Weekendowe Granie #166

BLOG O GRZE
1421V
Weekendowe Granie #166
kalwa | 23.04.2017, 01:44
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Kolejny weekend już się zaczął, więc nie mogło zabraknąć miejsca, w którym wszyscy możemy bez oporów opowiadać, o tym jak spędzamy wolny czas!

Szczerze mówiąc u mnie jest z tym ostatnio dość biednie, głównie z braku czasu co widać też po frekwencji ostatnich wpisów. Mam zamiar jednak mocno nad sobą popracować i dostarczać kolejne odcinki tak jak nakazuje tradycja i stworzenia znajdujące się ponad nami. Dobra. Nie ma co ściemniać, trzeba zabrać się do pisania. Nie będę ukrywał, że najwięcej czasu pożerają gry, które przychodzi mi zrecenzować, ale na szczęście znalazłem też czas na inne aktywności.

Żeby jednak mieć za sobą to co gorsze, zacznę od słabszych gier, które czasem sprawiały, że rozmawiałem z telewizorem, krzycząc. Zacznę od We Are The Dwarves, które sprawiło że w wielu chwilach chciałem gwałtownie przyłożyć pada do ekranu. Mówiąc krótko gra jest tragiczna, szczególnie jeśli chodzi o sterowanie. Pisałem o tym w recenzji, ale zabrakło mi słów, których mogłem tam użyć. Poza tym, gra na tyle kiepsko wprowadza w mechanikę, że na początku nie wiedziałem nawet, że można kontrolować kamerę! Przez jakiś czas łaziłem więc z jednym ustawieniem i ciągle marudziłem, że nie można zmienić jej położenia. A nawet jak się dowiedziałem to okazało się, że i tak może tego nie być, bo stwarza to kolejne problemy ze sterowaniem, a samo w sobie jest mocno ograniczane bo można nią jedynie obracać. Zauważyłem też, że wielu recenzentów wystawiło grze całkiem przyzwoite oceny, ale w każdym z tych przypadków mowa o wersji na PC. Tam gra się może w miarę sprawdzić, bo obecny jest kursor. Przez większość czasu moja gra wyglądała więc w ten sposób, że kombinowałem na różne sposoby, ale i tak kończyło się na tym, że przeciwnicy otaczali mojego krasnoluda i rozgramiali go w kilkanaście sekund. OGÓLNIE MÓWIĄC. Jeśli ktoś chce wręczyć ją Wam za darmo, przegońcie go czym prędzej razem z tymi jego gazetkami papierowymi bardzo daleko. Po co takie gry w ogóle powstają? W sensie co, przychodzi deweloper z Ukrainy z grą, której nikt nie chciał wydać (i sami musieli się tym zająć) do Sony i mówią „my mamy grę!!!”. A Sony na to, „krasnoludy? W KOSMOSIE?! DAWEJ MIE TO!!!!” i jeb, kolejna gra ląduje w PlayStation Store. I nawet sami Ukraińcy są pewnie zdziwieni, bo sami przestali wierzyć w swoje dzieło zanim zaczęli je tworzyć. No ale jest. W PlayStation Store. Do gry nie wrócę, na szczęście nie kusiło mnie by przechodzić ją na moim koncie. Poza tym… NAWET PLATYNY NIE MA.

Co mamy dalej? No Yooka-Laylee o którym powiedziałem chyba wszystko. Dodam więc tylko tyle, że na przestrzeni 28 godzin, które spędziłem z grą na rzecz recenzji, jakieś dobre 2h z tego poświęciłem na szukanie JEDNEGO PIÓRKA, które schowało się przede mną w jakimś zjebanym zakamarku. Dokładnie mówiąc chodzi o pierwszy poziom. Ogólnie grę uważam za bardzo udaną, ale trzeba wiedzieć jak się do niej nastawić. Mimo iż zbiera się piórka, nie jest to Assassin’s Creed, a prawdziwie olschoolowa platformówka, w której liczy się zajrzenie w każdy możliwy kąt i wymierzenie wielu skoków. Ponadto wielokrotne odwiedzanie jednej lokacji po zdobyciu kolejnej umiejętności. Brakowało mi czegoś takiego i uważam że Yooka Laylee to świetny powrót do lat dziewięćdziesiątych. Trzeba też mieć na uwadze, że to jednak niezależna produkcja – spotkałem się z głosami, że gra wygląda słabo. Ci którzy to zarzucali, porównywali ją do takich hitów jak Breath of the Wild czy innych… gier. A bo drzewa się nie ruszają, bo trawa nie wieje. Liczy się frajda, tym bardziej jeśli mamy do czynienia z tak niszowym tworem. Dzięki niezależności twórcy mogą sobie pozwolić na zaimplementowanie rozwiązań już niemodnych czy sprawdzenie czegoś nowego. Szkoda tylko, że kamera jest równie archaiczna co w tamtych latach, ale miejmy nadzieję że zdołają to naprawić. Studiu Playtonic życzę jak najlepiej i mam nadzieję, że stworzą coś jeszcze na podobnym albo lepszym poziomie.

Dalej jest już tylko wielka kolekcja Kingdom Hearts o której na razie nie będę wspominał, bo jeszcze nie zabieram się za platynowanie jej. Jest jeszcze Shiness: The Lightning Kingdom, ale w recenzji ująłem wszystko co myślę o tej grze. Na pewno wrócę jeszcze do niej, bo mam już trofea na koncie. Zastanawia mnie czy sztuczka z wczytywaniem po zgonie, zamiast kliknięcia „Continue” zadziała i zaliczy mi przejście bez zgonu. Zawsze zapisywałem przed cięższą walką i jak nie szło to wczytywałem. Wydaje mi się jednak, że każdy zgon automatycznie zapisuje mi się w statystykach, bo raz mignęła mi ikonka zapisu. Ach, jak ja nienawidzę tych autozapisów. Jeśli faktycznie działa to w ten sposób, to czeka mnie przechodzenie od nowa. A jak wspomniałem w recenzji, umrzeć można zupełnie przypadkowo poprzez wpadnięcie do dziury. Ech, i weź tu odpal na swoim koncie ładnie wyglądające gówno. Gra naprawdę mogła być w miarę udana, ale twórcy kombinują w kwestiach w których powinni raczej zachować standard. Fabuła, postacie, wykreowany świat to właśnie kwestie, w których mogli przekroczyć jakieś granice, poruszyć ciekawe tematy – ZROBIĆ COŚ NOWEGO. Zamiast tego dali nam raczej typową historyjkę i spartolony system walki. Woleli „popisać” się tam gdzie nie mieli doświadczenia, sądząc po jakości. No i gra jest przede wszystkim przeciętna. To ja się pytam, po co w ogóle tworzyć grę? Rozumiem, że w mainstreamie trzeba robić bezpieczne gry, no ale mówimy tu o twórcach „niezależnych” – choć to znów zbyt duży produkt jak na coś totalnie niezależnego. Shiness jest grą, której nikt nie zapamięta. Bo to że najebali dużo ładnych kolorków, prędzej przypomni ludziom o istnieniu Ni no Kuni. Ach, no i przecież jest jeszcze ten… bijatyka RPG.

W końcu mogę przejść do gry z okładki. Tak, w końcu mogę zagrać w Bloodborne! Nie pograłem jakoś super dużo, ale zwiedziłem kilka przepięknie wyglądających lokacji. Design gry urzekł mnie już na wszelkich materiałach, z którymi spotkałem się podczas buszowania w Internetach, ale nie ma to jak w końcu móc przebiec się po tych wspaniałych miejscach samodzielnie. Jeśli chodzi o serię to nie mam zbyt dużego doświadczenia. Jednokrotnie ukończyłem Demon’s Souls i już w tamtym przypadku oczarował mnie klimat. Tam mieliśmy do czynienia raczej z klimatem średniowiecznej Europy. Tutaj z kolei akcja osadzona jest w dziewiętnastowiecznym Yharnam. Gra nawiązuje stylem do epoki wiktoriańskiej, co widać zarówno w ubiorze jak i wyglądzie zwiedzanych lokacji. Zdecydowanie bardziej pasują mi takie klimaty. Szczególnie spodobało mi się Stare Yharnam, po którym krąży wielu świetnie zaprojektowanych przeciwników. Szczególnie spodobały mi się te chude, zakapturzone zjawy. Kiedy spotkałem się z nimi po raz pierwszy trochę się ich obawiałem, ale łatwo ich pokonać. Problemem może być to że potrafią zatruwać i często poruszają się w grupach. Jak w tej jednej sytuacji, kiedy stoją przy jakimś ołtarzu. To pierwsze spotkanie zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Najpierw słyszałem ich przeszywający, upiorny krzyk i zacząłem sobie walczyć z kilkoma naraz. Po chwili pojawiło się ich kilkanaście, ale mimo paniki udało mi się ich pokonać. Swoją drogą, okazują się przydatni jeśli chodzi o zdobywanie krwi. Jedno okrążenie poczynając od skrótu w wieży naprzeciw lampy, później przez dwór z dwoma wilkołakami, kościół i powrót na Płonący Placyk (tak sobie nazwałem) daje jakieś 10k punktów. Wielokrotnie obszedłem tę ścieżkę szykując się do walki z Bestią żadną krwi. Jak dotąd najtrudniejsza walka, którą po wielu próbach ukończyłem w zasadzie próbując walczyć podczas gdy to tak naprawdę drugi gracz odwalał całą robotę. Ja ilekroć zbliżyłem się do szalejącej bestii, byłem mocno otruty i z HP na poziomie 35%. Sam nie miałem szans, podchodziłem do tej walki jakieś 10 razy, gdzie kilka prób odbyło się z innymi graczami – dwóch padło mi w trakcie walki, jakieś 3 razy padłem ja. Gracz, który pomógł mi wygrać walkę towarzyszył mi w dwóch próbach. Pewnie dlatego, że podczas pierwszej próby z nim umarłem dosłownie na sam koniec walki. Jak przybiegłem na miejsce walki i użyłem dzwoneczka, od razu dołączył. Tym razem byłem też lepiej przygotowany i 50% jego HP zdjąłem samymi kontratakami – te już nie wychodziły mi w drugiej połowie walki, dlatego zawsze przegrywałem.

Bloodborne zaczynałem ogólnie dwa razy. Pierwsze podejście olałem po około 2 godzinach grania. Zniechęciłem się do kontynuowania gry na tym zapisie, bo nie spotkałem ani jednego bossa, zginąłem multum razy i ponadto zniszczyłem broń. Nie miałem też za co jej naprawić – ba, wtedy nie wiedziałem gdzie się to robi i jak się okazało nie jest to wcale takie drogie. No nic, z Demon’s Souls miałem tak samo, które zacząłem jeszcze raz po ogarnięciu zasad. Teraz zgonem nie przejmuję się tak bardzo, po prostu przedłuża to czas gry. Zauważyłem też, że o wiele częściej umieram na zwykłych przeciwnikach aniżeli na bossach, albo w jakichś całkiem głupich sytuacjach. A gdzie doszedłem? Cóż, pokonałem wspomnianą bestię i teraz czas na Centralny Plac czy coś w tym rodzaju. Kupiłem specjalny emblemat i otworzyłem bramę. Zginąłem kilka kroków po otwarciu jej, ale była też już 4 nad ranem, więc ostatecznie poczułem zmęczenie. Gra jest świetna i jeśli jeszcze ktoś z Was jej nie ograł, to gorąco do tego zachęcam. Ja będę siadał do niej przy każdej okazji.

 

FILMY

Tym samym kończymy temat gier w tym numerze i gładko przechodzimy do filmów. Na pierwszy ogień idzie Ghost in the Shell. Nie będę się rozpisywał bo nie ma o czym. Film jest w najlepszym wypadku niezły i to tylko jeśli przymknie się oko na niektóre elementy. Sądziłem, że będzie to dobry film akcji z fajnym klimatem. Niestety, film zawodzi nawet pod tym kątem. Wydawało mi się, że będzie miał dobrą stylistykę, ale nawet to zepsuli. W metropolii za dużo wszystkiego nawalone i zdecydowanie przekroczyli tu granice dobrego smaku. Wszędzie coś się rusza – tu hologram płynącego delfina, tam jakaś grubaska biegnie i tak w kółko. Film bombarduje nas takimi obrazami niemal na każdym kroku. Ok, można to wytrzymać, no ale jednak animacja to jednak klasa jeśli chodzi o wizję miasta przyszłości. No i nawet jeśli tutaj zawiedli, to mogli chociaż w fajny sposób walki zrobić. Niestety nie. Przesadzili znów ze zwolnionym tempem i jakąś słabą choreografią. No i udźwiękowienie, gdzie potężny bas słyszalny jest w momencie kiedy laser z broni przelatuje po kamerze. Ludzie się jeszcze nie zmęczyli tym tanim efekciarstwem? Czemu twórcy wciąż to stosują? Tak czy siak, filmu nie polecam. Anime szczerze mówiąc nie pamiętałem, bo nie zdążyłem sobie go odświeżyć. Tylko po co? Wiedziałem, że fabuły nie będzie w tym filmie, że zostanie spłycona i okrojona i nie będzie tych całych filozoficznych rozważań. To pewnie śmiesznie by wyglądało. No ale tak jest jeszcze śmieszniej. Bo nawet CGI wyglądało momentami tak słabo, że przypomniałem sobie o posiadaniu PlayStation 2 (co ma swoje dobre strony). Ode mnie 6/10.

Ostatnimi czasy nadrabiam sobie Marvela. Padło na świetny serial powstały we współpracy z Netflix. Mowa o Daredevil, którego pierwszy sezon mam już za sobą. Nie znam komiksu (poza kilkoma wystąpieniami wspomnianego pana u Deadpoola), więc nie mam porównania. Film jest mocny i brutalny i przez to mam wielką ochotę na zapoznanie się z komiksem. Choćby po to, aby sprawdzić czy w na kartach komiksu też mają miejsce takie dzieje. Daredevil mierzy się z yakuzą, triadą, handlem ludźmi i biznesem narkotykowym. Fajnie, że podeszli do tego tak bezkompromisowo. Zastanawiam się teraz jakby wyglądał taki serial o Deadpoolu, skoro mogą sobie pozwolić na o wiele więcej. Sam film był świetny, ale chętnie zobaczyłbym coś bogatszego w temacie. Drugi sezon serialu zaczyna się z trochę mniejszą pompą i w całkiem innym nastroju, ale nie mogę powiedzieć że nie jestem zainteresowany. Widać, że w świecie Matta trochę się zmieniło po zlikwidowaniu adwersarza, ale teraz na horyzoncie jest nowe zagrożenie – znów słynna postać z komiksów i kurde! Ale miała fajne wejście. Nie mogę się doczekać kolejnych odcinków. Oceny jeszcze nie wystawiam. Jak uporamy się z Daredevilem, trzeba będzie zabrać się za Narcos, a później kolejne seriale od Marvela.

Na koniec zostawiam sobie Bojack Horseman. Muszę przyznać, że po świetnym zwiastunie, który był na Netflix spodziewałem się czegoś ciut lepszego, ale mimo wszystko i tak jestem oczarowany perypetiami Bojacka. Jako była gwiazda podrzędnego sitcomu wpadł w stagnację i w opinii publicznej stał się raczej pośmiewiskiem. Sam myśli o sobie w kategoriach wielkiej gwiazdy i na każdym kroku zderza się z rzeczywistością, co wcale niczego go nie uczy. Koń lubi sobie tłumaczyć wszystko po swojemu i wyciągać wyssane z dupy wnioski. Poza tym nie szczypie się z niczym i raczej zawsze wyraża swoje zdanie. Ogólnie to kawał świetnej satyry, ale będąc w połowie drugiego sezonu widzę, że ma w sobie sporo z dramatu. Nie chcę jednak zbyt dużo zdradzać, bo warto to samemu sprawdzić. Dodam tylko, że podczas seansu spotkacie się z wieloma śmiesznymi sytuacjami, nawiązaniami do popkultury (Quentin Tarantulino) i myślami przewodnimi poruszonymi w ciekawy sposób na przestrzeni każdego odcinka. Po zapoznaniu się z tym serialem chciałbym zabrać się za South Park, szkoda że na Netflixie nie mają.

 

MUZYKA

Na koniec zostawiam jeden, może dwa utworki w kategorii polecanej muzyki. Nie będę się rozpisywał, bo zostało mało czasu. Łapcie więc ten erotyczny kawałek od KREDEK. Uzależniający jest. Ja włączyłem raz i kilkanaście razy go odsłuchałem.

No i na koniec. Wymarzona emerytura. Chyba… Albo szybka śmierć w ramach uniknięcia domu spokojnej starości.

Tyle ode mnie! Zapraszam Was do komentowania i dzielenia się tym co robicie przez weekend. Nieważne czy to oglądanie gier, ujeżdżanie rowerów czy granie w filmy!

Oceń bloga:
0

Komentarze (41)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper