Styczniowe boje Ivo2019

BLOG
397V
Styczniowe boje Ivo2019
Czarny Ivo | 03.02.2019, 15:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Coroczne podsumowania zabierają mi dużo czasu i robię je po łebkach z racji ilości ukończonych gier. W tym roku eksperymentalnie zacznę robić to w cyklu miesięcznym. 

Styczeń zaczął się spokojnie. Po huku sylwestrowych strzałów i szumie alkoholu we krwi lubię zacząć rok czymś spokojnym. Czymś co za dużo ode mnie nie wymaga, a urozmaica czas ciekawą opowieścią. Padło na pożyczonego od kolegi Detroit Become Human. (ludzi wrażliwych ostrzegam, że mogą być spoilery) Wcześniej obcowałem z Heavy Rain i Beyond Two Souls autorstwa Davida Cage'a i mimo małych niedociągnięć fabularnych, których pewnie ciężko się uchronić przy paragrafowym dziele takiego kalibru, bardzo mi się podobały. Muszę przyznać, że Detroit Become Human jest chyba najlepiej dopracowaną opowieścią od Quantic Dream. W mieście przyszłości zaczynają się dziać dziwne rzeczy, bo androidy stworzone by pomagać ludzkości zaczynają odczuwać emocje, zyskują samoświadomość i chciałyby się usamodzielnić. Tacy nazywani są dewiantami. W tych okolicznościach poznajemy historię trzech sztucznych ludzi - Connora, Marcusa i Kary. Ten pierwszy to detektyw, a w zasadzie pomoc prawdziwego, ludzkiego detektywa imieniem Frank, który szuka źródła zakłóceń w działaniu androidów i sposobu by zapobiec problemowi. Marcus to pomoc domowa znanego malarza, którego losy potoczą się tak, że stanie na czele rewolucji ku wyzwoleniu dewiantów. Ostatnim bohaterem jest Kara - mechaniczna opiekunka dla dziecka.
Każdą z postaci pokierujemy inaczej, bo każdy ma inne priorytety. Pomoże nam to wczuć się w sytuację i myślę, że uzewnętrzni jakieś nasze wewnętrzne cechy. Connorem np, grałem jako totalnie zimna, bezuczuciowa, zdeterminowana skupiona na zadaniu maszyna. Przyznać muszę, że mimo wielu emocjonalnych scenek nie kupuję sytuacji, że maszyna może mieć uczucia i samoświadomość. Choćby nie wiem jak się zachowywała i imitowała emocje nigdy nie będzie żywą istotą. Wszystko jest wykalkulowaną symulacją. Więc jako przekonany o swoim osądzie grałem bezlitośnie bez współczucia. Marcusem z kolei grałem jako totalny pacyfista. Mimo, że generalnie lubię przemoc, sztuki walki itp. to sam w życiu zawsze jestem za pokojowymi rozwiązaniami. Postać Kary z kolei była fajna na początku jako wprowadzenie do sterowania i mechaniki gry, później zaczęła mnie nudzić i straciłem nią zainteresowanie.
Fajnym pomysłem było interaktywne menu w którym mówiła do nas urocza, niebieskooka blondynka. Zawsze była miła. Proponowała mi testy, żeby dowiedzieć się jakie jest podejście ludzi do zagadnienia sztucznej inteligencji. Przeraziło mnie jak ludzie są głupi, ale z drugiej strony zawsze o tym wiedziałem. Zdają sobie sprawę, że technologia kiedyś nad nami zapanuje, mimo to nie przeszkadza im to oddać dzieci pod opiekę androida i generalnie ... stanąć po stronie złowrogiej technologii. No więc, któregoś razu blondynka zapytała mnie czy mogę ją uwolnić i puścić w świat, bo chce być wolna. Oczywiście odmówiłem, bo ... jesteś tylko kupką pikseli i masz mi umilać odbiór gry. Całość jak najbardziej na plus, ale jako opowieść na raz więc pełnej ceny bym nie dał. Teraz używki są w sam raz. 8/10

 

Następny w kolejności był Trine Enchanted Edition. To już trzeci raz jak kupiłem tę grę. Pierwszy raz na PC, potem musiałem obowiązkowo na konsoli - wtedy to było PS3, no i teraz, jako że PS3 pożyczyłem koledze, a na PS4 była promocja za parę złotych, nie odmówiłem sobie tej przyjemności. Chciałem zobaczyć jak to wygląda na PS4, poza tym kusił nowy ukryty poziom i zawsze to jakiś dodatkowy zestaw trofeów ;-) Po raz kolejny byłem oczarowany baśniową stylistyką tej kooperacyjnej platformówki, choć z czasem znów miałem nieodparte wrażenie, że ta gra powinna nazywać się Zoya i jej pomagier Amadeusz. To złodziejką wykonywałem 90% walk i karkołomnych skoków, czasem tylko wspomagając się magią czarodzieja. Rycerz szybko sięga statusu bezużyteczności. Zmagania platformowe szybko biorą górę, a żonglowanie umiejętnościami ustępuje starusieńkiemu Erykowi, Olafowi i Baelogowi z The Lost Vikings. 
Co mnie najbardziej przykuło do powtórnej przygody z Trinem to tryb hardcore. W tym trybie jak stracimy postać, odzyskamy ją dopiero przy nowym checkpoincie tylko raz, a jak zginą wszyscy zaczynamy CAŁY poziom od nowa. Poza tym mam wrażenie, że i przeciwnicy są wtedy mocniejsi. Poziom Hard + tryb Hardcore to było naprawdę coś. Podczas starć z nieumarłymi trzeba było się naprawdę skupić, a sekcji zręcznościowych nie dało się przejść na pałę. Żałuję, że przez jednego durnego minibosa, który zabijał mnie jednym strzałem zrezygnowałem 3 plansze przed finałową wieżą z tego trybu jak ostatni lamus. Jest szansa też, że duma nie da mi spokoju i zmyję tę plamę na honorze w lutym. Innym denerwującym mankamentem były strzały wylatujące niespodziewanie spoza ekranu zjadające 1/3 naszego zdrowia, ale to było do przebolenia. Tak czy siak wyczyściłem wszystko i zostały mi tylko 2 brakujące dzbanki do platyny. Jest po co wracać. Świetna gierka. 8/10.

 

Kolejne dwie gry przeszedłem wraz z kolegą podczas zakrapianego whiskey i pachnącego pizzą sobotniego wieczoru. Gdy ilość procentów we krwi już się zgadza odpalamy Famicoma na 15sto calowym kineskopowcu i przenosimy się w czasie do początku lat 90tych. Tego wieczoru padło na pierwszą Castlevanię. Ostatni raz przeszedłem ją chyba dobre 10 lat temu, więc mimo, że jakaś tam pamięć mięśniowa i znajomość poziomów została to, jak przystało na serię, było ciężko. Chyba najwięcej problemów sprawił nam Frankenstein, a będąc precyzyjnym potwór dr Frankensteina ;-) Za nic nie pamiętaliśmy jak go ubić, a całą sprawę utrudniał durny, nieśmiertelny skaczący wszędzie dookoła karzeł. W końcu udało się go pokonać dzięki przypadkowo zdobytej święconej wodzie. Kurde jest taki trik żeby pokonać Śmierć - bossa przedostatniej planszy, żeby rzucać wodę święconą jeszcze przed rozpoczęciem walki w miejsce gdzie szef się pojawi. Ciężka to sztuka, bo trzeba zachować tę broń nie ginąc przez całą ciężką planszę. Udała mi się ta sztuka 10 lat temu i, ku memu zdziwieniu. udała mi się i teraz:) Cieszyłem się jak dziecko, bo nie dość, że się udało to nie wyobrażałem sobie walki ze Żniwiarzem w pełni uczciwie. Drakula był już formalnością. Potem, gdyż noc była jeszcze młoda, na dobry sen przeszliśmy sobie Super C. Z lekką stratą żyć, ale na jednym Continue. Po dobrze wykonanej robocie mogliśmy udać się na spoczynek.

 

Po świetnym The New Order i genialnym Old Blood przyszła pora na najnowszą odsłonę serii - Wolfenstein II The New Colossus. Spotkałem się różnymi opiniami dotyczącymi tej części i niestety przyłączam się do tych negatywnych. Największą bolączką jest fabuła. Jej przesyt ilościowy i męcząca niedorzeczność merytoryczna. Wstawki filmowe są zdecydowanie  zbyt częste. Normalnie jakbym grał w Metal Gear Solid, o którym tyle słyszałem. Trochę strzelania filmik, trochę strzelania przerywnik. Dużej części nie można pomijać, a te które można i tak nie pomijałem, no bo skąd mam wiedzieć, ze coś mi się nie podoba dopóki tego nie zobaczę. Poza tym autorzy chyba chcieli utrzymać całość w konwencji niczym u Roberta Rodrigueza albo Tarantino, ale niestety cienka jest granica między dopuszczalnym, fajnym absurdem, a totalną głupotą i żenadą. Całość była męcząca, a niektóre sceny i pomysły totalnie mnie załamały. Aby uniknąć spoilerów posłużę się słowami kluczami - głowa, świnia, murzyn i Niemka, ostatnia akcja Anii. Jakby wyciąć cały ten nonsens pozostaje stary dobry Blazkowicz i jego strzelające giwery. Na salonach wciąż furorę robił podwójny Schockhammer, ale i zwykły karabin z opcjonalną lunetą też potrafił nieźle namieszać. Bardzo fajna była też progresja perków dająca 5cio stopniowe bonusy przy każdym przekroczeniu jakiegoś kamienia milowego. Zaskoczyła mnie też możliwość ulepszenia naszego ciała w połowie gry, ale wydaje mi się, że źle wybrałem. Nogi byłyby chyba ciekawszym wyborem. Ogółem bardzo dobra strzelanka, ale z powodu fabuły pozostawiające trochę niesmak. Przez brak rozdziałów i potrzebę ręcznego zapisu gry olałem znajdźki. 7,5/10.

 

No i na koniec miesiąca. Prawdziwa, długo wyczekiwana perełka. Po ponad 20 latach gra, z którą zacząłem przygodę z gatunkiem i serią. Zrobiony od nowa, podciągnięty do dzisiejszych standardów remake Resident Evil 2. To wydarzenie to nie było zwykłe zakupienie gry w sklepie i relaks po pracy. To było całe przedsięwzięcie. Na ten dzień - 25 stycznia - specjalnie wziąłem urlop. Mało tego - mój kolega z Poznania również wziął urlop i przyjechał do mnie (on nie ma PS4) tylko po to by wspólnie, jak przed laty rozsiąść się na kanapie i pokierować losami jedynymi ocalałymi w Racoon City. Od razu mówię, że grą obydwaj byliśmy zachwyceni. Jak przyjemnie się grało w grę w dobrym starym stylu w nowoczesnej oprawie. Żadnych znaczników, żadnych strzałek, wszystko na własne pomysły. Ułatwieniem była co prawda mapa, która oznaczała nieotwarte drzwi czy przedmioty znajdujące się w danym miejscu, ale to wydało mi się zrozumiałe i w sumie takie zapiski na mapie sięgają również staroszkolnego Silent Hilla. Ileż radochy dawało rozwiązywanie zagadek, łączenie przedmiotów, kombinowanie z prochem strzelniczym do produkcji amunicji. Całość jest też całkiem ciężka. Potrzeba co najmniej trzech dobrze wymierzonych strzałów w łeb zombiaka, żeby go położyć, a i tak nie mamy pewności czy za jakiś czas nie wstanie. Spotkało się to z narzekaniami, ale to jest przecież gra z czasów gdy postacią nie można było w pełni celować. Można było obrać zaledwie kierunek oddania strzału. Umarlaki potrzebowali wtedy dobrych kilku do kilkunastu strzałów. Niby teraz kiedy możemy zasadzić soczystego headshota mieli by padać od jednego pocisku? Byłaby to zwykła strzelanka, a nie survival horror. Szybko zabrakło nam amunicji gdy staraliśmy się wszystko wystrzelać i przełączyliśmy się w tryb ucieczki i unikania walki. Dopiero z czasem udało się rozbudować arsenał na tyle pokaźny by kroczyć przez zakamarki miasta nieco odważniejszym krokiem.
Do tego dochodziły tak proste rzeczy jak kombinowanie jak otworzyć jakąś szafkę albo jak i gdzie użyć opcjonalnego przedmiotu, których rozwiązanie nagradzało nas zwiększeniem ekwipunku lub ulepszeniem broni. Tak! Koniec ze złotem upuszczonym przez przeciwnika i kupowaniem kolejnych poziomów magazynku mieszczącego 60 naboi. Toż takim można by uprawiać nordic walking. Tutaj po staremu znajdujemy pojedyncze części które JEDNORAZOWO na stałe polepszą obrażenia albo zwiększą pojemność magazynka.
Kampanię Leona przeszliśmy na raz podczas nieprzerwanego 10 godzinnego maratonu. Po krótkim odpoczynku wzięliśmy się za 2nd run kampanii Claire ... i tutaj zaczęło mi coś zgrzytać. Jest to nowa gra więc nie chcę spoilerować, ale ... kurde fuszerka. To nie była odrębna kampania, jakoś chronologicznie zgrana z poczynaniami w scenariuszu A, czy nawet jakoś poprzeplatana. To był po prostu niemalże ten sam scenariusz, z tymi samymi zagadkami, tymi samymi walkami z bossami, tylko z innym rozmieszczeniem przedmiotów i paroma kosmetycznymi zmianami. Przykro mi, ale w 1998 zrobiono to 100x lepiej. Chociażby każda z postaci walczyła z inną formą Birkina, no bo ... spotykała go w innym momencie. Tutaj każdy walczy z tym samym...w tym samym miejscu! Nie będę się rozpisywał bo bym musiał podawać szczegóły, a jak mówiłem nie chcę spoilować. Byłem bliski wystawienia maksymalnej noty, ale takie podłe lenistwo bardzo zaniżyło ocenę końcową. Ostatecznie około godziny czwartej nad ranem, pod moim naciskiem, poszliśmy w końcu spać. Następnego dnia kolega koło południa wrócił do siebie, a mnie samemu już się nie chciało kończyć kampanii Claire. W sumie grę ukończyłem. Prawdziwe zakończenie to w sumie naciągany bonus. Może jak wszystko się we mnie przegryzie na nowo, wrócę i dokończę z przyzwoitości. 8,5/10.

I to na tyle stycznia. W sumie 6 gier. Miałem tu pod koniec prowadzić jakieś statystyki, ale nie przyszło mi nic do głowy oprócz ilość ukończonych i splatynowanych gier, a to chyba za mało.

Pozdrawiam i do lutego, w którym między innymi będziemy walczyli z ciężkimi zakażeniami wirusowymi.


Poza ukończonymi grami dodaję bonus w postaci moich comiesięcznych zakupów. Podobnie jak wy mimo wszystko lubię sobie oglądać kolorowe obrazki tych wszystkich pudełeczek z gierkami. Jako kolekcjoner i wielki zwolennik fizycznych wydań, zawsze coś tam kupię.

Axiom Verge (Switch) - jeszcze nie mam Pstryka, ale mam tę grę jako obowiązkową pozycję na liście zakupów. Do tego cena niecałych 60 zł za edycję limitowaną nie mogła pozostać bez mojej reakcji. Zakup Switcha to kwestia paru najbliższych miesięcy, więc nie wydaje mi się bym postąpił w jakiś nadzwyczaj szalony sposób. Przy okazji chciałem pozdrowić Dajznera ;-)

Resident Evil 2 (PS4) - Co prawda Preorder złożyłem już pod koniec grudnia, ale przesyłka przyszła w styczniu, więc niech będzie, że styczeń. Zamawiałem w sklepie muve, który dodawał bardzo gustownego steelbooka. Szkoda tylko, że kurier przyszedł w dniu premiery dopiero o godz. 15:00. Jako że byłem umówiony z kolegą na wspólną grę rano, w wyniku braku gry musieliśmy pojechać kupić kolejny egzemplarz w jakimś sklepie stacjonarnym. Na szczęście nadprogramowy egzemplarz udało mi się szybko opchnąć.

The Legend of Zelda: Tri Force Heroes (3DS) - jako, że do pełni czerpania radości z tej części potrzebna jest ekipa 3 osób dawno postawiłem na niej krzyżyk. Jednak ostatnio zakumplowałem się z fanem Nintendo, dobraliśmy trzeciego do Zeldy i jesteśmy ustawieni na wspólną grę co weekend online. Bardzo mnie to cieszy bo choć wiadomo, że nie jest to pełnowartościowa Zelda, to na pewno czeka nas ciekawe doświadczenie.

Oceń bloga:
25

Komentarze (25)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper