W co gracie w weekend? #90

BLOG
1617V
W co gracie w weekend? #90
Affek | 19.03.2015, 22:33
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Mieliśmy wystąpić w poprzedniej odsłonie, coś jednak nie wyszło. A, już wiem. Wyszła ściana tekstu. 

Po napisaniu recenzji Final Fantasy X ogarnęła mnie swego rodzaju niemoc twórcza. Możliwe, że to gra tak mną wstrząsnęła, ciężko powiedzieć. Kto wie? Ale, to już przeszłość. Owszem, raz na jakiś czas odpalę tę grę. Pozabijam potworki, podbuduję siłę swojej drużyny. Nie o tym jednak wpis. W co będę grał? To poniżej.

The Last of Us (PS3)

Oto i on, Mesjasz gier na PS3. Coś, co miało zerwać mi czapkę z głowy. Czy zrobiło? Tego nie wiem, jestem jednak jednej rzeczy pewien - gra jest wybitna. Nic dziwnego, że nazywają ją jednym z najlepszych tytułów na konsolę, na której się ukazała. Czysty surwiwal, tutaj liczy się przetrwanie. Niektórzy ją przypisują do gatunku survival-horror, jednak, jak wcześniej wspomniałem, tylko pierwszy człon pasuje do opisywanego tytułu. Są momenty co najmniej stresujące, gdy banda zombie czai się w okolicy. I to cholerne klikanie! Gdy tylko je słyszę, wiem, że będzie co najmniej ciekawie. A zazwyczaj... cóż, w większości wypadków kończy się to zgonem. I znowu, i znowu. Bo poziom Hard to nie przelewki. Tydzień temu pisałem, że gra jest za łatwa na tym poziomie. Myliłem się, i to jak. Potrafi dać w kość. Szczególnie zainfekowani przeciwnicy są ciężcy. Szybcy, silni i atakują w grupach. Trudno się z nimi rozprawić. Joel potwierdza.

A właśnie on jest głównym bohaterem. On i Ellie. Zbiegli się... w dość ciekawych okolicznościach. Ale ćśśś, to spoilery, tego mówić nie wolno. Mogę za to stwierdzić, że fabuła jest wspaniała. Relacja między nimi również, pokazano ją w wyjątkowy sposób. Dojrzewa, jak dobre wino. Każdy dialog między nimi to mały pokaz kunsztu scenarzystów. Tak, to jest piękne. Jak oprawa graficzna. Nie ma nic lepszego na PS3. Wszystko jest dopracowane w najmniejszym pixelu. Cieniowanie, modele postaci wyglądają godnie nawet na PS4, co udowodnił remaster. Zadziwia mnie, jak to uzyskali na tak leciwej maszynie z naprawdę nielicznymi spadkami animacji. Stałe 30 FPS jest tutaj standardem, co cieszy oczy. A dźwięk cieszy uszy. Czego zresztą spodziewać się po kolesiu, który jest dwukrotnym laureatem Oskara? Gustavo Santaolalla, pochodzący z Argentyny kompozytor pokazuje niesamowitą siłę... niczego. Właśnie, dźwięk wiatru. Kilka akordów zagranych na gitarze. Dalej wiatr, ale słychać coś jeszcze. Zresztą, sami to zobaczcie, bo mimo pozornej prostoty soundtrack jest naprawdę potężny. Zanim jednak dam wam okazję do wysłuchania, powiem, że voice acting jest fantastyczny. Troy Baker (Joel) naprawdę daje radę, podobnie jak Ashley Johnson (Ellie).

Niesamowite, jak takim minimalizmem można wywołać tyle uczuć.

Pospuszczałem się nad warstwą techniczną i fabularną, a teraz przejdę do mięska. Gameplay, jak już wcześniej mówiłem, opiera się na przetrwaniu. W założeniach. W praktyce mamy dwie drogi do obrania - możemy się skradać lub masakrować wszystko na naszej drodze. W gruncie rzeczy obie się sprawdzają, mimo tego, że w The Last of Us amunicji mamy jak na lekarstwo. No, chyba, że gramy jak ja, gdzie mam co najmniej 10 sztuk wszelkiego rodzaju naboi czy śrutu. Jedynie łuk nieco odstaje i mam do niego 7 strzał. Nie umiem z niego strzelać, to dlatego. A może to dlatego, że Joel celuje jak narkoman na głodzie? To by wszystko wyjaśniało. Drake z Uncharted to istny snajper przy nim. Hmm, wiadomo - główny bohater nie jest już najmłodszy, jedzenia w strefach kwarantanny dużo nie ma, i tak dalej. Tak, tak. A te pigułki, co ulepszają różne statystyki? I jeszcze pewnie mi powiecie, że on tak sam z siebie ma bardzo mocno wyczulony słuch? Wiem swoje.

Zmniejszyłem swoje wymagania co do długości tej gry, jeśli będę miał tyle, ile się zapowiada, czyli około 16 godzin, to będę usatysfakcjonowany. Podoba mi się multiplayer, w którym musimy zarządzać własną wioską. Wybieramy sobie sami drużynę, ulepszamy swojego bojownika. Lubię to. Dość mocno skoncentrowano się na aspekcie drużynowym - samemu niewiele zdziałamy, dlatego musimy być dość zgrani z naszymi kolegami.To może być dość ciężkie, ale wzorem Counter Strike: Global Offensive nasze postaci mówią różne frazy, jak na przykład "Leczę się, osłaniajcie mnie" czy "Uwaga, rzucam granat". Naprawdę to pomaga. Wiemy, do czego dążą nasi współbratymcy. I nie ma wściekłych gimbusów, wyzywających wszystko, co można. Myślę, że spędzę tutaj dość dużo czasu. Zostało mi również DLC Left Behind, ale nim się zajmę po skończeniu gry. 

 

Far Cry 3: Blood Dragon (PS3)

 

Jedna z najciekawszych gier, w jakie przyszło mi zagrać. Liczne nawiązania do filmów z lat 80. okraszone niesamowicie neonową oprawą graficzną (te oczojebne światła!) i genialnymi one-linerami nie tylko głównego bohatera, ale też wszystkich innych. Każdy ma tutaj chociażby jeden tekst, który zapada w pamięci. Nawet samouczek rzucił tekstem, który jest warty zapamiętania. Śmiem zaryzykować stwierdzenie, że Blood Dragon jest jedną z najlepszych parodii growych, jakie można znaleźć. Główny bohater, Rex Power Colt (ma dzięki temu wejściówkę VIP na każdy konwent sci-fi) to superkomandos czwartej generacji, stworzonej tuż po wojnie nuklearnej, która wybuchła pod koniec XX. wieku. Sama gra nas przenosi do dalekiej przyszłości, bo aż do 2007. roku. Udało się wyhodować mechaniczne smoki, a armie zostały zastąpione cyborgami. Wspaniały świat. Lądujemy na odizolowanej od świata wyspie i mamy bardzo, ale to bardzo ważne zadanie do wykonania. Zbyt ważne, aby podać je do publicznej wiadomości.

Za to mogę podać to, że stylizowane na ośmobitowe cutscenki fantastycznie tworzą klimat całej gry, o którym wcześniej wspomniałem. Pięknie też kontrastują z całkiem niezłą grafiką na silniku gry. Wszystko jest kiczowate i przekoloryzowane, czyli dokładnie takie, jak powinno być. Podobnie z oprawą dźwiękową ogólnie. Świetną decyzją było wzięcie znanego z Terminatora Michaela Biehna aby podkładał głos głównemu bohaterowi. Podobnie z muzyką, jednak czego możemy się spodziewać po kompozytorze o dużo mówiącej nazwie Power Glove? Tylko jednego. Więcej lat osiemdziesiątych.

Prawda? Szkoda jednak, że gameplay nie jest w stylu, na którym się wzoruje gra. Można za to powiedzieć z czystym sumieniem, że ma moc! Zwiedzanie wyspy zrealizowano naprawdę fajnie, a strzelanie jest wręcz wzorowe, czuć niesamowitego kopa każdej broni, szczególnie shotguna (ładowanego jak w Terminator 2), który po prostu urywa głowy i zrzuca majtki. Ciężko o bardziej unikalną grę, zdecydowanie. Nawet taki gigant jak Ubisoft potrafi mile zaskoczyć, niesamowite.

Verdanowy kącik Daria

W weekend będę grał w nic innego jak w MESJASZA! Tak, w końcu wziąłem się za bary z The Last of Us. Zacznę po polsku, czyli od narzekania. Kupiłem GOTY, a mimo to na dzień dobry musiałem pobrać patch. Do tego wszystkie dodatki też musiałem ściągać sobie z neta. Serio? Na płycie się nie zmieściło? No i ten patch. Mam wrażenie, ze po prostu dopisali do płyt „Edycja gry roku” wrzucili świstki z kodami i już. Jeśli chodzi o samą rozgrywkę to wkurza mnie, gdy już musze użyć broni palnej. Joel niby taki doświadczony, a rękę ma mniej pewną niż Lara „Rambo to przy mnie piczka” Croft. Wiem, że można to poprawić suplementami, ale trochę mnie to zdziwiło. W Uncharted strzelało się lepiej, chociaż Uncharted było shooterem, więc jakby słabo się strzelało to byłoby no słabo. Dalej często korzysta się z latarki i tu coś co mnie znowu zdziwiło w Uncharted 3 jak zaświeciłem latarką w oczy to się zasłaniali, tutaj brak reakcji. 

Trochę ponarzekałem to teraz trochę dobrego. Generalnie mam prostą zasadę gameplay>fabuła. Oprócz RPG tam jednak lubię dobrą opowieść. Najlepiej z góry narzuconym bohaterem, ale to temat na inny wpis. Są wyjątki i TLoU się do nich zalicza. Nie za bardzo lubię postapo, zombie i wariację na ich temat. Jednak tutaj gra ma sobie tą iskrę. Coś jak Spec Ops: The Line. Niby nic niezwykłego, ale im dalej tym lepiej. Mimo wcześniejszych narzekań TLoU mi się podoba. Od strony technicznej istne cudo. Niby ps3 to sprzęt mocno archaiczny, ale grafika robi wrażenie. Aktorzy też dali z siebie wszystko i idzie zżyć się z tymi pikselami. Z TLoU mam ten sam problem co z Uncharted 2. Nie jest to 10/10, ale świetnie się bawię. 
Na koniec. Skyrim ssie. Far Cry 3 i Super Mario Galaxy. Na pohybel głównej. Quarhodron w Jarkendarze.

Tyle od niego, czas na głównego gościa dzisiejszej odsłony, czyli Gomlina.

„W co gracie w weekend” śledzę co weekend a dzisiaj sam jestem po części współtwórcą odcinka i jest to uczucie naprawdę fajne. To trochę tak jak kupując co miesiąc szmatławca ktoś dał mi możliwość napisania tekstu do magazynu. Może te dwie rzeczy nie są aż tak porównywalne ale uczucie jest podobne. Witam zatem wszystkich  moją skromną osobą po raz pierwszy na łamach weekendowych doznań z grania.

Mój obecny styl grania przeplata się między trzema rzeczami:

a) Super Hiper nowa generacja konsolowa, która wcale nie jest gorsza od PS4  czyli Xbox One

b) Podróbka podróbki Snesa czyli mała czarna konsolka naśladująca Pegazusa

b) 1500 elementów pomieszanych i  porozrzucanych w pudełku, które tworzą obraz gołej Triss

Idąc zatem po kolei:

a)      Jestem zbyt ślepy (a widzę coraz gorzej co w tym wypadku się sprawdza) aby móc śledzić każdy pojedynczy pixel i  liczyć ile mi brakuje w danej grze do rozdzielczości PS4. Dzięki temu w pełni cieszę się tytułami w które gram a zaczynam od

 

Max and Curse of Brotherhood (XO, X360)

 

Nie użyję słowa exbo ludzie z pewnego obozu mnie zajadą, że oni nagle w to grają na PC, tak jasne… A mowa o naprawdę fajnej platformówce. Chociaż opowiadana historia oraz postacie nam przedstawione (zarówno główne jak i poboczne) są o kant dupy rozbić to gra sama w sobie potrafi naprawdę przyciągnąć. Od tak z dupy mamy 2 braci, starszy chce by młodszy przepadł bez pamięci a gdy to się po chwili dzieje – osobiście pędzi mu na ratunek. Jak na platformera przystało mamy tutaj dużo skakania po różnych platformach :

Jednak najważniejszym elementem w grze jest magiczny pisak jaki dostajemy we władanie. Tutaj na moment przystopuje bo nie sposób nie wspomnieć o tym z czym owy pisak jak i pomysł w grze kojarzy mi się z dzieciństwa – i może nie tylko mi. Więc czym się kierowali twórcy tworząc grę?

Wracając, domyślam się, że w pierwszej części gry na Wii tytuł pozwalał na większą imersję z grą za sprawą Wii Lota, dzięki któremu operowaliśmy owym pisakiem . Gdyby tak pomyśleć, że Curse of Brotherhood trafił pod skrzydła MS a nie WiiU bądź choćby Sony gdzie Move by się do tego świetnie nadawał… Tak czy siak cieszę się,  że nie użyto tutaj Kinecta bo sprawa byłaby przesrana. A tak wciskamy na padzie odpowiedni spust i uruchamia się nam na większej części ekrani – Pisak, którym to możemy podnosić różne skalne platformy do odpowiedniej wysokości lub je niszczyć. Podobna funkcja ma się przy tworzeniu w wyznaczonych miejscach krzewów o różnych kształtach, które pozwalają nam pokonać przeszkodę i udać się dalej. 

Nie można tu oczywiście mówić o super skomplikowanych zagadkach ale przyznam, że odpowiednie wykorzystanie otoczenia z możliwościami podnoszenia platform i tworzenia różnych krzewów naprawdę jest w tej grze pomysłowo zaplanowane. Już po pierwszych 40 minutach gry utknąłem na 10 minut kombinując na różne sposoby co by tu zrobić aż do momentu gdy odkryłem że stworzone przez nas łodygi można odciąć i przesunąć w odpowiednie miejsce itp. – pomysłowe. Nie można jednak też powiedzieć by gra była mega wymagająca jako sam platformer ale sprawia radość z grania a porażki, które też mają tutaj miejsce nie męczą do tego stopnia by rzucać padem.

Ogólnie grze dałbym wysoką notę za ciekawe rozwiązania i samą przyjemność z rozgrywki. Historię i postacie z jakimi przychodzi nam się spotkać pomijam bo wiem, że coś musieli dać więc to tylko obowiązek by gra jakoś trzymała się kupy. Grafika za to trzyma poziom, lokacje są naprawdę ładne a płynność nie spada (nie wiem jaka jest rozdzielczość….ale gra się dobrze).

W internetach opisują, że gra wystarczy na jakieś 6 godz zabawy. Ja szukając wszystkich znajdziek myślę, że zabawię tutaj jakieś 8 minimum – ogólnie polecam fanom platformówek jeżeli jeszcze nie grali – zwłaszcza, że tytuł jest też dostępny na x360 o ile mnie pamięć nie myli.

Kolejną adnotacją jeszcze do podpunktu a) jest drugi platformer, którego już męczę niemiłosiernie a sam często przeżywam katusze z braku perfekcji o…1 luma!

GWG ostatnio (ku mojemu zaskoczeniu) dowaliło z ofertą. Pomijam tutaj lamenty ludzi, którzy powiedzą, że na ps3 mieli już dawno to co dano na x360. Ja skupiam się na XO i tutaj biję brawo dla MS pierwszy raz od istnienia GWG dla nowej generacji. 

Chociaż w Raymanie L ograłem już wszystkie rundy + porwór do origins na x360 to jednak gdy pojawił się w ofercie GWG nie mogłem oprzeć się ani przez chwilę  i popędziłem przedłużyć subskrypcję o 3 miesiące z góry wierząc jak głupi w to co M$ obiecuje na kwiecień – podwojona ilość gier i to lepszych? Trochę marzenia ale bez marzeń człowiek jest pusty. Nawet jak dadzą gówno to i tak pewnie będę zajęty robiąc dniowe i tygodniowe wyzwania jakie daje Rayman dzięki działającemu multi. IDARB ściągnąłem – pograłem i zostawiłem, tyle w temacie esportupixelowego – to nie dla mnie.

RaymanLegends (PS3, PS4, X360, XO, WiiU)

Cóż o Raymanie nie mam się zbytnio co rozpisywać, zapewne każdy poznał go wzdłuż i wszerz. I chociaż gram drugi raz od początku to frajda jest jak przy pierwszych podejściach. Za to znajomość miejscówek daje możliwości szybszego wybicia perfekcji w zbieraniu małaków i lumów. O ile przy pierwszych podejściach zbierałem po połowie byle przejść dalej, tak teraz już przy pierwszych godz z grą każdą planszę masteruje do perfekcji i idzie to całkiem całkiem. Póki co pierwszy świat jest zaliczony na 100% lumów, małaków i pucharków. Naprawdę powrót do Raymana – to satysfakcja gwarantowana (lepsza niż ta żelazna z reklamy banku!). Nie wspomnę już nawet o niekończącej się zabawie i śmiechu gdy gramy z kimś w kanapowego co-opa. Ten tytuł trzeba mieć !

a)      Czas na granie na podróbce podróbki czyli coś ala „Pegazus” Jakiś czas temu wyszukałem konsolkę w szafie a dokładniej to takie coś co dostałem na święta i zamiast pegazus zwałem wprost „Saturn” pewnie z racji świecącego pierścienia…

Oczywiście – jakby inaczej odpaliłem na niej równie oryginalną dyskietkę z grą : DarkwingDuck

DarkwingDuck (Pegazus, Nes)

 

Dopiero wracając do pegazusowych…a raczej nesowych tytułów platformowych człowiek przypomina sobie co to jest prawdziwy platformer. Jakże szybko uleciało ze mnie, życie gdy po raz setny spadłem w tą zasraną przepaść bo za późno wcisnąłem przycisk skoku. A i padem rzuciłem z równie dużą gracją co dzieciak z reklamy naszego rodzimego pegazuska…

Chociaż grę da się przejść w niecałą godzinę – to faktyczne tego dokonanie często kończy się na setkach prób a samo przejście może zająć całą noc. Ja się przyznaję – zasiadłem i nie przeszedłem ale będę siedział murem i w końcu dam radę tej zasranej przepaści – o wkurzających i irytująco trudnych bossach gdzie trzeba zachować resztki perfekcji ruchów nie wspominając…

a)      Swój jakże długi wątek kończę nie na graniu a na oddawaniu się w wolnej chwili relaksowi. Tak z jednej strony jest to relaks, kiedy pomyślę jakie dzieło po części sam tworzę i układam z 1500 elementów. Z drugiej jednak strony po godzinie szukania jednego puzzla frustracja bywa podobna do tej podczas grania w Darkwing Ducka…

Złośliwi powiedzą pewnie, że 26 letni chłop (a w tym roku 27 sic!) układa puzzle – ale wisi mi to bardzo niskim kalafiorem. Moje problemy to moje problemy i to jak sobie z nimi radzę poprzez różne spędzanie czasu to moja prywatna sprawa i nie innym to oceniać, którzy mojej obecnej sytuacji nie znają. A puzzle to naprawdę łakomy kąsek (jakby mogło się obyć „w co gracie” bez cycków ?!?!?). 

Ku mojemu zaskoczeniu a jednocześnie radości – moja Luba Kochana – znając mnie i wiedząc jak za wiedźminem przepadam kupiła mi owe puzzle z konkretnie tym a nie innym wzorem. Praca układania jest naprawdę żmudna – wyszukanie odpowiedniego elementu w tym czarnym jak dupa murzyna tle nie jest łatwą sprawą. Ilekroć zdarzyło mi się dopasować a suma summarum okazało się, że jednak źle dobrałem. Dlatego zostawiłem czarne tło i wziąłem się…oczywiście za cycki! I był to jeden z najprostszych do ułożenia elementów. Ponieważ wszystko wymaga miejsca to ułożone lementy na tekturkach chowam do folii a tą do szmatławca i w nim je przechowuje aby w ostatecznym punkcie wszystko zebrać i ze sobą połączyć. Aktualnie mam połączonych jakieś 240 puzzli zatem…jeszcze ponad 1200 ale to myślę, że do wakacji da radę. W układaniu pomaga oczywiście duży i wierny plakat bez którego ani rusz:

I to chyba na tyle na ten weekend. Na zakończenie chciałbym podziękować Squaresofter’owi, który ni stąd ni zowąd na sb zaproponował czy bym nie wystąpił w cyklu co było dla mnie miłym zaskoczeniem. Na chwilę obecną nie wiem kto jeszcze będzie pisał ale pozdrawiam oczywiście resztę udzielających się dzisiaj w cyklu oraz każdego, kto odwiedzi i czyta cykl – a tych osób jest sporo. Mam nadzieję, że nie wyszło najgorzej i jeszcze kiedyś uda mi się zagościć w cyklu. Pozdro!

Ja jak zwykle w cieniu, trudno. W co wy gracie w weekend? Od nas, to tyle na ten tydzień. Do następnego!

Oceń bloga:
49

Komentarze (135)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper