie mam pojęcia. - odparł krótko. – Coś jeszcze?

Tak. Ale nie mogłam z siebie wydusić ani słowa więcej. Uznając moje milczenie za odpowiedź, Joel odwrócił się, gotów odejść.

- Zaczekaj! Tuż przed tym, jak dotarliśmy do osady Tommy’ego…

- Ellie. - przerwał mi. Zauważyłam w jego oczach coś na kształt lęku. - Posłuchaj, postaraj się zapomnieć o tych wszystkich okropnościach…

- Nie, Joel, to ty posłuchaj. Chcę wiedzieć czy wtedy mówiłeś prawdę. Wiem, że przyrzekałeś, że mnie nie okłamiesz, ale... ja muszę to wiedzieć. Muszę mieć pewność.

Nic nie mówił. Po prostu patrzył na mnie, najwyraźniej nie wiedząc, jak sformułować odpowiedź. W pewnym momencie myślałam, że nic nie powie i zniknie w półmroku przedpokoju.

- Powiedziałem wtedy, co miałem do powiedzenia.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Joel, chcę wiedzieć…

Wciąż się wahał. Jego ręka spoczywała już na klamce, w każdej chwili gotowa zamknąć za nim drzwi, gdy mężczyzna wejdzie już do wewnątrz.

- I tak byś tego nie zrozumiała…

- Joel, kurwa! Przestań pieprzyć i odpowiedz wprost. – moje nalegania na nic się zdały. Mój rozmówca milczał, jak zaklęty. Wstałam ze schodów, żebyśmy stali na mniej więcej tym samym poziomie. – Aha, czyli kłamałeś, tak?

- Ellie... musisz mnie zrozumieć.

- Wal się!

- Na miłość boską, Ellie! - podniósł głos. Spojrzałam prosto w jego ciemne oczy. Kłamał. Przez cały ten czas. - Wszyscy dawcy zginęli. Lekarze nie mieli pojęcia, jak stworzyć lek, a ty byłabyś kolejną ofiarą.

 - Przestań chrzanić, dobrze? - zerwałam się z miejsca.

Szybkim krokiem ruszyłam przed siebie, nawet nie wiedziałam gdzie. Chciałam go zgubić. Słyszałam, jak mnie wołał. Nawet podbiegł do mnie i chciał chwycić za ramię. Wyrwałam się momentalnie i odwróciłam przodem do niego.

 - Ellie, musisz zrozumieć...

- Przyrzekałeś. Przyrzekałeś, że to była, kurwa, prawda!

Znowu położył mi dłonie na ramionach. Jego uścisk był pewny i mocny, sprawiał mi wręcz ból. Próbowałam uciec, wyswobodzić się. Wierzgając, wyzywałam go od kłamców i dwulicowych skurwysynów. On wciąż mnie trzymał, jednocześnie wykrzykując moje imię raz za razem.

- Przyrzekałeś!

- Do cholery, Ellie! Uspokój się!

- Jak mogłeś?! – po tych słowach zamilkłam. Przestałam się szamotać. Czułam, jak łamie mi się głos, a oczy miałam pełne łez. Przypomniały mi się wszystkie chwile, które spędziliśmy razem. To, jak na samym początku naszej znajomości, gdy jeszcze byłam dla niego przesyłką, spał na kanapie, ja wyglądałam przez okno. Wszystkie te wędrówki tunelami metra, wzajemne ratowanie sobie dupy. Cała zima, podczas której opiekowałam się nim. Ta cholerna żyrafa i obietnice, że będzie dobrze. Pytał, czy jestem pewna swojego wyboru, czy na pewno chcę iść do tego szpitala. Potem ten autobus…

– Jesteś jebanym kłamcą! – powtórzyłam, tym razem niemalże szeptem.

- Zabiliby cię tam bez cienia litości… Jak królika doświadczalnego. Ellie, proszę cię, zrozum w końcu, że zrobiłem to dlatego, żeby cię chronić.

Czułam, jak towarzyszące mi emocje przybierały na sile. Miałam ochotę zrobić mu krzywdę, zranić go najbardziej, jak tylko się da. Jednocześnie czułam wstręt do tego człowieka. Zaufałam mu, stał się dla mnie najbliższą osobą na tym świecie. I teraz to wszystko zaprzepaścił. Zniszczył wszystko już wtedy, w szpitalu.

- Chciałem cię chronić…

- Nie jestem twoją córką, Joel. – stwierdziłam dobitnie.

Zamurowało go. Poczułam jak nieco zwalnia uścisk.

- Co?

 - Nie jestem Sarą.

- Ellie, wiesz dobrze, że...

- Nigdy nią, kurwa, nie będę, Joel, rozumiesz to? Nigdy! Ja i Sarah to dwie różne osoby. Nie musisz o mnie, kurwa, dbać, sama sobie poradzę i sama zadecyduję o swoim losie.

Korzystając z jego nieuwagi, wyswobodziłam się z uścisku. Znów chciał mnie zatrzymać. Wtedy dobyłam noża, który zawsze nosiłam przy sobie. Skierowałam ostrze w kierunku Joela.

- Nie dotykaj mnie! Cofnij się!

 Poczułam, jak momentalnie urósł dystans między nim a mną. Dzieliła nas przepaść. Psychicznie to wręcz bolało.

Joel wyprostował się, uniósł nieznacznie ręce, jakby starając się mnie uspokoić.

 - Ellie, nie wygłupiaj się...

 - Ani, kurwa, jebanego kroku dalej, bo cię zadźgam!

 Stał w bezruchu. Nie rozumiał tego, co właśnie robię. Ja sama nie wiedziałam, czemu, do cholery, wyciągnęłam broń. Poczułam jak nagle tracę czucie w rekach, bałam się, że nóż wypadnie mi z dłoni. „Ellie, opanuj się, przecież to Joel. Joel, do diabła!” Nie. To perfidny kłamca. Zaprzepaścił wszystko. Wszystko! Całą podróż poszła na marne.

Byłam jak sparaliżowana. Nawet nie zauważyłam, kiedy Joel podszedł do mnie. Wyrwał mi broń, szamocząc się ze mną chwilę.  Odrzucił ostrze na bok i chwycił mnie mocno. Próbowałam się wyrwać. Wyzywałam go od najgorszych. A on, po prostu, trzymał mnie w uścisku, nic nie mówiąc.

Nie miałam szans, był o wiele silniejszy. W końcu dałam za wygraną. Czułam jak gorące łzy spływają mi po policzkach. Nie czułam się tak okropnie, odkąd zginęła Riley. Ziemia osunęła mi się pod nogami.

- Nienawidzę cię, kurwa. - wydusiłam z siebie łamiącym się głosem. - Nienawidzę.

- Chodźmy już go środka. Powinnaś w końcu się wyspać… Jesteś przemęczona.

- Wróćmy tam. –przyszło mi na myśl. – Wróćmy do Świetlików.

- Ellie…

- Chcę do nich wrócić, chcę porozmawiać z Marlene.

- Nie żyją.

Przez moment miałam wrażenie, że moje serce stanęło.

- Że co?

- Zabiłem ich. Wszystkich.

Zamarłam. Wiele razy widziałam, jak Joel zabija ludzi z zimną krwią. Ja sama zabijałam. Ale… Świetliki? Marlene? Była moją przyjaciółką. Jedyną osobą, która wzięła za mnie odpowiedzialność, gdy zmarła moja mama. Jak on mógł ją zabić?

Poczułam jak Joel rozluźnia uścisk. To była jedyna szansa.

- Ellie, chodźmy już. Proszę.

- Jesteś pieprzonym psychopatą!

Wyrwałam się i pobiegłam przed siebie, nie dbając o to, dokąd trafię. Za sobą słyszałam swoje imię, wykrzykiwane przez kogoś, kogo kiedyś uważałam za przyjaciela.

 

 

Sama nie wiedziałam, kiedy Joel kłamał, a kiedy mówił prawdę. Czułam się samotna. Cholernie samotna, choć codziennie mijałam dziesiątki osób.

Po kłótni z Joelem ukradłam konia i pędem puściłam się w głąb lasu. Powtórka z rozrywki, można by rzec. Moja tułaczka nie miała większego sensu, wróciłam więc do Tommy’ego i postanowiłam traktować Joela jak powietrze. Wydostając się z podwórza, nie napotkałam żadnych problemów. Wracając, zastałam przy bramie kilku strażników, którzy momentalnie zawiadomili Marię, Tommy’ego i, oczywiście, Joela. Została mi udzielona reprymenda od pierwszej dwójki. Joel nie powiedział nic. Dosłownie.

W międzyczasie dowiedziałam się, że do mieszkańców dołączyła dwójka nowych: chłopak i kobieta. Podobno byli większą grupą, zmierzali do osady, ale po drodze kilkoro z nich zmarło z wycieńczenia, a inni zostali zabici przez zarażonych. Ponoć odbyła się długa dyskusja między Tommy’m a Marią o tym, czy wpuścić obcych. Ostatecznie Maria się zgodziła. Bez sensu. Ale nie mi o tym decydować.

Przeszłam przez jedną z głównych ulic miasteczka, kierując się do jednego z wyższych budynków w okolicy. Był to opuszczony dom, w którym jeszcze niedawno mieszkała niewielka rodzina. Ojciec oraz matka jedynego dziecka zginęli podczas napadu rozbójników, a pociecha trafiła do rodziny zastępczej. Od tamtej pory chałupa stała pusta, a miała aż dwa piętra i strych. Szkoda było nie wykorzystać takiego potencjału.

Weszłam tylnymi drzwiami i bez chwili zwłoki udałam się na drugie piętro. Otworzyłam klapę w suficie, podstawiłam drabinę, która opierała się o ścianę po mojej lewej i wgramoliłam się na strych po nieco chwiejnej drabince. Zamknęłam przejście za sobą.

To było moje miejsce. Co prawda, kilka osób wiedziało, że tu przebywam, ale nikt nie zwrócił mi uwagi. I, co najważniejsze, nikt nie zakłócał mojego spokoju.

Usiadłam na starym, miękkim fotelu przy oknie. Na szerokim parapecie walała się sterta papierów, książek i innych drobiazgów – wszystko moje. Lubiłam tutaj przesiadywać i czytać godzinami. Koło mebla, na którym siedziałam, leżał mój plecak. Podniosłam go i otworzyłam, zaczęłam przeglądać jego zawartość.

Nie nosiłam ze sobą tego tobołka, odkąd osiedliliśmy się na stałe u Tommy'ego, także jego zawartość nie uległa zmianie. Pierwsze, co wpadło mi w rękę, to dwie książki - zbiory kawałów, które opowiadałam Joelowi podczas podróży. "Wchodzi kogut do łazienki, a tam zakręcone kurki." Przypomniało mi się, jak wymienialiśmy się żartami z Samem. „Dlaczego czajnik i woda tak dobrze do siebie pasuję? Bo tworzą ładną parę”. Uśmiechnęłam się lekko na te wspomnienie.

Odłożyłam książeczki na bok. Potem wyjęłam list. Od mamy. Schowałam go do jednego z humorystycznych tomów.

Coś zabrzęczało, gdy po raz trzeci sięgnęłam do plecaka. Poczułam charakterystyczny chłód metalu. Dobrze wiedziałam, co to za przedmiot. Nieśmiertelnik. Widniał na nim emblemat Świetlików. Obróciłam go na drugą stronę. Imię i nazwisko. Riley Abel.

Tęskniłam za nią. Akurat teraz cholernie mi jej brakowało. Na pewno podniosłaby mnie na duchu, poprawiłaby humor. Wszystkie problemy stały by się bardziej znośne.

Westchnęłam ciężko i odłożyłam pamiątkę, plecak także. Wstałam i otworzyłam okno. Do środka momentalnie wdarło się letnie powietrze. Kurz zawirował, migocząc w ciepłych promieniach słońca.  Z tego miejsca widziałam mniej więcej połowę zabudowań, które okalanych przez mur. Za ogrodzeniem rozciągał się las.

Tuż za ramą okna coś się poruszało. Wychyliłam się nieznacznie. Zamarłam. Z początku myślałam, ze to drobne skrawki materiały, pokryte nasionami mniszka lekarskiego. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że narośl na zewnętrznej ścianie budynku, to zmutowany grzyb.

W tym samym momencie klapa w podłodze, przez którą dostałam się na strych, zaczęła drżeć. I drżała coraz bardziej, jakby ktoś chciał ją wyważyć. Nim się obejrzałam, do pomieszczenia wbiegł zarażony i ruszył prosto na mnie.

 

Obudziłam się z krzykiem. Odruchowo dobyłam noża, żeby bronić się przed klikaczem. Coś upadło na podłogę tuż obok mnie, brzęknęło cicho. Ale na strychu nikogo nie było. Klapa zadrżała. Znowu krzyknęłam.

- Ellie?!

Joel. Chryste.

Odetchnęłam głęboko, starając się uspokoić. Wszystko dobrze, Ellie, to był tylko zły sen. Nie ma tu żadnych zarażonych, to tylko Joel. A był on tak natrętny, ze aż miałam ochotę zdzielić go cegłą w łeb.

 - Odwal się! – warknęłam i podniosłam nieśmiertelnik z podłogi. Schowałam go do plecaka.

- Ellie, wszystko w porządku?

Wpuścić go? W ogóle, jakim cudem mnie znalazł? Śledził mnie, albo ktoś poskarżył się Tommy'emu, że grasuję w czyimś domu.

- Otwórz, na Boga. Ellie, proszę.

Podeszłam do klapy i odsunęłam zasuwę. Szybko wróciłam na fotel.

- Czego chcesz? - rzuciłam sucho, gdy tylko nieproszony gość wszedł na górę.

Joel rozejrzał się po pomieszczeniu. Był tutaj pierwszy raz.

- Maria powiedziała mi, że widziała, jak przychodzisz do tego domu.

- I co? Będziesz teraz śledził każdy mój krok?

- Nie, ja tylko… Ellie. Nie możesz ciągle tak się zachowywać.

- Ah, i ty mi powiesz, jak powinien zachowywać się przykładny obywatel?

Chyba go to dotknęło. Mimo to, nie przerywał.

- Słuchaj, wiem, że nie powinienem wtedy kłamać…

- Może nie powinieneś mnie zabierać ze szpitala i mordować niewinnych ludzi, co? Aczkolwiek zabijanie to twój żywioł, prawda?

- Ellie, proszę cię…

- Nie! – ucięłam krótko. Nie rozmawialiśmy praktycznie odkąd prawda, którą skrywał Joel, wyszła na jaw. A od tamtego czasu minęły jakieś dwa miesiące. Środek lata. A ja nadal nie miałam ochoty z nim gadać. Rozmowę uważałam za skończoną. – Możesz wyjść. – dodałam ciszej.

Podniosłam się z fotela i wyjrzałam przez okno. Wiedziałam, że Joel nadal tam stał i patrzył na mnie. Postanowiłam nie zwracać na niego uwagi. On, zamiast wyjść, póki grzecznie prosiłam, podszedł do okna; tego samego, przy którym byłam ja.

- Tuż po tym, jak urodziła się Sarah, jej matka nas zostawiła. Któregoś dnia, na długo przed wybuchem epidemii, Sarah zapytała mnie, co stało się z jej mamą. Nie wiedziałem, co powiedzieć. – przerwał na chwilę. Zawsze, gdy wspominał stare czasy, stawał się nieco nieobecny. Dlatego wolałam nie drążyć tematów dotyczących jego przeszłości. „Chodzisz po piekielnie cienkim lodzie”. – Powiedziałem, że mama umarła. Sądziłem, że tak będzie łatwiej, nie będę musiał tłumaczyć, dlaczego odeszła; Sara nie wpadłaby na pomysł, żeby jej szukać. Z resztą, sama wiesz, jakie dzieciaki mają czasem pomysły. – Tutaj spojrzał na mnie. Spodziewałam się… nie wiem czego. Ale na pewno nie tak ogromnych pokładów miłości w jego oczach. I zawodu zarazem. Odwrócił wzrok, spoglądając przez okno. – Pewnego razu jej matka nas odwiedziła. Było to w dniu dziesiątych urodzin Sary. Była na mnie wściekła, że ją okłamałem. Nie odzywała się do mnie przez cały tydzień.

- A co z tą kobietą?

- Nie widziałem jej więcej na oczy. Nie mam pojęcia, co sobie myślała, odwiedzając nas wtedy. Dała Sarze prezent, złożyła życzenia i odjechała, jak gdyby nigdy nic.

Byłam świadoma, do czego zmierzał Joel. Jednak nie powiedział nic więcej. Czekał, aż ja podejmę rozmowę.

- Jak się pogodziliście? Ty i Sarah.

- Wiedziałem, że muszę dać jej czas. Po tygodniu milczenia, po powrocie ze szkoły, podbiegła do mnie i pokazała rysunek, który narysowała na lekcji. Przedstawiał on dwa patyczaki: mnie i ją właśnie.

- I co? Tak zwyczajnie przestała być na ciebie zła?

- Nie do końca... przekupiłem ją słodyczami.

Na moich ustach mimowolnie pojawił się lekki uśmiech.

- Mnie raczej nie przekupisz.

Zauważyłam, że Joel też trochę wyluzował. Mało brakowało, a jeszcze by się uśmiechnął.

- Wiesz, Ellie, chciałbym, żeby było, tak jak…

- Ja też. – przerwałam mu. - Ale sam na to sobie zapracowałeś. Zjebałeś sprawę.

- Zrozum w końcu, że nie miałem innego...

- Ellie?

 Spojrzałam w kierunku, z którego dochodził głos. Tuż obok wejścia na strych stał Nate, chłopak, który dołączył do osady dwa miesiące temu. Od tamtego czasu zdążyliśmy się zakolegować. W tym momencie zdawał się być zaskoczony, że rozmawiam z Joelem – wiedział mniej więcej jakie były stosunki między nami.

- Oh, widzę, ze przeszkadzam. To ja przyjdę…

- Nie. – przerwałam mu. – Ja już wychodzę. I nie przychodź tutaj pod moją nieobecność, ok?

Po tych słowach – wyszłam.

 

Nate był niewiele starszy ode mnie. Miał dokładnie siedemnaście i pół roku życia za sobą. Z początku nie miałam najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. Z czasem jednak musiałam przyznać, że był jedną z nielicznych osób, – o ile nie jedyną – których towarzystwo jakoś znosiłam.

W ciągu półtora miesiąca, odkąd spędzaliśmy ze sobą czas, dowiedziałam się, że był wymarzonym kompanem, jeśli chodziło o piesze wycieczki. Co prawda, rzadko kiedy mieliśmy okazję wyrwać się poza osadę – bramy były non stop strzeżone, ale zdarzało się, że grupa ludzi wybierała się na polowanie. Niby osada miała stałe zasoby żywności w postaci skromnej hodowli zwierząt, połowów, czy niewielkich upraw, ale czasami musieli odciążyć swoje zasoby i korzystać z tego, co daje świat poza murami.

- Dokąd tym razem idziemy? – zapytałam, zaintrygowana nagłym pojawieniem się Nate’a na strychu.

- Nie wiem.

- Czyżby?

Widziałam, jak na jego twarzy wykwita uśmiech. Kpił ze mnie.

- Oczywiście, że nie wiem! Zdaję się na czysty przypadek. Albo przeznaczenie – jak wolisz, tak to sobie nazywaj.

Oszczędziłam słów, jedynie prychnęłam cicho. Cały Nate. Zdawało mi się, że znam go od zawsze. Przypominał mi dawnego znajomego ze szkoły wojskowej w Bostonie.

Był środek dnia, a miasteczko tętniło życiem. Każdy coś robił, gdzieś szedł, miał plany, pracę. Mijali nas robotnicy wracający ze zmiany w elektrowni, kobiety z dziećmi, rzemieślnicy. Usłyszałam rżenie koni. Spojrzałam w stronę, z której dochodził dźwięk. Zauważyłam czwórkę zadbanych wierzchowców i prowadzących ich mężczyzn. Przez ramiona przewieszone mieli strzelby, a przy siodłam dyndały drobne zdobycze.

Dźgnęłam Nate’a łokciem w bok.

- Patrz, myśliwi.

- Ano.

Wśród nich był Tommy. Nie rozmawiałam z nim zbyt wiele. Nie odczuwałam takiej potrzeby. Niby żartował, niby udawał wyluzowanego, a w rezultacie wszystko wychodziło sztucznie. Szkoda, że tym razem nie powiedział, że udali się na polowanie. Nie robili tego od pewnego czasu, a ja miałam wrażenie, że duszę się w tej otoczonej murami przestrzeni.

- Może my sami wybierzemy się poza miasto, co?

- Zwariowałeś? Tommy nas powiesi.

Nate zdawał się czytać mi w myślach. Ale samotna wyprawa w głąb lasu to głupota. Niby sama odstawiałam takie szopki, jak ucieczka… ale to było co innego.

- Jak tam sobie chcesz. Do niczego cię nie namawiam. To gdzie idziemy?

- Myślałam, że ty prowadzisz.

- Ah, tak? No, to kto ostatni w stajni ten oddaje kolację pierwszemu! – ledwie skończył i ruszył biegiem do wyznaczonego celu.

- Chciałbyś!

Nie czekając ni chwili dłużej, zaczęłam go gonić.

 

- Wyobraź sobie minę Joela, kiedy powiedziałam mu o lepiących się kartkach!

- Widzę to, widzę! – Nate zaniósł się śmiechem. – O, kurde, serio, to musiało być świetne. Byliście zgranym duetem, co nie?

- Tak... tak jakby.

Miał rację. Kiedyś było fajnie. Mimo tylu niebezpieczeństw, czułam, że było… dobrze. Po prostu, dobrze.

- A on wszystko spieprzył?

- Nie chcę o tym gadać, ok?

- Spoko, żaden problem.

Siedzieliśmy na trawie obok stajni dobrą godzinę. Obok nas, na niewielkim pastwisku, chodziły konie. Wybieg miał dosłownie osiem na dziesięć metrów. Ot, co by zwierzęta mogły gdzieś wyprostować nogi i przy okazji skubnąć nieco trawy. Rozmawialiśmy praktycznie o wszystkim: od Tommy'ego poczynając, przez przeróżne historie z życia, a na pogodzie kończąc. Czas płynął szybko, ale przyjemnie. Lubiłam to. Zazwyczaj było tak, gdy razem z Riley opowiadałyśmy sobie straszne historie tuż przed snem.

- Eh, mam cholerną ochotę wyrwać się stąd. Pójść gdzieś, w nieznane. Poczuć trochę adrenaliny…

- Brakuje ci tego szwendania się po Stanach?

- Może trochę… W sumie, powinnam się cieszyć, że w końcu jestem bezpieczna, tak?

- Powinnaś… A co czujesz?

To było dobre pytanie. Zawód. Tęsknotę za dawnym Joelem. Za Marlene. Riley. Potrzebowałam celu w życiu. Dopóki szukaliśmy Świetlików, czułam, że jestem komuś potrzebna. Miałam postawione przed sobą wyzwanie, któremu musiałam sprostać. Teraz wszystko stało się... płaskie. Każdy kolejny dzień był klonem poprzedniego.

- Czuję... że muszę coś zrobić. Coś szalonego.

Po tych słowach zapadła chwilowa cisza. Ja rozpamiętywałam stare czasy. W szczególności żyrafy i wspólne jazdy na koniu z Joelem. A Nate? Mogłam tylko się domyślać.

- Chcesz cukierka?

- Masz słodycze?! – zdziwiłam się. O słodyczach słyszałam od Marlene. Kiedyś nawet dała mi nieco łakoci, nie mam pojęcia, gdzie je znalazła. – Skąd?

- Zrobiłem.

- Akurat! Daj jednego.

Do mojej ręki trafił maleńki, niepozorny przedmiot. Przypominał nieregularny owal. Słońce dziergało na nim jasne, złociste smugi.

- To serio nadaje się do jedzenia?

- Jasne! To jest karmelizowany cukier. Spróbuj, nie otrujesz się.

Przez dłuższą chwilę przyglądałam się bryłce. Polizałam. Słodkie. Faktycznie przypominało cukier, ale miało jakby pełniejszy smak. Wzięłam całość do ust. Czułam jak słodycz pieściła moje kubeczki smakowe.

- Ale pyszne, o ja nie mogę!

Nate zaśmiał się serdecznie. Sam też poczęstował się „cukierkiem”.

- A nie mówiłem? Mama mnie nauczyła. Zawsze miała genialne pomysły.

Widziałam, jak jego dobry nastrój nieco się zachwiał. Opowiadał mi kiedyś o swojej mamie. Podobno żył razem z nią i ojcem w strefie kwarantanny w Portland. Mówił, że była tam szkoła wojskowa, jak w Bostonie. Uczęszczał do niej razem z młodszym bratem. Pewnego dnia w mieście pojawiły się Świetliki, a wtedy w mieście zrobiło się nieciekawie. Nate podsłuchał kiedyś, jak jeden z przybyszów mówił o rozbójnikach w Wyoming i o tym, że napadają oni na jakąś samowystarczalną wioskę leżącą gdzieś nad Snake River. Świetliki uznały te informacje za mało ważne i niewiarygodne. Za to chłopak widział w tej wiosce swoją szansę.

Po tym, jak ludzie się zbuntowali i wybuchły zamieszki, Nate i jego rodzina, oraz kilka innych familii, udali się do Wyoming. Był to ryzykowny krok, ale musieli dokonać wyboru: zostać w Portland i zginąć, albo wymknąć się i zyskać wątłą szansę na przeżycie.

Udało im się zebrać zapasy i broń, podobno poza strefą zorganizowali nawet kilka koni, które objuczyli zapasami. Wyznaczyli sobie pozornie bezpieczną trasę, prowadzącą przez odludne miejsca – im dalej od zabudowań, tym dalej od zarażonych. Jedli to, co upolowali, albo znaleźli w samotnych domach, do których czasami się zapuszczali. Obozy rozbijali w trudnodostępnych miejscach, o ile to było możliwe. Ustalali warty. To wszystko pomogło im jakoś przetrwać. A przynajmniej części z nich.

Kiedy dotarli do Blackfoot w Idaho, napadła ich spora grupa zarażonych. Większość ludzi zginęła, przeżyła ledwie garstka: Nate oraz jego towarzyszka, która do nas dotarła, i trzy inne osoby – mężczyźni. Ci ostatni podobno zginęli z rąk bandytów, w lesie.

Cała ta historia wydawała się być nieprawdopodobna. Tak, jak moja i Joela. Przebyliśmy praktycznie całe Stany wszerz. We dwoje. I udało nam się.

- To jak, robimy coś szalonego? – Nate przerwał moje rozmyślania. Musiałam być nieobecna przez parę minut.

- Niby co? Zjemy kolejne cukierki?

Uśmiechnął się na moje słowa.

- Nie do końca to miałem na myśli… Mówiłaś, że chcesz się stąd wyrwać. Wiem, że już to proponowałem…

- O nie, nie ma mowy! Może i mówiłam, ale…

- Ale co? Boisz się?

-Ja? – żachnęłam się. – Pff, oczywiście, że nie. Po prostu nie chcę mieć na karku Tommy’ego i Marii.

- Skoro się nie boisz, to okej. – Podniósł się z trawy i otrzepał spodnie. - Widzimy się tutaj za dwie godziny. Zorganizuję wszystko tak, że ani Tommy, ani Maria nie dowiedzą się o naszej wyprawie. Joel też nie będzie wiedział.

Ja także wstałam.

- Ej, nie! Jeśli oni zauważą, że nas…

Nate przyłożył mi palec do ust, nakazując milczenie.

- Cii, mała. Zaufaj mi.

Odepchnęłam jego rękę. Ceniłam sobie własną prywatność i nie lubiłam, gdy ktoś pozwalał sobie na takie gesty. Mimo wszystko, uznał to za żart – zaśmiał się.

- Okej. Ale kolacja jest moja, pamiętaj. – zaznaczyłam.

- No chyba nie! Oszukiwałaś.

- Nieprawda!

- Owszem, prawda. Popchnęłaś mnie.

- Przypadkiem.

- I podstawiłaś nogę! Też przypadkiem?

- Co nie zmienia faktu, że wygrałam.

Prychnął, udając zirytowanego. Tego typu drobne nieporozumienia ciągle miały między nami miejsce.

- Niech ci będzie. Najwyżej zabraknie mi sił na wycieczkę po lesie.

- Jednorazowy brak posiłku ci nie zaszkodzi. – zaśmiałam się.

- Zobaczysz, będę na wpółżywy. – kącik jego ust podniósł się w delikatnym uśmiechu. – Widzimy się za dwie godziny. Trzymaj się!

Wcisnął mi do ręki jeszcze jedną bryłkę cukru, po czym pobiegł w kierunku zabudowań. Postanowiłam spędzić najbliższy czas z końmi, toteż powoli ruszyłam w głąb pastwiska.

 

- Gotowa?

- Zawsze i wszędzie.

Wszystko mówiliśmy półgłosem. Była godzina osiemnasta, tuż po kolacji. Chowaliśmy się za jednym z budynków, niedaleko bramy. Tuż za nami były para osiodłanych koni.

- Patrz tam. – Nate wskazał wejście do osady. Przy wrotach siedział strażnik, wyraźnie zmęczony wartą. Czekał, aż jego kompan przyjdzie, by go zmienić. Na pewno umierał z głodu.

- No i? Oczywiste, że nie przejdziemy tak po prostu…

- Wiem, ale patrz.                                    

- Cholera, Tommy nas zabije…

- Patrz!

W zasięgu mojego wzroku pojawiła się jakaś kobieta. Widziałam ją parę razy, ale nie znałam jej imienia. W rękach niosła tacę z jedzeniem. Po krótkim powitaniu wartownika, wytłumaczyła, że zmiennik nie może przyjść z problemów zdrowotnych i prosi o zrozumienie. Strażnik mruczał coś pod nosem, najwyraźniej niezadowolony, ale przyjął kolację i wrócił na swoje miejsce, żeby w spokoju zjeść. Kobieta odeszła.

- No, świetnie! Teraz na pewno nie ruszy tyłka z miejsca. – Usiadłam na ziemi, obok koni. Od początku wiedziałam, że cała ta akcja się nie uda.

- Cierpliwości, młoda… zaraz leki zaczną działać i wymkniemy się bez problemu.

- Co? Jakie leki? – zainteresowałam się.

- Dosypałem do jego kolacji leki na przeczyszczenie. Zaraz będzie śmigał!

- No nie… Żartujesz sobie?

- Nie. – odparł stanowczo.

Mężczyzna pałaszował w najlepsze. W pewnym momencie jednak zastygł w bezruchu. Do naszych uszu dotarły ciche przekleństwa. Zaczął kogoś wołać, jakiegoś Jacoba. Ten jednak nie przyszedł. Nagle strażnik zerwał się z miejsca i, szybko przebierając nogami, podreptał w kierunku szaletu. Zniknął za zakrętem.

- Dawaj, Ellie, teraz!

Zerwałam się z miejsca i poszłam za chłopakiem, prowadząc przy sobie konie.

- Kurde, nie mogę w to uwierzyć! – Obejrzałam się tam, dokąd ewakuował się wartownik.

W międzyczasie Nate otworzył bramę. Nie miała ona jakichś szczególnych rodzajów zabezpieczeń. W porównaniu z potężnymi murami hydroelektrowni wydawały się wręcz mierne: jedynie rygiel zablokowany kłódką… którą mój kompan bez problemu otworzył wytrychem.

- Idź, szybko!

Przeprowadziłam wierzchowce na zewnątrz, tuż za mną podążył Nate, zamknąwszy za sobą przejście. Nie czekając ani chwili, wskoczyliśmy w siodła i pędem ruszyliśmy w las.

 

- Jesteś genialny, Nate! Skąd wytrzasnąłeś te leki?

- A jakoś tak… przypadkiem.

- Jasne, wszystko przypadek, hm?

- Albo przeznaczenie. – uśmiechnął się.

Zaśmiałam się w głos. Echo poniosło dźwięk po lesie. Nie powinnam zachowywać się tak głośno, ale wręcz nie mogłam się powstrzymać, gdy przypominałam sobie strażnika, który tak szybciutko przebierał nóżkami, żeby zdążyć do toalety, że nieomal potknął się o leżący na jego drodze kamień.

Opanowałam się. Przypomniało mi się, że niedługo musimy wracać.

- Robi się późno… - zauważyłam.

- Spokojnie, mamy trochę czasu do zmierzchu. A konie nie są zmęczone. To dla nich jak dłuższy spacer.

Faktycznie. Rumaki zdawały się nie odczuwać wycieczki, choć wędrowały już blisko godzinę, może półtorej.

- Zadowolona z podróży? – zagaił Nate.

- Jasne! – rozpromieniłam się. – Brakowało mi łażenia po lesie.

- Chyba raczej jeżdżenia…

- Oj no, czepiasz się. Na jedno wychodzi.

Chłopak jedynie prychnął w ramach komentarza.

Potrzebowałam czegoś takiego - wyrwania się spomiędzy drewnianych domków, robotników i ciągłego nadzoru. Kiedy myślałam, że jestem sama i mam święty spokój, zaraz okazywało się, że ktoś doniósł o moich poczynaniach Tommy'emu, Marii albo Joelowi. W osadzie znali mnie niemalże wszyscy, choć ja kojarzyłam może z dziesięć osób. Jakoś niezbyt paliłam się do zawierania nowych znajomości.

Nagle do głowy uderzyła mi pewna myśl.

- Nate? Jak mamy zamiar wrócić, żeby nikt nie spostrzegł, że wyszliśmy?

- Em, no cóż… - zająknął się.

- Aha, czyli nie wiesz?

- Można to tak ująć.

Zatrzymałam konia.

- Świetnie! Czyli co, wracamy i zgarniamy przypał, tak?

Drugi rumak wraz z jeźdźcem stanął tuż obok. Zdawało mi się, że Nate o czymś intensywnie myśli i coś podpowiadało mi, że nie jest to rozważanie możliwości cichego powrotu.

Usłyszałam za sobą trzask. Obejrzałam się. Nie zobaczyłam niczego, poza roślinnością.

- Słyszałeś? – spojrzałam na chłopaka. Nie reagował. – Nate! Coś za nami jest i…

Zamilkłam. Zauważyłam, że nie byliśmy sami. Dookoła nas utworzył się krąg ludzi. Każdy z nim miał na ramieniu opaskę z emblematem. Świetliki.

Sięgnęłam po broń, ale zanim jej dobyłam, jakiś dryblas chwycił moją rękę i ściągnął mnie z konia. Zawołałam Nate’a po raz drugi. Zatrzymałam konia.

- Świetnie! Czyli co, wracamy i zgarniamy przypał, tak?

Drugi rumak wraz z jeźdźcem stanął tuż obok. Zdawało mi się, że Nate o czymś intensywnie myślał i coś podpowiadało mi, że nie jest to rozważanie możliwości cichego powrotu.

Usłyszałam za sobą trzask. Obejrzałam się. Nie zobaczyłam niczego, poza roślinnością.

- Słyszałeś? – spojrzałam na chłopaka. Nie reagował. – Nate! Coś za nami jest i…

Zamilkłam. Zauważyłam, że nie byliśmy sami. Dookoła nas utworzył się krąg uzbrojonych ludzi. Było ich dwudziestu, może więcej. Każdy z nich miał na ramieniu opaskę z emblematem. Świetliki.

Sięgnęłam po broń, ale zanim jej dobyłam, jakiś dryblas chwycił moją rękę i brutalnie ściągnął mnie z konia. Wierzgając się, zawołałam Nate’a po raz drugi. Dopiero wtedy, gdy znów mnie zignorował, pojęłam, o co chodzi.

Chłopak zsiadł z konia i oddał lejce innemu typowi.

- Skurwiel!

- Wybacz, Ellie. - odetchnął. Z wyrazu jego twarzy nie mogłam odczytać żadnych emocji. Nie przypominał w niczym Nathana, którego poznawałam przez ostatnie półtora miesiąca. - Dobro ludzkości jest najważniejsze.

Oceń bloga:
6

Komentarze (12)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper