DCS + VR - nowy narkotyk

BLOG
2912V
DCS + VR - nowy narkotyk
Alexy78 | 01.03.2019, 14:46
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Czasy się zmieniają - od Elite Dangerous do Digital Combat Simulator. VR zmienia zasady pojmowania imersji z zabawy.

              Grałem wiele w Elite Dangerous, teraz mniej. Co by jednak nie mówić tytuł ten jest pozycją, która zabrała mi najwięcej spośród wszystkich gier w jakie dane było mi grać na przestrzeni ponad 30 lat. Obecnie jest to ponad 1800h. Ciężko mi się z tym pogodzić, gdyż gra z każdym kolejnym kwartałem staje się coraz lepsza dzięki udoskonaleniom i dodatkom, jednak mnie już do niej mniej ciągnie. Znalazłem jednak powód, by do niej wrócić - nie po to, by znów wdać się w wojny między frakcjami, walki z obcymi, tudzież mozolne ulepszanie statków u inżynierów. Nie po to, nawet eksplorować niesamowitą galaktykę. Żadnych misji specjalnych też się nie podejmuję. Ja po prostu znów chcę zwyczajnie polatać. Dlaczego - bo teraz dopiero poznałem, czym jest świat Elite w taki najbardziej bezpośredni sposób - technologia VR otworzyła mi oczy na rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Zdaję sobie sprawę, że nawet jeśli ten wpis miałby mieć 100 stron, to nie ujmę wrażenia jakie pozostawia po sobie start statkiem z jakiejś lata świetlne od ziemi oddalonej stacji kosmicznej. Nie jestem w stanie oddać przerażenia, kiedy wielką Anacondą mam przelecieć przez śluzę z obawą, że zahaczę, gdzie wcześniej setki i więcej razy to robiłem niemalże instynktownie.  Nie tylko chodzi o to, że jest możliwość rozglądania się, bo tą miałem już korzystając z TrackIR5, ale o efekt 3D, który nadaje przestrzeni głębi. Stacja ma długość około 5 km. Na monitorze można powiedzieć, że ładna, że duża - lecz w okularach VR te określenia blakną i nijak nie mają się do rzeczywistości. Opad szczęki, znieruchomienie i fascynacja jaką się przeżywa widząc tą zamkniętą przestrzeń w której startują i lądują inne krążowniki robi piorunujące wrażenie. Same wnętrza statków - to majstersztyk. Przestrzeń, detale, których wcześniej się nie zauważało - nawet HUD który przerośnięty wydawał się 2D jest w pełni trójwymiarowy i każde okienko sobie gdzieś indziej „w powietrzu” jest wyświetlane swoim hologramem. Szok.

Wyobraźcie sobie moje wrażenie jakiego zaznałem gdy po raz pierwszy wsiadłem do skarabeusza SRV - ten planetarny łazik znałem przecież na wylot pod każdym względem - a jednak nie. W okularach VR odkryłem, że jest on od spodu cały przeszklony. Dzięki VR mogłem zajrzeć w miejsca - wprawdzie nie mające wpływu na sam gamepley - ale jednak istniejące, a bez VR niedostępne. Nagle kabina T10 Defender 8, czy 10m nad ziemią faktycznie jest 8 -10m nad ziemią i można się zachwiać patrząc w dół. Analogicznie inne obiekty. Zabawne jest patrzeć też na własne ciało - ubrane w kombinezon może się podobać, szczególnie, że kształt mojego ciała z czasem traci na atrakcyjności - w VR jestem znów piękny i dobrze zbudowany :D Ręce leżąc na HOTASIE - podobnym do układu sterowania w grze, która dokładnie jego ruchy oddaje, potęguje tylko imersję. ED zyskało nowy blask - chyba kilka misji jednak zrealizuję, nie dla nagród, a dla samego faktu przebywania w statku kosmicznym, w pustce przestrzeni - przebywania przez duże „P”. VR nie pozostawia wątpliwości, że gracz jakby fizycznie teleportował się do wnętrza gry.

Nie samym ED jednak człowiek żyje. Przyszedł czas na coś nowego i tak w ostatnim czasie - od dwóch miesięcy najdalej - zamarzyłem zostać wirtualnym pilotem wojskowym. Zacząłem więc inwestować czas, a potem pieniądze w tytuł zwany „Digital Combat Simulator”, w skrócie DCS. F/A - 18C Hornet. Samolot tworzono dla tej symulacji kilka lat. Oddany jest najwierniej jak tylko jest to możliwe pod kątem każdego systemu, każdego przełącznika. Na YT są filmy jak prawdziwi piloci korzystający z szerszenia zawodowo, latają w tej symulacji, gdzie doszukałem się nawet wypowiedzi, że maszyna jest w 100% wiernie oddana, także pod kątem zachowania się w powietrzu, a jedyne czego jej brakuje, to kilku funkcji, które są tajemnicą państwową. Niesamowicie się nakręciłem i przyznam, że kupując komputer i okulary VR  o tym tytule przede wszystkim myślałem. Zdrada kosmosu - nie, w końcu nadal tam zamierzam wracać - nowe wyzwanie - jak najbardziej.

Sama symulacja jest darmowa wraz z 2 samolotami, Su25i oraz P51 Mustang, resztę już się dokupuje. Ja wybrałem Szerszenia.

Szybko poprzez „twarzoksiążkę” zostałem wciągnięty do gildii DCS Polska, gdzie już zaczęto mnie kształtować na pilota, który pomoże im może (oby) kiedyś w podniebnych walkach i misjach w skali międzynarodowej. Długa droga przede mną, ale wierzę, że wytrwam. Chłopaki (nierzadko starsi ode mnie) organizują bardzo ciekawe misje i zadania, a wiele z nich można obejrzeć na kanałach YT - jak dla mnie są to bardzo imponujące materiały. Opcji jest wiele. Nie jest to Ace Combat 7, tutaj na poważnie każdy krok i plan działań są dokładnie ustalone i przemyślane, a zanim misja nastąpi przez parę dni drużyna planuje swoje postępowanie, uzbrojenie itp. Ja póki co tylko mogę patrzeć, a w tym czasie się uczyć, np. jak skutecznie lądować, ogarnąć orientację w przestrzeni i … przyzwyczaić się do beczek i pętli w VR.

Szerszeń gotowy, pilot ... mniej.

Niestety poza niesamowitością imersji siedzenia w prawdziwym kokpicie dzięki VR pierwszy trening jaki odbyłem z instruktorem zrealizowałem na trackIR5 (czapeczka z odblaskami na głowę i rozglądanie się, ale na monitorze). W ten sposób miałem pewność, że wytrwam przez całe zajęcia. Zanim jeszcze grę uruchomiliśmy musiałem się dostosować do zasad panujących w grupie, poza Team Speakiem zainstalowałem radio SRS, za pomocą którego porozumiewają się piloci w grze, wersję gry zmieniłem na open beta, by móc przyłączyć się do wspólnej zabawy i … wreszcie znalazłem się z nowym Kolegą - instruktorem - na płycie lotniska. Warto dodać, że duża część osób zajmująca się tą symulacją, to prawdziwi piloci dla których latanie prawdziwym myśliwcem staje się dzięki DCS możliwe. Ja do tej pory w życiu o latanie prywatne tylko się ocierałem tu i ówdzie mając okazję się w powietrze wznieść - ostatnio zresztą helikopterem, a nie np. Cesną - niemniej idea mi się podoba i choć pasjonatem nie jestem, to samo latanie sprawia mi wiele przyjemności i satysfakcji.

O, tutaj jestem - no to kołowanie zaczniemy od skrętu w prawo...

Znajdując się na płycie lotniska cieszyłem się, że po kilka razy powtarzałem „cold start” mojej maszyny F18, podobnie jak wstępnie ogarnąłem kołowanie do pasa. Samoloty zostały przezbrojone na nasze polecenia i wyposażone jedynie w dodatkowy, zewnętrzny zbiornik paliwa. Byliśmy gotowi do pierwszego startu. Kołowanie zajęło kilka minut gdzie wspaniale grafika oddaje efekt cieplny silników samolotu przede mną kołującego - temperatura gazów wylotowych jest w okolicach 850-900 st. C!. Następnie jeszcze czekaliśmy na pozwolenie by wjechać na pas, po czym mogłem ustawić się obok instruktora - potwierdzić gotowość i by po wrzuceniu hamulców, przesunięciu przepustnicy i nabraniu mocy wreszcie móc należycie zacząć się rozpędzać, wcześniej hamulce w odpowiednim momencie (jak maszyna już się wyrywa i mocno zaczyna drżeć) zwalniając. Pomijam szczegóły jak ustawienie klap, reset trymowania, sprawdzenia przyrządów, ustawienia wyświetlaczy, czy chociażby tego, co po starcie planujemy zrobić. Tak, odpowiednie światła w maszynie też włączyliśmy - jak możliwie realistycznie da się coś zrobić, to należy się tym kierować.

Co ja robię tu, uuu, co ty tutaj robisz... nie mam pojęcia :)

 

Sam start nie jest wymagający - ot, rozpędzamy się i czujemy jak statek reaguje na ew. podmuchy boczne (przed startem DCS informuje o warunkach pogodowych) korygujemy wszelkie odchyłki za pomocą ruddera (byle delikatnie), a myśliwiec powoli zaczyna podrywać dziób. W zależności od obładowania w pewnym momencie można powiedzieć, że samolot sam wystartuje. Następnie chowamy klapy i podwodzie przed osiągnięciem 250 węzłów, wspinamy się w górę z godnie z ustaloną prędkością i nadanym kątem wznoszenia. Żadnych gwałtownych ruchów by uniknąć przepadnięcia też nie robiłem.

Wcześniej zgodnie z samouczkiem gry kilka startów wykonałem, dlatego przynajmniej na tym etapie, w tym najprostszym elemencie symulacji ciała nie dałem. Ale to się miało zmienić.

Emocje przed startem. Bardziej realistycznie dla amatora w domu się po prostu obecnie nie da. 

Już na etapie wznoszenia walczyłem o utrzymanie odpowiedniego kierunku i prędkości - patrząc na wszystkie przyrządy i starając się analizować ich stan nie utrzymałem formacji i straciłem instruktora z oczu - on naturalnie mnie widział i z czasem doprowadził do porządku, niemniej efekt „niby nic się nie dzieje, a ja nie ogarniam” był aż nadto widoczny. Tutaj trzeba wielu godzin oblatania, by pewne kwestie były intuicyjne. Po różnych moich nieudolnych próbach zostałem poproszony, bym to ja się „nie ruszał” - czyli bym utrzymał stabilnie lot o danym kierunku oraz prędkości, a instruktor się odpowiednio w klucz wówczas sam ustawił. Przyznam, że grzebiąc bez wyczucia w trymerach nieźle namieszałem na tyle, że i z tym miałem problem - skończyło się na resecie trymowania i potem lekkiej korekcji - zadziałało. Latanie w szyku jest mega istotne jeśli myślimy, by kiedyś np. potrafić samolot w powietrzu zatankować. Samolot zachowuje się jak prawdziwy i ma pewne opóźnienia w zachowaniu względem sterów, należy wręcz nieco przewidywać i z wyprzedzeniem pewne polecenia dawać - a to wymaga praktyki, której jednak od siebie na obecnym etapie nie mam co wymagać - przyjdzie myślę z czasem.

Tak wygląda mój lot w szyku, staram się jednak

Coś mi nie wyszło...lekko zwolnić, lekko w prawo, utrzymać wysokość, taaaa

Lecąc w szyku, widząc instruktora obok siebie, dołączył do nas jeszcze jeden pilot, by się poprzyglądać jak sobie radzę, ew. wesprzeć mnie dobrym słowem. Nadeszła pora, bym to ja się do szyku zaczął dopasowywać. Niby prosta sprawa, samolot wytrymowany, przepustnica jedynie i drążek do obsługi - dam radę. Efektem było to, że chłopaki lecieli cały czas w szyku po lini prostej, a ja - hmm - raz z prawej raz z lewej, raz pod, a raz jak już położenie miałem należyte, to niechcący ich wyprzedziłem za późno redukując ciąg. W końcu się udało. Na jakieś 10 sekund. Skończyło się na tym, że gdzieś tam niby z nimi leciałem, ale szykiem tego bym nie nazwał. Na ustalony sygnał zrobiliśmy jeszcze łuk i tutaj o dziwo jakoś dałem radę, a następnie skonfigurowaliśmy radia i udaliśmy się w kierunku najbliższego lotniska. Wykorzystywany wojskowo system TACAN potrzebował czasu by zacząć funkcjonować, gdyż lecieliśmy od strony gór, ale w końcu upragniony pas do lądowania się pokazał. Pięknie umieszczony w pobliżu pagórkowatej zatoki zachęcał do podjęcia próby przyziemienia. Dodam, że jeszcze tego nigdy nie robiłem - lądowanie to szuka, którą samouczki z gry mają dopiero na ósmej, czy dziesiątej lekcji (teraz dokładnie nie pamiętam), pomyślałem jednak, że raz kozie śmierć. Kiedy nie spróbować jak pod okiem doświadczonych pilotów. Stosując się do ich wskazówek i pamiętając szereg filmów z YT zacząłem się od pasa tak oddalać w kierunku morza, by potem nawrócić i mieć dość czasu, by samolot względem odpowiedniego kursu należycie ustawić ustawić. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pewien szczegół, którym zaraz napiszę.

Mając w głowie zapamiętane wartości wysokości, prędkości u stawień samolotu zacząłem się zbliżać do pasa od wymaganej strony - czyli od strony morza. Przepustnica w stanie idle, opadanie jak należy, prędkość spada i spada… spada za powoli! Instruktor mówi mi o hamulcu aerodymamicznym, ręką z hotasa wbijam na klawiaturze (cóż za niszczenie imersji!) klawisz B od airBrake lecz nic się nie dzieje… no tak, nie ogarnąłem w sterowaniu obsługi tak istotnego szczegółu. Bo w tej symulacji nic nie jest takie jak by się wydawało - tzn. rzeczywistość jest jaka jest, a moje wyobrażenia o lataniu mocno od niej najwyraźniej odbiegają. Spróbowałem jeszcze maksymalnie wyrzucić klapy skrzydeł, ale nic nie dało - a prędkość była nadal za duża, by wyciągnąć podwozie. Instruktor polecił mi coś niesamowitego i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie - gwałtownie i na moment poderwałem dziób statku - z 320 węzłów miałem natychmiast 260 i aby się nie rozbić tudzież przepaść tracąc całkowicie nośność - szybko nos szerszenia z powrotem opuściłem. Niemniej nawet 260 węzłów to nieco za dużo by podwozie wyciągać, a pas do lądowania był w tym momencie zdecydowanie zbyt blisko. Przepustnica na maxa i odejście w nadziei, że nie utracę po takich eksperymentach kontroli nad samolotem.

Dzięki wsparciu doświadczonych kolegów się udało, wniosłem się i wyrównałem lot. Wypoziomowałem samolot, i po kilku wskazówkach uruchomiłem coś w stylu autopilota utrzymującego w miarę stabilnie samolot na zadanych warunkach. Wszedłem ustawienia kontroli, a tam jeden zwykły hamulec ma kilka pozycji obsługi, gdzie najlepiej byłoby je przypisać do osobnego przycisku - wybrałem 2 ustawienia - chowanie i wysuwanie hamulca. Nabrawszy nieco pewności siebie zacząłem drugie podejście - system naprowadzania TACAN w takich momentach jest nieoceniony, choć jak się dowiedziałem, precyzja jego mocną stroną nie jest.

Mając odpowiednią pałeczkę na HUD samolotu, tuż pod wskazaniami kierunku, zacząłem wracać w okolice lotniska. Po zrobieniu nawrotu procedury zacząłem powtarzać, tym razem już korzystając z hamulca, który wydawał się niezbędny także dlatego, że - jak to w życiu - lądowanie od strony morza w piękny słoneczny dzień wiąże się z wiatrem, który od morza wieje…

Niestety - nawet mając już należycie przypisane na HOTAS’ie przyciski, obsługa hamulca nie działa tak, jakbym przypuszczał - już abstrahuję od praw fizyki, opóźnień i samego zachowania się maszyny - ale wysunięcie hamulca trwa, podobnie jak jego schowanie, do tego działając w emocjach i nie mając dość cierpliwości straciłem nad nim kontrolę de facto nie wiedząc czy go mam włączony, czy nie, a z opóźnieniem pokazująca się kontrolka w kokpicie niewiele mi pomagała. Doszedłem jednak już to etapu wystawienia klap, potem podwozia - niestety - tym razem podczas szamotaniny z własną nieudolnością straciłem kierunek i będąc już nisko nad ziemią musiałem podjąć decyzję o ponownym poderwaniu maszyny. W ostatnim momencie - dopalacz, nos Horneta do góry i odlot od pasa.

Znów prawie straciłem samolot, bo zbyt gwałtownie te czynności wykonałem. Szczęście mnie jednak nie opuściło i miałem szansę realizować kolejny krąg, a bogatszy w nowe doświadczenia sprawdzić, czy w ogóle kiedyś wyląduję, czy los gorącej kuli ognia podczas pierwszego treningu jest mi pisany.

Już nawet klap oraz podwozia nie chowałem (podobno się tego nie robi, jak się dowiedziałem) - tylko utrzymując stałą niską prędkość zrobiłem kolejną pętlę - ze schowanym hamulcem powietrznym, który już potrzebny nie był.

Trzecie podejście - nieco za ciasny krąg się okazał i wektor lotu odbiegał od idealnego, niemniej prędkość była już należyta, podobnie jak ustawienia maszyny pod przyziemienie. Na końcu znów nieco straciłem nerwy i jednak wykonując zbyt nieprzemyślane ruchy, przy prawym krańcu pasa uderzyłem dość mocno w pas, ale się udało. Dotknąłem ziemi nie wybuchając, ani nie łamiąc zawieszenia. To jednak dopiero była połowa sukcesu - wielotonowe monstrum było rozpędzone - nadal miałem ponad 250 km/h! - a pas ma skończoną długość. Wcisnąłem hamulce na kołach, wrzuciłem hamulec aerodynamiczny i chciałem wrzucić za sugestią 3 pilota hamulec postojowy (? - musze jeszcze doczytać o jego działaniu, bo bym nie przypuszczał, że tak awaryjnie można z niego korzystać, chyba działa jak hamulec ręczny w aucie, nie wiem, sprawdzę) - taka żółta „wajha” w pozycji poziomej na lewo od głównej konsoli, gdzie w tym czasie straciłem kontrolę nad rudderem… instruktor krzyczał do słuchawek gdzie ja jadę, bo już po chwili zahaczyłem o trawnik obok pasa - Hornet to mocna maszyna jednak - podwozia nie urwałem i udało mi się wrócić na pas mimo dużego przechylenia na lewy bok, podczas powrotu na asfaltowaną część lotniska. Uff. Wyhamowałem z pewnym zapasem nawet. Odetchnąłem. Przyjąłem gratulacje niemalże czując pot na czole.

Nawet parkowanie równoległe trzeba przećwiczyć

Nie pozostało nic innego jak zacząć kołowanie i zwolnić pas po moich wariactwach. Instruktor i drugi doświadczony pilot już czekali pod hangarami - nawet zaparkowanie obok nich pochłonęło nie mało mojej koncentracji, ale się udało. Zrobiłem finałowe zdjęcie, nieco jeszcze poeksperymentowałem z nieszczęsnym hamulcem aerodynamicznym w bezpieczny sposób. Podsumowaliśmy wydarzenia, podziękowałem i opuściłem kabinę mojego Horneta. Pierwsza lekcja latania zakończona - żyję.

 

Wniosków mam wiele - ale jeden podstawowy łączy je wszystkie. Potrzeba mi ćwiczeń zanim zabiorę się za nowe materiały szkoleniowe. Start, utrzymanie lotu i lądowanie. Uzupełnienie wiedzy o nawigacji też jest kluczem. Kiedy to opanuję, znów zgłoszę się do szanownego Kolegi instruktora po kolejną lekcję. Symylacja ta - bo nie jest to gra, tutaj nic zabawowo traktować nie można - ma tą cechę, że praktycznie jak w życiu - pozwala zawsze się doskonalić. Nie można jednak dać się przytłoczyć niełatwym początkom, a brać po kawałeczku to, co pozycja oferuje. Etapami i metodycznie zamierzam zgłebiać jej możliwości.

Społeczność polska jak i międzynarodowa wirtualnych pilotów jest imponująca, przykładem niech będzie jeden z wielu filmików jakie powstają. 

Chociaż trening realizowałem z trackIR5, a nie w VR - od czasu do czasu będę w VR latać, dopóki po pierwsze nie opanuję większości systemów maszyny oraz nie uporam się z chorobą lokomocyjną. Za każdym razem można nieco dłużej z gogli korzystać. Warto jednak zdecydowanie, imersja ponad wszystko - jeszcze w tak realistycznej symulacji z zachowaniem zasad i standardów panujących w świecie lotniczym. Pozornie głupie czekanie na pozwolenie na wjazd startowy za instruktorem, czyli „nic nie robienie”, a uświadamianie sobie tego co się dzieje i poczucie bycia faktycznie na prawdziwej lekcji latania - powoduje, że gracz jak ja doznaje wrażenia wejścia w nową epokę elektronicznej rozrywki. Widok kabiny, każdy działający przycisk i przełącznik jak w rzeczywistości, odpowiedni dźwięk silników - widok grzanego powietrza przez silniki poprzedzającego samolotu - sprawiają oszałamiające wrażenie - nie w postaci efektów specjalnych, a poczucia „ja tu jestem!, ja zaraz wystartuję i wzniosę się na oszałamiającą wysokość!”.  Kto oddał taką bestię jaką jest Hornet w moje ręce? - nie dowierzam. Do szczęścia brakuje tylko fotela odtwarzającego przeciążenia dla pilota - może kiedyś, za kilka, kilkanaście lat.

Myślę, że pozycja jak DCS przy której spędzają czas również prawdziwi piloci - także wojskowi - w połączeniu z VR jest spełnieniem marzeń. Jeśli będzie mi to dane z czasem, to zamierzam po to marzenie sięgnąć na stałe jak tylko uporam się ze wspomnianymi wyżej kwestiami (umiejętności latania i adaptacji zmysłu równowagi pod VR). Polecam każdemu VR - niezależnie od preferowanych gier się przekonać. Elite Dangerous jest nie mniej godną polecenia pozycją. 3 Kolegów pilotów się już przekonało, a od niedawna i ja dołączyłem.

Wymagania dla takiej zabawy nie są małe, szczególnie mają te dwie pozycje na uwadze, ale pewnie i inne symulatory na PC - HOTAS, trackIR czy gogle VR, to niemałe niestety wydatki - nie wspominając o komputerze, który wszystko pociągnie. Myślę jednak, że jest to kwestia priorytetów, a idąc na pewne kompromisy można przystępniej się przygotować do takiej zabawy. Gdyby ktoś się wahał i miał możliwości, to powiem jedynie, że zdecydowanie warto.

P.S. Dla wszystkich pilotów oraz osób, które znają DCS’a - przepraszam za nieścisłości, bądź błędy w pojmowaniu opisywanych przeze mnie sytuacji - przedstawione wydarzenia pokazałem najlepiej jak potrafię z perspektywy bardzo początkującego człowieka, który pilotem się jeszcze nazwać nie może. Jeszcze ;)

 

Oceń bloga:
37

Czy uważasz, że VR to przyszłość?

Tak
293%
Nie, to chwilowa moda
293%
Nie wiem
293%
Nie interesuje mnie
293%
Pokaż wyniki Głosów: 293

Komentarze (55)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper