Fire Emblem: Fates - Po której stronie staniesz?

BLOG RECENZJA GRY
778V
Fire Emblem: Fates - Po której stronie staniesz?
Sevchenko_kz3 | 03.04.2016, 19:08
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Chose your side, brother!

Fire Emblem: Fates to kolejna odsłona bardzo udanej serii turówek, która swoje skrzydła zaczęła rozwijać w stanach, jak i Europie dopiero na Gameboy’u Advance. Nowa odsłona względem poprzedniczek wyróżnia się pod naprawdę wieloma względami, zaszło w niej sporo zmian w mechanice, urozmaicono ją o wiele nowych klas postaci, postanowiono również zmienić dość mocno klimat, przenosząc nas do wielu wyjątkowych, japońskich miejscówek, co przy bardziej mrocznych lokacjach z poprzedniczek jest naprawdę miłą odmianą.

By nakreślić trochę fabułę Fates, wypadałoby napisać coś o tym, co dzieje się na samym jej początku, więc ostrzegam w tym momencie przed małymi spojlerami. Małymi, bo te poważniejsze zaczynają się dopiero przy wyborze odsłony, w którą chcemy grać i też przy tym zakończę jej przedstawianie. Tytuł opowiada nam historię o napięciach między dwoma królestwami. Królestwem Nohr, będącym agresorem oraz królestwem pokojowo nastawionego Hoshido, które ciągle odpiera ataki i szuka sposobu na jak najszybsze zakończenie tego sporu.

Głównym bohaterem gry jest natomiast mężczyzna lub kobieta, którego/ej imię oraz pozostałe cechy jak np. fryzura i głos sami ustalamy. Już na samym początku gry, w pierwszym akcie, a właściwie to w prologu, dochodzi do wielkiej bitwy między tymi dwoma księstwami i bohaterowie po obu stronach w pewnym momencie  nazywają nas swoim bratem i nie wiemy dosłownie, o co chodzi jakby. Dostajemy tutaj soczystego twista, ponieważ chwilę po tym nasza  postać budzi się w królestwie Nohr i sama też nie wie, o co w tym śnie  w ogóle chodziło. Wraz z biegiem czasu dowiadujemy się jednak, że tak naprawdę zostaliśmy porwani jako dziecko z królestwa Hoshido, wyrwani prawdziwej rodzinie, a wszelkie jej desperacyjne próby naszego odzyskania kończyły się porażką. Chwilę po tym oraz kilku innych, też  ważnych wydarzeniach, które zobaczycie już sami, następuje moment kulminacyjny. Dochodzi do tej bitwy ze snu i musimy wybrać, po której stronie chcemy stanąć, a wybór jest naprawdę ciężki.

Z jednej strony mamy niszczycielskie królestwo, w którym się wychowaliśmy i nie wierzymy w tą ich całą wielką złość oraz mamy  w  nim ‚rodzinę’, a z drugiej strony barykady ludzi, których ani trochę nie pamiętamy i nic o nich nie wiemy, ale jednak są wśród nich nasi prawdziwi bracia i siostry.  Wielu elementów oraz mocnych momentów tutaj jeszcze z początku nie wymieniłem, więc nadal wiele rzeczy Was zaskoczy, zanim będziecie zmuszeni do wyboru strony! Sam początek, choć naprawdę dobry, wydawał mi się przez pewien czas aż nadto przyśpieszony, wszystko dzieje się w nim w tak zwrotnym tempie, że aż ciężko sobie wyrobić zdanie na temat każdej ze stron. Na szczęście jednak po dokonaniu wyboru całość się uspokaja i mamy do czynienia z typową Emblemowską narracją, wszystko zaczyna być tak, jak być powinno, bez pośpiechu. Zabieg ten pewnie został zastosowany specjalnie, byśmy jeszcze bardziej odczuli wagę dokonanego wyboru, jednak pozostawia on dziwne przez pewien czas uczucie. Właściwie można by też stwierdzić, że jakby nie patrzeć zostało to dość realistycznie przedstawione i tak też to powinno na nas wpłynąć.

Dwa królestwa na skraju wielkiej wojny, a my nagle, jak z bicza strzelił, dowiadujemy się, że należymy w jakiś sposób do ich obu i mamy jeden wielki mętlik w głowie. Dla jednych będzie to plus, dla innych minus, ja zostaję neutralny, bo im dłużej o tym myślę, tym więcej sensu ten początek nabiera, ale to właśnie po czasie. Pod względem rozgrywki tytuł nie doczekał się zbyt wielu wielkich zmian. Dodano do niego przede wszystkim nowe typy jednostek takie jak m.in. Ninja atakujących shurikenami z bliska, jak i z daleka, szybkich i mocnych samurajów, nowych magów oraz tak jak wspomniałem, zmieniono odrobinę klimat całości. Często walczymy we wnętrzach różnych świetnie zrobionych japońskich budynków, w lasach, na pustyni, wewnątrz fortec, na wąskich ścieżkach w górach, a nawet i na morzu, a to i tak nie wszystko, więc jest naprawdę różnorodnie!

By wiadomo było, o co tutaj chodzi, to napisze, że rozgrywkę w Fire Emblem można przyrównać do takich gier jak Advance Wars albo chociażby Final Fantasy Tactics, czyli jest to tradycyjna w założeniach turówka. Większość misji polega tutaj na pokonaniu każdego z wrogów oraz załatwieniu bossa, znajdującego się na końcu danej planszy, ale od czasu do czasu pojawiają się też jakieś misje w ciut innym stylu, np. uratowanie na czas danej postaci albo chociażby pokonanie bossa, zanim jakaś postać nam ucieknie, więc można nazwać je czasówkami, w których liczy się nasz spryt, odpowiednie dobranie postaci i przyjęcie dobrej taktyki już od pierwszych sekund, by całość rozegrać perfekcyjnie.

Za pokonywanie przeciwników zdobywamy EXP, którego ilość zależy od naszego poziomu, jak i oponentów, a wraz z każdym kolejnym zdobytym poziomem całkowicie losowo podładowują nam się statystyki. Raz punkty pójdą w 3-4 dowolne staty, a raz np. w jedną i to taką niezbyt potrzebną danej postaci, nie mamy na to niestety wpływu. Każdego z wojowników możemy też ulepszyć po osiągnięciu 20, maksymalnego poziomu, za pomocą master seal’a, którego możemy zdobyć w trakcie walki od jakiegoś wroga albo kupując w sklepie. Zmienia on klasę postaci o jedno ‚oczko’, czyli ze zwykłego jeźdźca będziemy mogli zrobić paladyna, z klasycznego samuraja mocnego swordmastera i tak dalej, dostając przy tym kilka punktów do każdej ze statystyk oraz restart poziomu do 1, co pozwala nam na dalsze ulepszanie postaci. Co kilka poziomów każda z nich dostaje też jakąś dodatkową umiejętność, jak np. większy dmg, samoleczenie w trakcie pomocy innej postaci, +2 pkt do ochrony damskich postaci w okolicy i wiele, wiele więcej, więc warto też zwracać na nie uwagę, by nasz zespół w trakcie walki w jakiś sposób się dzięki nim uzupełniał.

Fire Emblem zawsze charakteryzował się bardzo wysokim poziomem trudności, a jak jest w tym przypadku? Do wyboru na samym początku mamy poziom w skali od easy do very hard (lunatic), opcję casual, przy której utracone w boju jednostki respawnują się tuż po zakończonej walce, phoenix respawnujący poległą jednostkę już w kolejnej turze w miejscu zgonu oraz tryb classic, czyli z perma-death, który już nic z tego nie umożliwia, więc liczyć się będzie każdy nasz ruch tak, jak to we wcześniejszych Emblemach, poza jeszcze ostatnim 3DS'owym, bywało. Każdy poziom trudności choć drastycznie się od siebie różni, zależny też jest od odsłony, w którą gramy. Birthright, które jest najłatwiejszą z nich m.in oferuję np. więcej okazji do grindu postaci poprzez wyszukiwanie za zebrane złoto nowych potyczek w odwiedzonych przedtem lokacjach.

Fire Emblem: Fates posiada też pewien silny syndrom, który może być dobrze znany m.in. graczom Xcom'a, czyli powtarzanie (z przyjemnością!) jednej misji wielokrotnie, aż uda nam się w końcu ją przejść bez utraty chociażby jednego z naszych towarzyszy. W trybie 'Classic' Emblem naprawdę nabiera mocy oraz nieźle pobudza w nas zmysł taktyczny, zwracamy większą uwagę na wystawianych wojowników, dostosowywanie ekwipunku, analizę pozycji i uzbrojenia wroga. Liczy się tutaj dosłownie każdy nasz ruch, a w szczególności na wyższym poziomie trudności. Nie raz łapałem się na tym, że jakąś postać wystawiłem ciut za daleko, o np. jedno pole i bam, zgon, podbiegł do niej ktoś, kto zdejmuję ją od razu, bo nie jest odporna na jego broń, pozamiatane, restart.

Najgorzej jednak wspominam moment, w którym po jakichś 3 godzinach próbowania udało mi się dotrzeć do bossa, radość, ulga, aż tu nagle okazało się, że nie przemyślałem jednego z końcowych ruchów, przez co jedna z moich postaci tuż przed nim została zdjęta, nie ma, że boli, leci restart.  Jednak naprawdę mimo takich, sytuacji nie odczuwa się przy tym tytule ani krzty frustracji, a jedynie determinację do działania, jeszcze większą chęć ugrania danej misji perfekcyjnie. Człowiek uczy się na błędach i to tutaj doskonale widać, satysfakcja z idealnego rozegrania misji w tym przypadku jest przeogromna, a i w dalszej części gry przy okazji można gołym okiem zauważyć poprawę w naszej grze.

W tytule po raz kolejny pojawia się również budowanie więzi z bohaterami, które rozwijamy dzięki:

– połączeniu w walce ze sobą dwóch postaci, co przy okazji wzmacnia tą wystawioną na atak
– ustawiając jedną postać obok drugiej, co daję nam jeden dodatkowy cios
– poprzez zapraszanie co każdą ukończoną poboczną potyczkę wybranego bohatera do naszej komnaty, by sobie z nim porozmawiać.
– ofiarowaniu komuś w prezencie jednego z akcesoriów zmieniającego odrobinę jego wygląd.

Więź z daną postacią jest ukazana w 4 poziomach – D, C, A i S. Przy każdej z nich dane postaci rozmawiają ze sobą na jakiś temat, trenują, próbują pokazać, kto jest lepszy, wyruszają na jakąś wyprawę. Często pojawiają się rozmowy o przeszłości, co daje nam fajny wgląd na to, co było przed rozpoczęciem wojny, jak wyglądało życie w Hoshido po naszym porwaniu, jak dorastali nasi bracia i siostry. Pojawia się też dość sporo humorystycznych rozmów, a właściwie to takich krótkich historyjek. A tu jedna z dziewczyn wszystko przypala i niszczy, więc musimy ją wesprzeć, podbudować na duchu przez te kilka rang, a tu jedna ciągle wpada w pułapki i musi być co chwilę z nich wyciągana, a tu jednemu ‚perfekcyjnemu’ zaczęło burczeć w brzuchu i uciekł od nas w przerażeniu, więc będziemy mu próbować wbić do głowy, że to nic wielkiego i poradzimy mu, jak może temu na przyszłość zapobiegać, bez ciągłego obżerania (po tym zaczął wszędzie coś jeść :D). Jest zachowany tutaj odpowiedni balans między śmieszkowaniem a normalnymi rozmowami rozbudowującymi historię, więc nie ma się właściwie do czego przyczepić.

Budowanie więzi moim zdaniem mocno wpływa na odbiór tytułu, jak i na samą naszą grę. Wystarczy sobie wyobrazić, że kierujemy prawdziwymi ludźmi, by zachować podwójną ostrożność w trakcie każdej, nawet najmniejszej potyczki. Mocniej by to też na nas wpływało, gdybyśmy nie wczytywali save’a po stracie jakiejkolwiek postaci, ale to by już zahaczało o srogi masochizm, bo stracić kilku bohaterów wcale nie jest trudno, a gra sama się nie przejdzie. Wystarczyć powinna jednak sama myśl, że ginie nam towarzysz, z którym sporo już rozmawialiśmy, walczyliśmy, bawiliśmy się, by nawet strata, po której i tak wczytamy save’a, jakoś na nas wpłynęła. Wyobraźnia kluczem do silniejszych wrażeń!

Pod względem graficznym Fates prezentuję się w sumie tak, jak poprzednik, nie zauważyłem niestety jakichś większych zmian na lepsze. Czyli w skrócie modele postaci nie powalają wykonaniem, ale nadrabiają za to swoimi ‚rysunkowymi’ modelami, plansze przy przybliżeniu w trakcie walki nie są zbyt szczegółowe, jednak mają swój klimat, a co najważniejsze prawie zawsze walka toczy się tam, gdzie akurat stoimy, a nie na jakimś całkowicie innym miejscu, co jest jak dla mnie naprawdę wielkim plusem i cóż, to chyba tyle, jeśli graliście chociaż przez chwilę w FE: Awakening będziecie wiedzieć, czego się spodziewać. Warto jeszcze wspomnieć o warstwie muzycznej tytułu, która pozytywnie mnie zaskoczyła. W trakcie każdej z walk usłyszymy bardzo przyjemne bitewne motywy, które nie nudzą się nawet po 3 godzinach powtarzania danej misji, a i OST sam w sobie warty jest przesłuchania w świątyni znajdującej się w naszym zamku, bo trzyma bardzo wysoki poziom i jest to dla mnie jeden z lepszych growych soundtracków, jaki w ostatnim czasie przesłuchiwałem.

Jak już wspomniałem o zamku, to wypadałoby napisać, o co chodzi! Jest to chyba największa nowość dla serii, a mianowicie chodzi o to, że mamy do dyspozycji własną bazę, którą rozbudowujemy wraz z postępem w osi fabularnej za punkty zdobywane po ukończonych walkach. We wcześniejszych odsłonach przedmioty mogliśmy jedynie kupować po natrafieniu na odpowiednią misję lub po przejściu kilku misji głównych, więc jak już się udało na jakiś sklep natrafić, warto było zrobić zakupy na zapas. Tutaj jednak nie ma tego problemu, co misję wracamy do zamku, w którym możemy na spokojnie uzupełnić braki albo dokupić coś mocniejszego, jeśli nasza postać nie radzi sobie zbyt dobrze na polu walki. Poza tym możemy też wybudować saunę, w której będziemy mogli spotkać inne postaci, więzienie wykorzystywane przy grze multiplayer, sklep z akcesoriami, kuźnię i tak dalej, więc też i dzięki temu całe Fates staje się trochę łatwiejsze, nie wspominając o zlikwidowanym limicie użyć danej broni, co przy pierwszym kontakcie może trochę mnie fana FE zaboleć, bo była to jedna z jego cech charakterystycznych, ale idzie się do tego przyzwyczaić, jak i do całej casualizacji, niestety.

Na zakończenie wypadałoby jeszcze napisać coś o tym, od której części powinniśmy zacząć. Warto wziąć od razu pod uwagę to, że obie części wraz z dodatkiem Revelation składają się na właściwie jedną spójną fabułę, w której każda ze stron dostarcza nam jakieś nowe wątki i rozjaśnia pewne kwestie z poprzedniej części. Birthright jest pierwszą z fabuł i to od niego powinniśmy też zacząć.  Poza tym oferuję on średni poziom trudności jako całość oraz umożliwia nam o wiele spokojniejszą grę dzięki challengom i walkom pobocznym. Odsłonę tą możemy bez większych problemów ukończyć na hard/classic, ponieważ żadna z misji nie jest na tyle zagmatwana bądź przegięta, by po kilku albo kilkunastu próbach nie udało się jej rozgryźć.

Następną częścią Fates jest Conquest, który oferuje spory przeskok w poziomie trudności i jest już naprawdę hardkorową odsłoną - doświadczenie zebrane po ograniu Birthrighta tutaj może nie wystarczyć. Wrogów jest więcej, misji pobocznych brak, okazję do odpowiedniego podexpienia postaci mamy tylko i wyłącznie w trakcie misji głównych, więc musimy bardzo szybko ustalić nasz skład stałych 12 postaci, które będziemy ciągle używać, twardo się ich trzymać i grać nimi tak, by udawało się je w miarę równo levelować. Conquest, choć jest o wiele cięższy, to według mnie oferuje ciekawszą fabułę niż ta, którą spotkamy w Birthright’cie, jednak bez spojlerów ciężko mi napisać, dlatego tak też uważam.

W trakcie ogrywania birthright czułem delikatny zawód jego historią, nie wciągnąłem się tak, jak myślałem, że się wciągnę. Conquest natomiast od razu przypomniał mi stare dobre Emblemy w takiej nowej, bardziej rozbudowanej wersji i od razu mocniej przykuł do ekranów. Kupić go jak najbardziej warto, ale trzeba mieć na uwadze, że w ostatnich misjach, albo i nawet wcześniej zapewne będziecie musieli zmienić poziom trudności na normal/phoenix, czyli łatwiejszy + poległe jednostki po jednej turze pojawiają się w miejscu zgonu, bo to, co się tam wyprawia, to jest istny armaggeddon i całe życie można tam stracić, jeśli źle dobierzemy postaci i będziemy chcieli przejść je tak, by nikt nam nie zginął. Wyzwanie w tej odsłonie jest naprawdę ogromne i po dość lekkim birthright, w którym końcówkę na hardzie kończyłem przy użyciu tylko dwóch postaci (!), tutaj srogo obrywałem po dupie i musiałem po prostu olać swoją dumę Emblemowca odpuszczając hard, bo wygrana była jak dla mnie nierealna, a i męczenie się tygodniami z ukończeniem jej nie wchodziło grę, w czasie, gdy kupka wstydu z dnia na dzień coraz bardziej narasta.

Jeśli jednak po Conqueście nadal będziecie mieli ochotę na taktyczną rozgrywkę, to warto zainteresować się dodatkiem Revelation. W dodatku tym nie stajemy po żadnej ze stron, przez co oba królestwa uznają nas za zdrajców i musimy przed nimi uciekać. Pojawia się tutaj jednak pewnien wątek kluczowy dla obu odsłon, wyjaśniający wiele kwestii z podstawowych części Fates. Revelation według mnie jest najciekawszą odsłoną pod względem fabuły, misji głównych oraz atrakcji w nich się pojawiających. Jedną z misji, która mocno zapadła mi w pamięci jest przedzieranie się przez zamrożoną przed momentem wioskę, w której pod zaspami, które też sami niszczymy, czają się na nas przeróżni wrogowie. Pojawi się też w nim m.in. walka na zamrożonym morzu, które w trakcie walki naprawdę prezentuję się wyjątkowo i jest też jednym z ciekawszych i przyjemniejszych etapów w całym Fates. Zwieńczenie wątków napotykanych przez obie odsłony wypada naprawdę świetnie, a i jako całość ta częsć jak dla mnie wypada po prostu najlepiej. Trochę śmieszne, że najlepsza według mnie ścieżka znajduje się w ‚złym i niedobrym’ DLC, ale co zrobić, ta historia była po prostu najbardziej różnorodna i ciekawa.

Nie trzeba jednak ogrywać każdej części Fates, by czerpać przyjemność z nowego Fire Emblem. Jeśli miałbym teraz wskazać, za jakimi częściami warto się zakręcić na początek to wskazałbym własnie Birthright wraz z Revelation. Obie mają zrównoważony poziom trudności, misje poboczne wraz z challenga’mi, czego nie ma Conquest, możemy też przy okazji na spokojnie budować w nich więzi, testować nowe postaci oraz ich połączenia, najzwyklej w świecie lepiej się bawić. Revelation gromadzi też członków z obu królestw, co pozwala na jeszcze ciekawsze kombinacje i właściwie kulminuje wszystko to, co najlepsze – nawet w naszej bazie możemy budować budynki z każdego z nich, więc otrzymujemy tam taką jedną wielką pigułę.

Podsumowując! Fire Emblem: Fates to bardzo satysfakcjonująca i piekielnie wciągająca gra, która przez jakieś 200 godzin, jak i nie lepiej bez jakichkolwiek przestojów będzie sprawdziać Wam przyjemność. Nowego Emblema mogę polecić każdemu, od lajka w temacie po turówkowego wymiatacza, każdy się tutaj odnajdzie. Jest to jedna z najlepszych serii z tego gatunku i przez wiele lat jak widać, potrafi utrzymać poziom, trafiając do każdej grupy odbiorców. Masa frajdy, wiele rzeczy do zrobienia, ciekawa fabuła, no wszystko się tutaj zgadza i w sumie ciężko się tutaj do czegoś przyczepić. Szczerze polecam!

 

Dzięki za przeczytanie!

PS. Recenzja oryginalnie pojawiła się na moim blogu : 

https://przegrywalnia.wordpress.com/2016/04/03/fire-emblem-fates-2/

Zapraszam do jego obserwowania, jak mi się kiedyś uda zebrać jakąś stałą grupę odbiorców, to na pewno zaczną się tam pojawiać materiały ekskluzywne! :D 

 

Oceń bloga:
0

Atuty

  • Ciekawa fabuła
  • Interesujące postaci
  • Satysfakcjonujący poziom trudności
  • Piekielnie wciąga
  • Budowanie więzi sprawia frajdę
  • Świetna muzyka

Wady

  • - Trochę przegięty Conquest
  • - Brak limitu użyć danej broni (główna cecha FE!)
Sevchenko_kz3

Bartek Zając

Fire Emblem: Fates to must have'a dla fanów turówek jak i laików w tym temacie! Bardzo dobry Birthright, świetny Conquest, rewelacyjny Revelation, w to po prostu trzeba zagrać!

9,5

Komentarze (1)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper