Krótko o Shadows Of The Damned czyli grze o zbieraniu truskawek

Nadrabiając tytuły ubiegłej generacji, do czego zresztą z otwartymi rękoma zaprasza rynek wtórny, wpadło mi w ręce Shadows Of The Damned. Gra powstała na wskutek kolaboracji Goichi Sudy (No More Heroes, Killer 7) oraz Shinji Mikamiego (Resident Evil 4). Wesołą gromadkę uzupełnia swoją muzyką Akira Yamoka (ścieżka dźwiękowa serii Silent Hill). Nazwiska znane i po części cenione. Ze spotkania tych trzech umysłów miał wyjść twór określany mianem „psychological action thriller”.
Gra opowiada historię łowcy demonów: Garcia F. Hotspur (znaczenia litery F. łatwo się domyślić), który jest twardzielem zakładającym skórzaną kurtkę na gołą klatę. Garcia wyrusza do piekła w celu uratowania dziewczyny z rąk lorda demonów. To prawdopodobniej najbardziej zbliżona standardom fabuła, na jaką stać było Sudę, tuż po tym jak jego plany na kolejną grę z braćmi Mario biegającymi z AK-47 po klubach nocnych, nie przeszły cenzury.
Ścieżka dźwiękowa autorstwa Yamaoki jest przez większość czasu bardzo dobra, a czasami nawet rewelacyjne wpasowuje się w to co widzimy na ekranie. Ostre metalowe kawałki, które słyszymy na początku niestety zamieniają się szybko z bardziej niepokojącymi brzmieniami.
Z Resident Evil 4 zaczerpnięto m.in. perspektywę zawieszoną nad ramieniem bohatera, z której obserwujemy wydarzenia pozwalając nam na celowanie gdy wciąż się poruszamy. Pomaga to również robić uniki, a te działają nierzadko lepiej niż apteczka.
Grając w Shadows Of The Damned zalecam grę na najwyższym poziomie trudności, inaczej będziecie czuć mniej satysfakcji z wyżynania wrogów niż świeżo upieczony absolwent w swojej pierwszej pracy.
Gdy zwykły demon w końcu trafi głównego bohatera bo na przykład pojechaliście na dwutygodniowy urlop zapominając spauzować grę, to potrafi odebrać pokaźną ilość zdrowia. Jednak porozrzucanych po piekle środków leczniczych jest tyle, że zaglądając do pierwszego z brzegu sedesu możemy być pewni, że wyciągniemy co najmniej dwie życiodajne buteleczki.
Garcia ma zabawnego kompana – płonącą, latającą czaszkę o imieniu Johnson, który może zamienić się w motocykl, pochodnię, czy pistolet nazwany „The Boner”. A na tym nie koniec – w grze jest jeden etap gdzie potrzebna jest nam większa spluwa, więc Johnson dzwoni na sex telefon ze stojącej nieopodal budki telefonicznej, przez co wydłuża się lufa broni od tej pory nazywana „The Big Boner”. By z niej skorzystać Garcia trzyma go przy kroczu i strzela wypychając biodra do przodu, krzycząc „Taste my big boner”. A czy wspomniałem już, że między sekwencjami strzelania z „Big Bonera” trzeba przebiec po pośladkach gigantycznej striptizerki?
Gra jest podzielona na ponumerowane etapy z pięciu światów, gdzie często będziemy polować na klucze do otwarcia kolejnych bram. Stara szkoła pełną gębą. Przy czym częściej od klucza znajdziemy lewitujący mózg, gałkę oczną lub truskawkę, które otworzą nam drzwi strzeżone przez głowy niemowląt.
Ponadto w grze są nawet całe poziomy będące strzelaninami 2D, po skończeniu których następuje walka z jednym z głównych bossów. Poziomy te przypominają proste strzelanki zrobione we flashu w czasach gdy w bólach rodził się internet. Fakt, że z internetu nadal korzystam nie świadczy o tym, że chciałbym wrócić do tamtych chwil. Widać jak na dłoni, że sekcje te zostały wciśnięte by sztucznie rozciągnąć czas potrzebny na ukończenie tytułu lub po prostu brakło funduszy na załatanie dziur na mapie piekła. A do tego Shadows Of The Damned jest rozczarowująco krótka – tytuł da się ukończyć w 6-7 godzin.
Broni w grze jest stosunkowo mało, dostajemy odpowiednik pistoletu, karabinu maszynowego oraz strzelby. W grze co prawda każdą z broni można ulepszyć dodając na przykład więcej luf, samonaprowadzające się pociski czy pseudo granatnik. Nie jestem pewien czy te ulepszenia były potrzebne. Mi najwięcej radości sprawiały headshoty z podstawowej pukawki czy odstrzelenie nogi shotgunem, a następnie wbicie oponenta w podłogę glanami tak by żaden szampon nie mógł przywrócić dywanowi pierwotnego blasku. Do tego dochodzi możliwość podpakowania nieco statystyk ekwipunku, przez nędzne zwiększenie obrażeń, powiększenie magazynka czy skrócenie czasu przeładowania. Jedynym bardziej wartościowym ulepszeniem są samonaprowadzające się kule karabinu, jednak to zamieniło grę będącą spacerkiem po parku i łapaniem motyli w siatkę w popołudniową drzemkę. W Shadows Of The Damned zginąłem chyba dwa razy, przy czym raz próbując grać jedną ręką, a drugi gdy senność wzięła górę. Kilka razy było blisko śmierci przez irytujące i wyskakujące znikąd QTE.
Ostatecznie przy Shadows Of The Damned bawiłem się nieźle. Każdy etap ma jakiś nowy, ciekawy motyw, a rozmowy pary głównych bohaterów wciągają na tyle, że czekałem przez kolejne sekcje strzelania do następnej scenki gdzie będę mógł ich posłuchać. Jednak na grę, która zebrała tak znakomite nazwiska gamedevu oczekiwałem prawdziwej eksplozji, która zamiecie mnie pod dywan. Tymczasem żaden z trzech wymienionych artystów nie dostarczył swojej literki wchodzącej w skład AAA. O ile Akira Yamaoka swoimi niepokojącymi riffami bezbłędnie budował napięcie w serii Silent Hill, to tu wyraźnie brakuje więcej ciężkiego metalowego brzmienia z początku przygody. Mechanika strzelania, która sprawdzała się jeszcze dziesięć lat temu przy residentach dziś przypomina mi tylko o tym jak stary jestem. Zaś Suda dostarczył grę co prawda nieco zwichrowaną ale do szaleństwa jakim obdarzył nas Killer 7 sporo brakuje.