Piątkowa GROmada #13

BLOG O GRZE
1711V
Piątkowa GROmada #13
Daaku | 23.12.2016, 21:25
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Pechowa "trzynastka" akurat na świąteczną okazję. To się nazywa krytyczne wyczucie czasu!

Śnieg za oknem, niesione wiatrem echo trzepanych dywanów, mycie okien dla Jezusa, krzątanina w kuchni, mnóstwo igliwia pod choinką, niezdarne próby pakowania prezentów... Yup, święta w toku. A że w tym roku nasz piątunio wypada nam w przeddzień wigilii, to postanowiliśmy uderzyć w nieco bardziej nostalgiczną strunę. Zamiast więc skupiać się na tym, w co będziemy grać w święta moi dzisiejsi zGROmadzeni goście podzielili się z nami, do jakich wypróbowanych tytułów made by Nintendo najchętniej wracają. Będzie więc dużo wspominek, dużo ponadczasowości, a przede wszystkim - dużo grania. Wszystko to autorstwa samej śmietanki towarzyskiej spod znaku dużego N. Naprawdę warto przeczytać!

Pomysłodawca tematu: Rayos

Materiał sponsorowany: Dzisiaj wyszedł nowy numer najpoczytniejszego periodyka w całym juniwersie. REALista zaprosił do napisania artykułu Rogera Żochowskiego, a ten ujawnił całą prawdę o redaktorach PPE. Do przeczytania tylko w Srakcie


 

 

Rayos

 

No hej. To znowu ja. Rayos…. No hej. 

Mam nadzieję, że wybaczycie mi moją drugą obecnośc w GROmadzie, ale Daaku pogroził palcem i powiedział, że skoro zarzuciłem obecny temat naszego spotkania, to muszę się tu zjawić. No a skoro Nintendo is love, Nintendo is life, nie mogłem odmówić. Temat jest wyjątkowo znacznie bliższy memu sercu , gdyż dużo łatwiej pisać o ulubionych grach do których się najchętniej wraca, niż o kupsztalach o których chce się zapomnieć i wymazać z pamięci. Zaproponowałem Daakowi taki temat w sumie dla jaj, bo wiedziałem, że się nie zgodzi, ale… oops. [Joke's on you ;D - dop. Daaka

Gra Nintendo, do której zawsze chętnie wracam. Temat rzeka, szeroki niczym Dunaj nad Wiedniem i Budapesztem. Ale taka bardziej rwąca rzeka, niebezpieczna, z niestabilnym gruntem pod nogami, bo jest to temat niezwykle zdradliwy. Bo jak tu wybrać, pośród tylu świetnych gier, tę jedną? Jak to zrobić, jak rozdzielić czyste złoto od delikatnie mniej szlachetnego kruszcu? Zarzucając taki temat GROmady, nie byłem świadom problemu jaki mogę sam sobie przysporzyć, bo takich gier ja sam mam bez liku. Czy jakaś Zelda? Może Mario? Pokemony, Metroid, Donkey Kong, Excitebike, a może WarioWare lub Kid Icarus? Już w tym momencie wymieniłem kilka gier, kilka długoletnich serii najpopularniejszych tytułów ze stajni Nintendo, a to przecież zaledwie wierzchołek góry lodowej…

Zrobię trochę na złość panu przewodniczącemu komisji egzaminacyjnej i zacznę mój tekst od… końca. [not even mad - przyp. Daaka] Nie napiszę, jaką grę wybrałem i potem uargumentuję dlaczego. Postaram się określić Wam najpierw co sprawia, że chętniej wracam do ukończonych już tytułów, co takiego gra musi w sobie mieć, bym chciał w nią jeszcze raz zagrać.  Dopiero na sam koniec, po przedstawieniu moich argumentów i ułożeniu sobie w głowie tych wszystkich gier, przedstawię Wam, zapewne z ciężkim sercem, moją ulubioną grę Nintendo, do której wracam najchętniej. 

Pierwsza sprawa jest niezwykle trywialna i oczywista, nawet dla kogoś, dla którego grafika ma się nijak do ogólnego funu z gry. Jeśli gra wygląda kiepsko i ciężko się na nią patrzy, raczej nie będę chciał do niej wracać, chyba że pod pewnym warunkiem, np. powstał remake/remaster. Z tego to powodu olałem Super Mario 64, bo (pomijając brak N64) miałem do dyspozycji dużo lepszą, w moim mniemaniu, wersję na DSa. Jeśli mówimy o starszych grach z NESa, SNESa, sprawa grafiki jest tutaj dużo prostsza od przyswojenia. Gry z ery 8 i 16 bitowców były w 95% przypadków dwuwymiarowe, a kunszt ówczesnych grafików był tak duży, że nawet dziś patrzy się z przyjemnością na Super Mario Bros., Zeldę, Castlevanię, Super Mario World czy Super Metroid. Najciężej wrócić do starszych gier trójwymiarowych, nie tylko z powodu poligonów próbujących wybić nam oczy, ale również z powodu archaizmów, które, choć były pionierskie w tamtych czasach – dziś bardziej frustrują niż bawią.

 

Przyjemność płynąca z obsługi gry to druga sprawa, którą biorę pod uwagę, jeśli chcę do jakiejś gry wrócić. Czy w dany tytuł nadal gra się równie przyjemnie co kiedyś? Czy rynek zmienił tak bardzo moje podejście do danego gatunku przez ostatnie 5-10-15 lat, że np. Banjo-Kazooie jest dziś niegrywalny z powodu kiepskiej kamery czy utrudnionego sterowania? Oczywiście, że nie, gra jest piekielnie grywalna po dziś dzień, zwłaszcza w wersji na X360/X1. Wracając do głównego tematu: to, że w jakąś grę kilka lat temu grało się z przyjemnością i miód wyciekał wszelkimi możliwymi wyjściami z konsoli i TV, nie znaczy to, że jest tak też dziś. Rynek zmienia się nieustannie, zmieniają się standardy, zmieniają się koncepcje i czasem jest nam trudno wrócić do ukochanego kiedyś tytułu, gdyż nagle, przyzwyczajeni do czegoś nowszego, rzuceni zostajemy do przedpotopowego sterowania, obsługi inwentarza czy systemu zapisów. Gra powinna być responsywna i przyjemna w odbiorze, niezależnie od tego czy gramy w nią w premierę czy 10 lat później.

Tytuł musi mieć w sobie „to coś”. Ten magiczny składnik, którego nie jesteśmy w stanie określić, jednak, kiedy go nie ma – czujemy to. Czujemy, że jest coś nie tak z tą grą, bo chociaż bawimy się świetnie – czegoś nam brakuje. Game feel jest kwestią bardzo zdradziecką i niezwykle mityczną, z którą musza borykać się twórcy gier. Jak stworzyć coś, czego nie czuć póki tego nie brakuje? Wykładów, tekstów, rozprawek, analiz i przykładów na to, jak poprawić game feel jest cała masa, jednak nas – graczy – ta kwestia nie interesuje. My chcemy mieć najlepszą grę do której chcemy wracać. Musi być w niej coś co nas do niej przyciąga. Np. coraz wyższa tonacja dźwięku punktowania w Mario (damn, jakie to dobre!) czy poczucie mocy broni którą strzelamy (jakakolwiek broń w DOOM). Gra musi dać nam jasno do zrozumienia, że nas nagradza, że czujemy się zwycięzcą, czujemy, że dominujemy. Tytuł musi zaspokoić właśnie te najbardziej bazowe potrzeby gracza – poczucie spełnienia, sukcesu i zwycięstwa. Gra nie może nas zanudzać, bo przecież oczywiste, że wtedy nie będzie się nam chciało jej w ogóle kończyć, a co dopiero wracać po jakimś czasie.

Czy mieliście tak, że wracaliście do danego tytułu tylko ze względu na soundtrack? Bo ja tak, ale ta kwestia zarezerwowana jest głównie dla gier muzycznych/rytmicznych. Dlatego oleję ten temat i chciałbym jeszcze porozmawiać o kwestii tego, czy sama gra nas w ogóle chce zachęcić do ponownego przejścia. Czy fakt, że wiemy co, gdzie i jak musimy zrobić odrzuci nas od gry? Nie każdy ma przecież ochotę grać w tytuł który jest liniowy i doskonale wie, że w 43 minucie i 19 sekundzie zza winkla w CoD4 wyskoczy Ivan z kałachem, a jak go zabijemy to uruchomimy kolejne skrypty. Najłatwiej w tej kwestii mają gry z losowo generowaną zawartością, która niejako daje nam nieskończone możliwości growe. Za każdym razem kiedy odpalimy grę, nigdy nie jesteśmy w stu procentach pewni, czym tym razem tytuł nas zaskoczy. Rougelike korzystają z proceduralnie generowanych poziomów nader chętnie i wychodzi im to bardzo umiejętnie, w Isaaca potrafię grać godzinami i nigdy się nie znudzić m.in. właśnie z tego powodu. Innym aspektem, którym gra może przyciągnąć do siebie jest dodatkowy content do odblokowania po kolejnych przejściach, czy to nowe stroje postaci, czy nowe poziomy trudności, czy nowe wyzwania. Im gra dłużej nas nagradza za jej kolejne ukończenie, tym chętniej do niej wracamy. Sam osobiście również chętnie wracam do otwartych gier RPG w których zawsze możemy zrobić coś inaczej niż zrobiliśmy wcześniej. Podjąć inne decyzje, wybrać inną frakcję, wyrżnąć wszystkich. Gra jednak nie musi nic takiego robić. Czasem gameplay broni się sam i choć znamy np. kolejne levele w Super Mario Bros. 3 – chętnie do tej gry wracamy, bo rozgrywka jest tak świetna, że zwyczajnie chce się grać.Trywialnie – im gra bardziej nas zachęca do powtórnego jej ukończenia, bądź jest lepsza pod względem gameplayu, tym chętniej do niej wracamy.

 

Dobra, trochę się już rozpisałem, a nawet nie podałem ani jednej gry nad którą bym się zastanawiał! Nie owijając w bawełnę, zastanawiam się nad Super Mario Bros. 3, The Legend of Zelda: Minish Cap, Super Mario Maker oraz Pokemon Emerald. Każda z tych gier ma śliczną, dwuwymiarową grafikę, która po prostu nie odrzuca, każda z nich ma świetny gameplay, wszystkie, poza SMB.3 oferują nieskończone możliwości grania i granie w każdą z nich to czysta przyjemność. Nie są to może idealni reprezentanci danego gatunku czy serii, ale to jedne z moich ulubionych tytułów.

Odrzucę jednak od razu Super Mario Bros. 3, bo chociaż to tytuł ponadczasowy i jeden z moich ulubionych z NESa, można powiedzieć, że mam SMB.3 wewnątrz Super Mario Maker, a ten drugi dorzuca nieskończone ilości poziomów. Tak, wiem, że tylko w SMB.3 znajdę tę kultową mapę i te kultowe poziomy, że o stokach nie wspomnę, ale handlujcie z tym ;)

Odrzucę również… Zeldę. Moja kochana Zelda, moja pierwsza, moja prawdziwa miłość. Podobno to pierwsza Zelda w jaką zagrasz jest dla Ciebie tą najlepszą i można powiedzieć, że tak właśnie jest w moim przypadku. Dlaczego jednak ją odrzucam? Z prostego powodu – ograłem ją tyle razy, że znam ją na pamięć i choć zawsze chętnie do niej wracam i za każdym razem bawię się świetnie – jest inna gra do której wracam jeszcze chętniej.

W takim razie co wybieram? Pokemon Emerald to po dziś dzień moje ulubione Pokemony (choć obecne Sun/Moon ostro o te pozycję walczą), dające cała masę zabawy, najlepszy chyba end game w historii pokemonów, całą masę sekretów i Pokemonów do złapania, oferując przy tym nienaganny gameplay, dobry system walki… Zresztą, co ja Wam będę Pokemony opisywał, każdy wie co i jak. Super Mario Maker z drugiej strony, to spełnienie mokrych snów każdego fana Mariana. 4 style gry, nieskończona ilość poziomów społeczności, a zaledwie ułamek z tego, to poziomy naprawdę warte uwagi.

Drumrolls…

Super Mario Maker to gra do której wracam obecnie najchętniej i najczęściej. Pomimo tego, że gra ma zaledwie rok, wiem, że będę się z nią bawił równie dobrze, co wczoraj, miesiąc temu czy rok temu. Dopóki społeczność będzie tworzyć równie świetne poziomy co teraz, dopóty będę w tę grę grał i za każdym razem bawił się świetnie. Super Mario Maker oferuje absolutnie wszystko co wymieniłem wcześniej – ma świetną i miłą dla oka grafikę, ma przegenialny gameplay, ze względu na swoją „losową” zawartość oferuje nieskończone pokłady poziomów i za każdym razem będzie bawić w inny sposób. Ma „to coś”, co sprawia, że chce się grać. Chce się pobijać światowe rekordy, chce się zdobywać te sprytnie ustawione czerwone monety, chce się przejść ten sadystyczny poziom stworzony przez sfrustrowanego gimbusa. Do gry przyciąga również tryb 100 Mario Challenge i chociaż, musimy często tam się babrać w ostrych pokładach shitu, tak jesteśmy za to wynagradzani satysfakcją i dodatkową skórką dla Mario do wykorzystania. Super Mario Maker jest grą idealną dla fana Mario, Nintendo i platformówek i zawsze będę do niej chętnie wracał. A jeśli wyłączą serwery, levele przepadną, to cóż – Pokemony mi nigdy nie uciekną ;)


 

 

Volfer

 

O Zeldzie słyszał chyba każdy szanujący się gracz jest ona tak rozpoznawalna i tak różnorodna, że nie zaryzykuje stwierdzenia, że każdy może znaleźć w niej coś dla siebie, jedna będzie bardziej mroczna, poważna, emanująca mroczną atmosferą a natomiast druga będzie bardziej jak dziecięca baśń pełna kolorowych, wyrazistych postaci z którymi będziemy się świetnie bawić w beztroskiej przygodzie, jest jednak taka gra z tej serii, która łączy te wszystkie schematy w jedno i chciałbym wam o niej opowiedzieć, opowiedzieć o tym, czemu tak bardzo kocham Majora's Mask i tak często zdarza mi się do niej wracać by choć jeszcze raz poczuć ten klimat, który czułem na samym początku tej przygody.

Majora's Mask wyszło pod końcem życia N64 i potrzebowało do działania pewnego rozszerzenia ulepszającego działanie gier (lepsza grafika itd) co spowodowało, że niestety gra ta nie dostała należytego szacunku od graczy w tamtych czasach. Jednak lata mijały a rynek jak i technologia zaczynała się rozwijać. Nintendo wypuściło port tej gry w pewnej komplikacji na GCN (niestety dosyć przeciętnej jakości) co pozwoliło zapoznać się z tytułem kolejnym graczom.
Momentem według mnie kluczowym, który pozwolił zaistnieć tej grze na szerszą skale (przynajmniej u nas w Polsce) były emulatory N64 i sam muszę przyznać, że pierwszy raz (jak i kolejne xD) ogrywałem tą gierke właśnie na emulatorze i zakochałem się w tej grze, choć... nie od początku.

Pierwszą moją Zeldą jaką grałem była Ocarina of Time i gdy pewnego dnia zatrzymałem się na pewnym segmencie (na jakieś pół roku) znanym pewnie wszystkim, którzy grali w tą grę czyli Water Temple. Postanowiłem więc, że zacznę grać w inną Zelde na N64 czyli Majora's Mask i do dziś pamiętam jakie to było wszystko dziwne, grafika tej gry tak mogła mnie jakoś odpychać, ta wszechobecna schiza, wielki księżyc z twarzą, który ma uderzyć w ziemie, Happy Mask Salesman, te głupie dzieciaki, Tingle itd spowodowało, że przestałem grać w tą gre zanim wgl się zaczęła i wróciłem do OOT ale na krótko... Wiadomo czemu XD

Za jakiś czas dałem tej grze znowu szansę i tym razem pochłonęła mnie bez reszty.

Historia, klimat, świat, ludzie oraz ta wielka moc jaką posiada Link, to było coś wcześniej nie spotykanego w serii (i w sumie nadal nie jest, bo do dziś Link z Majora's Mask jest uważany za największego skurczybyka w serii).

Historia, którą przedstawiło nam Nintendo nigdy nie była tak mroczna i działająca na psychikę jak w Majora's Mask i szkoda, że już pewnie nigdy nie będzie bo patrząc na przykładzie ALBW ''otwarty świat'' i ciekawa fabuła nie idą w parze w Zeldzie. To właśnie głównie dla tego klimatu i opowiedzianej nam historii tak często wracam do Majora's Mask i również wam polecam zapoznać się z tą grą szczególnie w wersji na 3DSa które według mnie jest obłędna i poprawia kilka niedoróbek oryginału oraz dodaje wiele udogodnień i dodatkowej zawartości, według mnie to obowiązek choć raz zagrać w tą grę jeżeli uważasz się za fana Wielkiego N.

Pozdrawiam i życzę Wesołych Świąt! 

 

 

 

Elanczewski

 

 

Końcówka 2001, początek 2002. Młody Elanczewski, nie mający jeszcze wtedy pojęcia o tym, że kiedyś w internecie będzie nosił tak idiotyczny pseudonim, ogląda któreś z licznie ukazujących się w owym czasie growych czasopism. Prawdopodobnie "Click" albo "Play". Znajduje w nim opis przejścia ciekawej gry. Niby wygląda trochę jak Pokemony, które już zna, ale nie łapie się stworków, a chodzi po świecie z mieczykiem, bije potwory i przemierza podziemia, by uratować świat. To była solucja do The Legend of Zelda: Oracle of Ages. Albo Seasons, już nie pamiętam.

Młody Elanczewski jest zachwycony i podczas którejś z wypraw na nieśmiertelny Stadion Dziesięciolecia zaciąga mamę na koronę obiektu. Na samej górze urzędują bowiem sprzedawcy pirackich wersji gier. Młody Elanczewski nie zna wtedy jeszcze większej różnicy pomiędzy oryginałem a podróbką. Zresztą, jego mama nie wydałaby pieniędzy na oryginalną grę na Game Boya Colora, która kosztowała wtedy krocie w porównaniu do marnych pensji. Jeden ze sprzedawców, sądząc po akcencie pochodzący z kraju dopiero co dekadę temu odłączonego od upadającego ZSRR, ma poszukiwany przez Elanczewskiego towar. Dwie Zeldy. Na jednym karcie. Młody nie wie, że oryginalnie gry były wydane oddzielnie. Nie wie też, że gdy ukończy jedną, a potem rozpocznie przygodę z drugą, zapis gry z tej pierwszej usunie się. Choć chińscy magicy opracowujący pirackie karty starali się jak mogli i upchnęli dwie gry na jednej dyskietce, nie dali rady zaimplementować dwóch oddzielnych zapisów. Ale Elanczewski nie martwi się. On już jest tym zielonym chłopaczkiem z mieczem i idzie ratować świat.

 

Powiem wam, że gdyby nie prezent na komunię w postaci GBC, prawdopodobnie nie grałbym na konsolach Nintendo. Miałem Pegazusa, ale nie bardzo zdawałem sobie sprawę, że to coś od Ninny. Nie było tam też Zeldy, bo przez system zapisów nie udało się stworzyć działającej pirackiej wersji gry. Na szczęście chrzestni sprezentowali mi na komunię turkusową wersję pierwszej kolorowej przenośnej maszynki Nintendo. Swoją drogą mam ją do dziś. Działa, chociaż przycisk A trochę się wyrobił. Nie mam za to Zeldy, jak i innych gier (w tym jedynego posiadanego oryginału, Pokemon Gold), bo któregoś dnia sprzedałem je właściwie za bezcen koledze. Co we mnie wstąpiło? Nie wiem do dziś. To nie była mądra decyzja.

Gdy dostałem już peceta, GBC został odłożony na półkę, a ja zatopiłem się w tytułach przygotowywanych na komputery osobiste. Ale nie tylko. Kumpel z podstawówki jako pierwszy miał internet i pokazał mi coś takiego jak emulatory. Co prawda graliśmy trochę w GTA III, ale równie dużo, a może nawet i więcej czasu spędzaliśmy pykając w tytuły z Colora, a także nowszego, obecnego już na rynku Advance'a. I choć mogłem sprawdzić nowsze części Zeldy, takie jak choćby Minish Cap, nadal wolałem katować poczciwe (no, wtedy jeszcze nie takiego poczciwe, bo to nadal była całkiem nowa gra) Oracle.

Właściwie trudno mi powiedzieć, dlaczego co jakiś czas gram w nie do dziś, tym razem już na 3DS-ie. Wielu z was ma pewnie podobnie – często wraca do jakiejś gry, chociaż od czasu jej wydania wyszły obiektywnie lepsze, bardziej rozbudowane kolejne odsłony serii lub w ogóle inne gry, które zdają się wszyskto robić lepiej. To chyba nie zwykła nostalgia, bo gdyby to było to, raczej wspominałbym grę, ale nie ruszał jej, by nie zepsuć sobie wspomnień. A ja nadal mogę w te Oracle grać bez bólu, co więcej, z wielką przyjemnością! Jak raz w roku się za nie nie wezmę, to, to... no, nie było do tej pory za wiele takich lat i tyle.

Może to po prostu nadal są najlepsze Zeldy 2D, jakie ujrzały światło dziennie? Niczego im nie brakuje. Grafika do dziś cieszy oko, muzyka trochę pierdzi, ale nadal da się tego słuchać, za to gameplay zupełnie się nie zestarzał, bo takich gier właściwie już się nie robi. Chyba że samo Nintendo postanowi nawiązać do klasycznych odsłon serii i rzuci na 3DS-a świetne A Link Between Worlds. Machanie mieczykiem jest po prostu straszliwie przyjemne.

Zagadki nie są co prawda za trudne, ale to dobrze – odpowiadały mi, gdy miałem te 12 lat, a teraz, choć jestem mądrzejszy (mam nadzieję), straciłem trochę cierpliwości. Tęsknię za czasami, gdy godzinami próbowałem rozwiązać jakąś zagadkę. Po części dlatego, że żadnej pomocy nie było, bo o internecie nie miałem co nawet marzyć (i w sumie nie marzyłem, chyba nawet nie wiedziałem za bardzo co to jest...), ale fakt faktem, że próbowało się. Teraz po kilku nieudanych próbach szybko szukam pomocy w sieci, ale w przypadku Oracli robić tego nie muszę, bo łamigłówki wymagają wysilenia łepetyny, ale bez jej przegrzania i nadmiernej frustracji. No i te mechaniki zmiany czasu i pór roku. Wtedy robiło to wrażenie, ale i dziś to całkiem ciekawe rozwiązania gameplayowe. W teraźniejszości istnieje jakaś przeszkoda? Sprawdź przeszłość, może tam nic nie ma. Droga zasypana śniegiem? Wiosną nie będzie już po nim śladu. Miłe kombinowanie. A lochy jak to lochy. Któraś Zelda miała słabe lochy? Chyba nie, a ta ma jedne z lepszych, a w jednym z nich urzędzuje bodajże najoryginalniejszy boss w serii – chmurek, którego pokonuje się laską wytwarzającą bloczki. Ta, wiem, głupio to brzmi, ale jest zaskakująco pomysłowe.

Dobra panowie i panie, czas kończyć te wspominkowe chaotyczne peany. Na ich zakończenie powiem wam tylko tyle, że warto Oracle sprawdzić. Nie, że trzeba, bo nie trzeba, nic nie trzeba, ale zachęcam. Pewnie można je ograć nawet nakomórce. Nintendo was nie złapie, bo jest zajęte ściganiem kolejnych domorosłych twórców fanowskich wersji Poksów. Nie żebym zachęcał do piractwa, co to to nie, sam od lat bawię się tylko z oryginałami (a na prawdziwej i cyfrowej półce nadal multum nieruszonych albo rozgrzebanych tytułów), ale wiem jak jest.

A jeśli chodzi o to, w co będę grał w ten weekend, to oczywiście będzie to pykańsko na konsolach Nintendo (no jestem trochę nintendozjebem, ale jeszcze nie trzeba mnie zamykać w kaftanie bezpieczeństwa). Na pewno ruszę na przygodę wraz z Shantae w najnowszej części serii, Half-Genie Hero. Seria o przygodach (pół)dżinki to jeden z moich ulubionych cykli platformówek. Jest i skananie, i przyjemna atmosfera, i elementy metroidvanii. No i walory głównych bohaterek, hehe. W ogóle jakoś bardziej podchodzą mi skakacze od twórców third-party niż od samego Nintendo, ale nie żeby mi się Mario Galaxy czy Donkey Kong nie podobały, co to, to nie, nie ruszajcie na mnie z widłami.

 

A jeśli chodzi o coś dłuższego, bo Shantae to jednak coś na kilka, maksimum kilkanaście godzin, to trochę się waham. W grudniu skończyłem nowe Poksy (świetne, podzieliłem się wrażeniami na my3ds.pl, zapraszam) i 7th Dragon (nie tak dobre, ale dla fanów Etrianów pozycja obowiązkowa), ale w obu grach mam jeszcze coś do zrobienia.

W pierwszej chciałbym przygotować drużynę do poważniejszych rozgrywek sieciowych i zamierzam ją oprzeć na skurczybykanckim robalu Golisopodzie, który ma świetny atak o nazwie First Impressions, pozwalający mu zadać bardzo duże obrażenia praktycznie przed każdym przeciwnikiem. Trzeba poczytać fora, dobrać resztę stworków, sprawdzić w internetowych symulatorach jak to wszystko ze sobą współgra, a potem być może zabrać się za stworzenie wymarzonej ekipy w grze. To jednak żmudna robota, więc nie wiem, czy uda mi się to zrobić do końca.

Jeśli chodzi zaś o Siódmego Smoka, to nadal czekają na mnie dopakowane wersje bossów z kampanii. Kilku udało mi się już pobić, ale jeszcze ponad drugie tyle nadal czeka, by spuścić im manto. Chociaż pewnie to oni spuszczą mi je więcej razy – choć sama gra nie jest jakoś wyjątkowo ciężka, to już post-game wymaga bardzo ostrożnej, taktycznej gry bez szaleństw. Bo jak potwór walnie atakiem obszarowym za 500 HP, a żaden z twoich bohaterów tyle punktów życia jeszcze nie ma, to wiedz, że powinieneś włączyć Guard zamiast atakować.

Aha, może też dojść do małej zdrady Nintendo (nasz związek jest mimo wszystko luźny). Vitka leży trochę zakurzona, a mam tam kilka ciekawych rzeczy. Bo i DLC do przepięknego Muramasa Rebirth, i choćby Personę 3, którą kupiłem po ukończeniu genialnej czwórki, a słyszałem, że trójka może mi się spodobać jeszcze bardziej. Nie wspominając już o klasykach, które chciałbym nadrobić, bo nigdy wcześniej nie miałem konsoli Sony. Metal Gear Solid? Suikodeny? Aż mnie zaczyna boleć głowa, więc kończę. Wesołych Świąt i miłego grańska growa braci!


 

Sendo1910

 

 

Hoł hoł hoł! Jak się macie w ten przedświąteczny piąteczek? Ja już nie mogę doczekać się jutra – zjeżdża się rodzinka, dzieciaki dadzą mi w kość, będę musiał wciskać wymuszone życzenia, no i może trafię na Kevina Samego w Nowym Jorku, który w rytm „All Alone on Christmas” Darlene Love śmiga żółtą taksówką przez Most Brookliński… jak co roku. Na szczęście od rozmyślań na świąteczną rutyną odciągnął mnie Daaku, który postanowił zebrać „wyznawców jedynego słusznego systemu”, mających przedstawić swoje ulubione gry od Wielkiego N, do których z chęcią wracają. Tym samym jest to dla mnie debiut w Piątkowej GROmadzie, za który dziękuję!

Moje growe plany na weekend i dalsze dni, aż do Nowego Roku, upłyną pod znakiem staroci i klasyków na konsole PlayStation. Po ograniu jednej z najbardziej chwytających za serce gier, jakie kiedykolwiek było mi dane poznać – mowa oczywiście o The Last Guardianie, postanowiłem spróbować czegoś staroszkolnego, co podobnie zmusiłoby mnie do wytężenia mózgownicy. Padło na trzecią część Tomb Raidera, którą kiedyś na PeCecie dość szybko odtrąciłem bez żalu. Młody byłem, niedoświadczony w obsłudze skomplikowanego urządzenia, jakim jest klawiatura QWERTY i fajna przygoda z Larą przeszła mi koło nosa.

Tomb Raider III: Adventures of Lara Croft  to w mojej opinii chyba ostatnia dobra gra z tej serii, od której zaczęła się równia pochyła aż do czasów reebota z 2013 roku. Trzecia część  opowiada o wielkim meteorycie, który przed milionami lat rozbił się na Antarktydzie. Jak się okazało, znajdowały się w nim cztery artefakty – statuetki, które oczywiście musimy odnaleźć. Tytuł ten dobrze rozwija patenty zawarte w drugiej części Lary – bohaterka może używać nowych pojazdów (quad, kajak czy podwodny napęd z turbiną), posiada ulepszone ruchy (w tym tzw. monkey swing, czyli możliwość zawieszania się jak małpa i pokonywania przepaści) i to co lubimy najbardziej, czyli kolejne bronie do użytku, gdzie dostaniemy m. in. wyrzutnię rakiet! Najlepiej jednak prezentuje się biust bohaterki, zawstydzający resztę obiektów w grze swoim… realizmem? Przy jego generowaniu PSX musiał się nieźle pocić!

 

Nowością względem poprzednich części są sekwencje skradankowe, których szczerze za bardzo nie pamiętam, ale z chęcią je sobie odświeżę. Całość opiera się na dość sporej ilości nowoczesnych miejsc i budynków (podobnie jak „dwójka”), np. w Nevadzie, co trochę zawsze kłóciło mi się z klimatem mojej ulubionej pierwszej części, gdzie byliśmy rzuceni w niebezpieczne ruiny, groty czy świątynie. Liczył się instynkt przetrwania i duże rezerwy cierpliwości co do mechaniki. Na szczęście są lokacje „w naturze” -  Indie, Antarktyda czy chociażby południowo pacyficzne wyspy, gdzie trafią się prehistoryczne gady. Już nie mogę się doczekać!

--

W przerwach od Lary pomoże mi moje trzecie już PlayStation Portable (wersja fat), na którym po raz pierwszy skusiłem się na kupno Dragon Balla w wersji 3D. Jakoś zawsze odrzucały mnie gry w trójwymiarze bazujące na tym anime, tym bardziej po pograniu u kolegi w Raging Blasta 2. Jakoś nie czułem klimatu. Na PSP postawiłem na Dragon Ball: Shin Budokai 2, które póki co daje radę i liczę, że wciągnie mnie na długie godziny.

Fabuła kręci się wokół Trunksa, który po pokonaniu (no dobra, pomocy w pokonaniu) Androidów i Cella w przeszłości, wraca do swojej teraźniejszości, gdzie dowiaduje się o kolejnym problemie – tak, czas na sagę z Buu rozgrywającą się w świecie syna Vegety. Nie jest to zbyt oryginalne, ale jako alternatywne rozwinięcie fabuły serii, daje pole do popisu. Drugą część Shin Budokai można podzielić na dwa elementy – solidny gameplay oraz średnią grafikę. W przypadku pierwszej kwestii, mamy kilkunastu wojowników, których liczbę oraz nowe transformacje można zwiększyć, grając po prostu w tryb fabularny Another Road. Po każdym rozdziale dostajemy zazwyczaj wojownika, który w nim się przewinął. Są też, podobnie jak w pierwszej części, postaci niekanoniczne, pokroju Coolera, Brolly’iego czy Janemby W kwestii walk gra oferuje miód dla oczu. Starcia są bardzo efektowne, każda z postaci ma swoje, znane z anime, uderzenia i ataki specjalne. Czuć też wyraźną różnicę pomiędzy zwykłą formą, a Super Saiyaninem czy analogicznie w przypadku postaci spoza rasy kosmicznych wojowników. W Another Road dostajemy po każdej walce specjalne boostery, które możemy dodawać do danej postaci i ją ulepszać. Bardzo mi się to podoba, choć początki są „bez fajerwerków”.

 

Po kilkugodzinnej sesji z tym tytułem rzuciła mi się w oczy średnia oprawa graficzna, która albo nie przetrwała próby czasu, albo już w 2007 roku była upitolona na styk. O ile w szybkich walkach jakichkolwiek niedoróbek po prostu nie widać, tak w przerywnikach filmowych po starciach niektóre postacie prezentują się słabo. Taki Future Trunks wygląda jak żywcem wyjęty z painta, ale może się czepiam? Na tychże filmikach pokazywane mamy również scenki, gdy Dabura, lub inny antagonista, bombarduje dane miasto. Tam autorzy polecieli po najniższej linii oporu, serwując niezłego babola, niegodnego tej konsoli.

Mimo kilku uwag do tej gry, chyba przekonałem się do trójwymiarowych bijatyk spod szyldu Smoczych Kul. Na razie czas ograć Shin Budokai 2 i zobaczyć, jak to wszystko się potoczy. Świąteczny browarek z imbirem pomoże mi w rozkminianiu tej pokręconej historii.

 --

W święta postanowiłem ponadto ruszyć z fabułą Metal Gear Solid 3: Snake Eater. Z tą serią nigdy nie było mi po drodze, choć rozumiem jej fenomen i tym bardziej uwielbienie fanów kierowane do mistrza Kojimy. To co zrobił w trzeciej części, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Produkcja z 2004 roku przytłoczyła mnie swoją wysoką jakością i aż smutno mi się robi, że nie mogłem 12 lat temu regularnie wymieniać bielizny po każdej sesji z tą grą. Lata 60. XX wieku, wielka dżungla w ZSRR, tajemnicze eksperymenty z nowoczesną bronią mającą przesądzić o losach Zimnej wojny, masy żołnierzy, a w tym wszystkim my, skazani na własne umiejętności aby w ogóle przetrwać.

Kojima po raz pierwszy zrezygnował z klaustrofobicznych pomieszczeń na rzecz całkiem nowego środowiska. Tym samym stworzył wiele urozmaiceń, które okazały się strzałem w dziesiątkę. Solid Snake potrafi dostosowywać kamuflaż do rodzaju terenu, co jest kluczowe, jeśli chcemy nie wcinać się w paradę wrogom. Gdy natomiast jest głodny, tudzież ranny, z pomocą przyjdzie lokalna fauna w postaci wężów, ptaków czy żab, na które możemy polować. Gady szeleszczą w wysokich trawach i nie są tylko marnym upiększaniem środowiska, bo takie gawiale (krokodyle z długim pyskiem) łatwo mogą nas zabić.

 

Sam świat natomiast ma chyba więcej odcieni zieleni, niż Donkey Kong Country Returns. Wszystko się ze sobą zlewa, tworząc harmonijną całość. Tym samym łatwo wpaść na przeciwnika i narobić sobie kłopotu. Ale jak to w „metalach” bywa, raczej nie warto lekceważyć kogokolwiek i ostrożnie podchodzić do zadań... Grafika w Snake Eater to wynik tytanicznej pracy japońskiego dewelopera i w 2004 roku była chyba najładniejszą grą na konsolę. Nawet dzisiaj potrafi zafascynować. Bomba!

Jak na złość kompletnie nie przypasowała mi kamera w tej grze, która wielokrotnie wprowadziła mnie w maliny. Trochę jest według mnie za mało intuicyjna no i w czasie czołgania się w trawie włącza się automatycznie widok FPP. Czemu! Na razie jestem na samym początku, po dziwnej scenie na moście. Czas poskładać do kupy Snake’a i ruszyć w kolejne rejony tego malowniczego, ale cholernie niebezpiecznego zakątka świata.

--

No i czas na danie dnia, czyli moją ulubioną grę od Nintendo, do której chętnie wracam. Cóż, gdy Daaku zaproponował mi temat, początkowo nie mogłem ogarnąć myśli i wybrać tej jednej konkretnej pozycji. Po głębokim zastanowieniu padło na... Advance Wars od Intelligent System. Pomyślicie, jaki to ze mnie fan Nintendo. Nie Zelda, nie Marian ani Samus, którą z zamiłowaniem ciągle mam ustawioną na swoim zdjęciu profilowym. Otóż, pomijając dzieciństwo spędzone z Pegasusem, pierwszy kontakt z prawdziwym sprzętem od Nintendo miałem na początku XXI wieku, gdzie udawało się regularnie grać na pierwszym modelu GBA z tą niepozorną grą, stąd pewien sentyment pozostał. Ale i grywalność robiła swoje. Wielka wojna na małym ekranie nie pozwalała na nudy - szybkie zwroty akcji, zmasowane ataki czy szaleńcze szarże „ostatkami” pamiętam do dziś. Początkowo kompletnie nie łapałem mechaniki, ale po wielu metodach prób i błędów powoli stawałem się prawdziwym generałem!

Advance Wars pod grubą osłoną infantylnej oprawy wizualnej, uwypuklającej się w mangowej stylistyce wojsk, skrywa w sobie rasową strategię turową, która potrafi solidnie dać w kość. Gra przedstawia konflikt czterech państw, z których nasze zostało bezzasadnie zaatakowane i musimy odpowiedzieć na tę agresję. Kierujemy tzw. Orange Star, na której czele stoi niepozorny Andy. Mimo wszechobecnej prostoty, tytuł ten jest dobrze wyważony. Poruszamy się po kwadratowych polach, zaś  do dyspozycji oddano nam różne rodzaje wojsk, w sumie aż 18. Mamy: piechotę, lekkie i ciężkie czołgi, transportery, helikoptery, myśliwce, bombowce, pojazdy do zwalczania jednostek powietrznych, w końcu rozsądny wybór w statkach, gdzie z morza możemy prowadzić wojnę. Starcia pokazywane są na krótkich przerywnikach, gdzie jednostki atakują się nawzajem. Pomysł, choć nie pionierski (ktoś pamięta History Line: 1914-1918 z 1992 roku na Amigę?), sprawdził się na handheldzie wzorcowo.

Co warte uwagi, armie w grze wzorowane na prawdziwych mocarstwach. Są to:

Armia o kolorze czerwonym, (zwana…Orange Star) jawnie odnosi się do USA. Żołnierze posiadają nowoczesne kaski, samochód wsparcia piechoty przypomina Hammera, zaś helikopter szturmowy to karykatura AH-64 Apache!

Armia o kolorze niebieskim (Blue Moon) to Rosjanie, którzy mają charakterystyczne hełmofony i dobrze kojarzone przez masy czołgi z odsłoniętymi kołami i beczkami na tyle.

Armia o kolorze zielonym (Green Earth) to nic innego jak Niemcy, z drugo wojennymi hełmami i stylizowanymi pojazdami z epoki.

Armia o kolorze żółtym (Yellow Comet) to… dobrze myślicie – Japonia. Jest to moja ulubiona armia, która używa staroświeckich samochodów i jako jedyna ma myśliwiec o napędzie śmigłowym!

 

Oczywiście wszystkie jednostki z każdej klasy są sobie równe, z tymże w walce dochodzi element losowości. Gdy przeprowadzamy atak, raz zniszczymy więcej pojazdów, a raz mniej. Po eliminacji każdego oddziału/dywizji, naszej jednostce podnosi się ranga – jest wtedy skuteczniejsza. Oczywiście w grze istnieją pewne zależności – szarżowanie piechotą na pojazdy opancerzone to samobójstwo, ale atak oddziałem z wyrzutniami rakiet może już narządzić szkód. Jednostki atakujące na dystans są praktycznie bezużyteczne w bliskich starciach, stąd trzeba je obstawiać. Samoloty i helikoptery są łatwo podatne na ataki z dział przeciwlotniczych, dlatego takowe trzeba niszczyć. Są to truizmy, ale czasem łatwo o pewnych podstawach zapomnieć, a wtedy cała bitwa może obrócić się na naszą niekorzyść.

W przerwie od walk z armiami co najmniej podejrzanych typków (rudobrody Olaf rodem z Rosji rządzi!), możemy bawić się w edytorze misji i tworzyć dowolne scenariusze. Sprawdza się to nie gorzej, niż kampania. Advance Wars zawsze wciągało mnie jak bagno na długie godziny i nigdy to się nie zmieni. Jest to jedna z gier, do których bezboleśnie wracam, mimo leciwej już oprawy graficznej.  Trochę jednak żałuję, że 3DS nie doczekał się swojej wersji, pewnie wreszcie zdecydowałbym się do zakupu tej konsolki… Może Switch? Zobaczymy…

Wesołych! ;)

 

 

 

Guile

 

Witam ponownie! Święta już tuż-tuż. Akurat się rozchorowałem, więc teoretycznie miałem nawet całkiem sporo czasu dla siebie. Szkoda tylko, że z wiekiem coraz gorzej znoszę choroby, a co za tym idzie zamiast naparzać na konsoli oglądam zaległości z Netflixa. Nie wiem może już mnie gry coraz mniej kręcą. Z drugiej strony, kumpel mi wczoraj podrzucił Dragon Ball Fusions na 3DS-a, które dopiero co odebrał z poczty i po krótkim kontakcie z grą byłem zmuszony mu przypomnieć kilka "niewygodnych" przysług, które się przez lata nagromadziły, więc święta ta gra spędzi ze mną. Jednak o niej trochę niżej.

Daaku zarządził, że mamy pisać o czym chcemy, ale musimy parę zdań poświęcić na temat jakiejś "Gry od Nintendo, do której zawsze chętnie wracamy". O dziwo zagwozdka. Niby uchodzę za jednego z portalowych Nintendowców, ale choć lubię konsole Nintendo i gry na nie, to rzadko kiedy gry ze stajni Hydraulika są dla mnie powodem do ich zakupu. Wielokrotnie wspominałem, że nie przepadam za platformówkami, wyjątkiem był zawsze Kirby, ale nigdy nie miałem wystarczająco dużo cierpliwości aby je ukończyć. Te gry zbyt szybko robiły się zbyt powtarzalne, a i do szewskiej pasji doprowadzało mnie, że przeważnie nie dało się nigdy zebrać wszystkiego co do zebrania było. Do Zeldy podchodziłem wielokrotnie, ale zawsze mnie coś odrzucało od niej niedługo po rozpoczęciu gry. Nie zrozumcie mnie źle. Gry od Nintendo to kunszt sam w sobie i (prawie) zawsze są to godne polecenia tytuły, ale nigdy specjalnie nie czułem się ich odbiorcom. Niemniej jednak chyba powinno być coś do czego zawsze lubię wrócić, coś co daje mi nieskrępowaną radość i wydało to Nintendo. Niby gry sportowe od tego wydawcy zawsze mi się podobały i miło się z nimi spędzało czas, ale w praktyce rzadko do nich wracałem po ich ukończeniu. Oczywiście poza tymi są też inne tytuły, które ukończyłem i się dobrze przy nich bawiłem, ale nie jest to raczej materiał na ten temat... a gdyby tak zmienić podejście i najzwyczajniej w świecie popatrzeć na to co mam pod samym nosem?

 

Picross (każdy, obecnie e7 na 3DS-a)

No właśnie. Pod tą nazwą tę grę logiczną spopularyzowało dopiero Nintendo w 1995 roku. Oczywiście jako wydawca, bo developingiem zajmuje się tym od 21 lat Jupiter Corporation, niemniej jednak marka należy do Hydraulików z Kioto. W Polsce bardziej rozpowszechniona jest nazwa Obrazki Logiczne, albo Nonogramy. Gra jest prosta jak budowa cepa. Mamy diagram, którego pola wypełniamy na podstawie liczbowych wskazówek. Z wypełnionych pól powstaje obrazek. Nie jest to skomplikowane, ale robi się coraz trudniejsze wraz ze zwiększającymi się rozmiarami diagramów. Dlaczego lubię tę serię gier? W sumie to sam nie wiem. Z jednej strony wyższy poziom trudności wymaga ruszenia szarymi komórkami, a z drugiej przeważnie się przy tej grze wyłączam i po prostu klepię puzzle. Zrobienie jednej łamigłówki zajmuje od kilku sekund, do kilkunastu minut i każda z nich sprawia mi nieziemską frajdę.

No dobra, ale czy jest to gra, do której zawsze chętnie wracam. Ooo, tak. Niby puzzle w danej odsłonie się nie zmieniają, ale po kilku latach przerwy i tak każde puzzle będą jak nowe, więc można sobie na spokojnie wracać. Poza tym jak dwuwymiarowe obrazki się znudzą, to zawsze można się zainteresować wersją trójwymiarową, która sprawia równie wielką, jak nie większą frajdę. Poza tym jest dodatkowy plus w szczególności w związku ze świętami, a mianowicie to, że młodsze kuzynostwo nie jęczy, żeby dać im pograć. bo są za młodzi na docenienie takiej fajnej serii gier. ;)

 

Dragon Ball Fusions (3DS)

To skoro już obiecałem, że coś na ten temat napiszę, to nadszedł właśnie ten moment. Na razie pograłem siedem godzin i jest naprawdę bardzo fajnie. Ciekawy system walki pięć na pięć, fajna muzyka i nawet ładna grafika, ale minus za brak efektu 3D, bo ta pozycja aż sama się o to prosi. Bardzo fajnie jest rozwiązane podróżowanie po świecie i ogólny klimat, który aż kipi Dragon Ballem. Gra sama prosi się o to by grać dalej. Choć nie wiem jak będzie dalej, to wątpię by mi się szybko ta formuła znudziła.

Kolejnym atutem są tytułowe fuzje. Ilość kombinacji jest zatrważająca, zresztą samych postaci jest mnóstwo. Ciekawym pomysłem również jest wmieszanie w to wszystko różnych epok czasowych. Niby z początku wydaje się to wszystko strasznie pokręcone, ale z drugiej strony naprawdę ciężko o coś z sensem w tym uniwersum czego najlepszym przykładem jest najnowsza seria animowana. Czy warto czekać na europejskie wydanie? Jeśli jesteście fanami tego uniwersum i tak jak ja dorastaliście przy Goku i spółce, to bierzcie w ciemno. W innym wypadku tylko wtedy, gdy jesteście zainteresowani nietypowymi jRPG-ami z fajnymi systemami walki to też można dać mu szansę. Jednak jeśli dla Was jRPG-i są przede wszystkim czymś z ujmującą i ciekawą fabułą, to nie macie tu raczej czego szukać. Niemniej jednak polecam. ;)


 

 

Daaku

 

 

Pokemon Gold [GBC, Game Freak 1999]

Mówi się, że od przybytku głowa nie boli. Kiedy jednak człowiekowi przybywa pod jednym dachem coraz więcej sprzętów do grania, nie tylko tych current-genowych, ale również tych bardziej retro, zagwozdki stają sie zjawiskiem powszechnym. Bo było nie było, doba liczy sobie tylko 24 godziny i ile by się przy tym nie gimnastykować, wartość ta będzie stała (przestawiania zegarków na czas letni/zimowy nie liczymy, to są cheaty). A im więcej konsol, tym więcej potencjalnych, wartych ogrania tytułów, dostępnych tylko na tej bądź innej platformie. Poza bólem głowy i brakiem czasu rodzi się wię̴̡̹̾͒̽̍͋̿c̵̡̞̞̆͂̀ ̵̟̪̫̈́͆̄̈́͌̅k̵̛͉̣͍͈̋̓̑̚͝ǒ̸̧̦̠͚̣̈́̎̎̚l̷͇͖̽͝e̶̮̊͜j̷̠̑̆̋͠͝ͅn̵̼̭͙̍y̶̡̦̱̞̺̙͊̋̂ ̷̨͉̞͍̗̻̇̌p̵̡͇̘͔̤̔̔́͌ȓ̵̭̫̼͉̤o̸̪̹̲͖̅̎̋̽͌̃b̶̡̤̦͙͓̯̀l̸̰͍̥̀̂̽̀̿e̴̝̰̯̟̪͉̚͝͝m̷̰̈͑̅̚,̷̘̉̑̀̕ ̷̟̂͐z̸̢̖̗̝̪̓͒w̴̘̖̥̻̳̞̑i̴̱̹̩̿ą̸̯͖̗̈́̍̾̊͝ͅz̷̜͈̔͂͒a̶̛̪̯̫̘̗͆̈́̏̑͘n̵̬̐̚y̶̦̌̈́̾͒̆̈́ ̷̧̢͍͎͈͊́ͅț̸̛̮͈̫̐͗̂̆͆y̷̨̧̞̪̝̯͋̾͌͌m̴̫̄̾͆̅͘͝ ̷̰͓͚͔͔̚r̶̝̆̍̽͒̓̔a̸̼̍z̵̯̦͑è̷̻̬͉̈̔̓̿m̸̻͐͘͝ ̸̧͖̩̫̼̂̐z̵̟͎͕̃̌͝ ̴̡̘͕̻̥̉͘m̵̫̫̈́́̂i̴̛͈͕̼͋́̍k̵̘̓̅̂̿r̵̠̺̫̆͒͐͂͜ͅo̶̼̓ẕ̵͉̻̈ã̴̛͎̰̅r̴̹̤̯̞̠̎̓̿͑̓̃ẓ̸̮̜͕̪̑ą̵͚͖̟̒̆̀̽d̸̰̘̠̱̾͂̀̅z̵̥̘̙̉̅̆̍͑͠a̶̢͇̖͐̎̄̊̅n̷̳͙̽i̶̞̫̔̀̊́͐̊ḙ̵̛̙͉̘̔̐̏m̷̤̰̖̘̂ ̶̳̃̇͒͝-̸͇̰̩͝ ̶̪̖͙̤̀̑̆̊̍̒ṁ̸ͅi̴͇̤̫͎̲͂͜͝à̷̧͖̥̗̮̕͘͜n̴͔̮̈́͠͝o̴̧͙̻̺̊̀͜w̴̛͙̙̺̺̟̲̎i̵͈̊͑c̶̛̱̭̪̘̈̔̈́̓͜ͅi̸̧̘̗̣͗̆̃ę̵̲̰̂͒̆͆̈́ ̷͕͖̣̙̺̪̾̌̈́̇͘j̵̧̺̀͜͠ͅa̵̡̩͎̥͛̓̈́̕͠k̶͕̣̎̅͊̇̎͘ ̶̡̡̱͎̇̿̓͒͗̕ŕ̶̥̗͉̱̞̌̍̎o̶͕͚̘̒͒̃͠z̸̙͙̪̖̱̈̈́̉̔̀d̵͓͉̑̀̐y̶̧͕̜̲̫͆͒͜͠s̸̝̳͆p̷͚̯̖͇̹̋̊͂o̷̼͒̈́̏̿͐͠n̶͙̭̅̋͛ơ̶̻͂w̵̡̟̱͊̃̊̔̅ă̵̲͈͔̜̣̐̽͂͐ć̶̡̺̥̣̳̉̀͌ͅ ̷̜͎̟͈̬̾̇̊́͐s̵̨̮͝w̶͓̥͇̹̐͗́͋̈́͘o̶͚̱̍͋̑̅̕͝j̸̬̫̋̀̚͝e̵͚͋̈̋́̚̕ ̶̬͋̈́͋̿w̴̰̺̥̳̝͍̌o̴͎͕̪̾̔̄̎͘̕ḷ̴̯͕̈́̀̉̚̕n̷̰̉̚e̶̝͎̬͛ ̶̮͍̥̜̅ḑ̴̬̦̤̦̟̄͒̃͒n̷̛͍̘̟̔͌̀̑̒ͅi̴̤͆̆̾͘͝ ̶͎̜̞͐̒͋̽̈́ĭ̸͍̹̬̯̍̎̍̄͝ ̶͙̠̻̔̏w̵̙̘̦̭̟͔̎į̴͛̇̕e̷͔̐̈́̏̀ć̶̲͕̱͇͝z̵̹̽̇͝o̶͕̤͔̐r̴̝̠̩̲̬̿y̸̟͔͌,̸̱̤̗̄ͅ ̴̮̝̥̼̱̹͆̂̃͝à̴̮̰͙͝b̷̬̋y̵̱̳̦̳͕̅̈͑ ̴̲͎̌̌o̶̥̪̱̯͒͗͆̿̀ǧ̷̨͈̳̻̥ͅr̵̛̛̞̟͐̽ȃ̵̤̠̟̝́͐͒͛͘ć̵̲̌̑͛̅̊̎ ̵͇̲̝̻́j̵͚̲͌́̆̀̾͝å̸͎̟̈͆͠k̶͓̗͙̓͋̀ ̸̤͈̙͗n̵̺̩̜̻̺̑̒͊a̵̡̱͚̔̈́͋̈͘͝ͅj̶̦̦̻̗̐́̓̓͝w̸̛͉̮͗͋̈͝͠ḯ̶͍̫̖̳̎̄͊̚ę̸͎̫̘͇̠̅c̸̢͎̩̞͚͑̍̑̒̈́͝ͅê̷̤͆͊̈͋͝j̷̼͔͆̆̋ ̴͇̐i̴̘̊̃̕ ̷̫͚͎͇̍̉́j̶͈͚̫̗̄é̸̢͔̰̳̟͚͛̒̇͝d̸͈̤̎̽͛͂̆ṋ̸͉̩̽̌͗̓͒̋o̸͉͚͖͐͋̒̉c̴̭͐̔̃̓́z̴͓̼̑̀̽̈́̔͝ẻ̶͍̣̘̻̮̠͑̈́ş̶͕͎͙͓́͛ņ̸͔̗̉̓̈͗͑͠ǐ̶̡̩̃̈̃ͅe̴̞͉̽̓͌̌͘͘ ̶͇̠̰̺̔̅u̷͈͆̈́̀̂̈ṅ̸̼͓̔̀̓͜͜i̸͚̅͗̅̓̇k̸̨͓̞̜̲̔̏̓̚n̸͉̼̭̼̪͑̑͠ą̷͙̗̏͝ć̷̭̻̭͝ ̷̟̰̤̩̹̐̓̈̓̃̚p̸̨̦̼̌͛r̴̫̯͓̟̿̎̓̕̚͝z̶̪͍͙̽y̴̧̛̍͜͠s̴̥̱̫̓̆̒̊͝ł̴̛̰͔̔́̈́͐o̵̬͇͝w̵̨̪͚̭̌͝ḭ̴̉̈́̑̋͜͝ǫ̷̰̻͔̋̉̚͜w̶̠̣̉è̸̱̓̆̈̆g̸̦̝̯̦̥̲͌͆̍̎ȯ̶͉̱͖́̄̓ ̶̨̟͓̹̗̟̈͌̽͝"̶̡̧͂͗̏̑͘͝z̷̡̺͎͑ä̵̧̮́̌̀̓̕r̴̢̭͙̓̂͊̈́́̌ỵ̵̨͓͕̑̈́s̵̡̩͉̲̫̋͜͝ó̴̡͔͔̀͗w̴̳̮̯͌̅̎̌̕͠á̷͈̞̅̂̏̚n̵̰̰̆́͘ḯ̷͖̳͉̲̯ͅä̴̺̫̭́̚̚ ̸̡̱̹͇̇̚p̶̢̞̫̲̎ò̷͍͓̦̏̀ẃ̷̪̜̮̖̻͓i̴̤͚̤͚͎̞̿̀̈́̽̃̍ę̸̺̫̞̑͌͗̏͘r̸͕̅z̶̡̜̣͍̀̓̂͆̈́̌c̶̖͊ḣ̸̨̡̛̼̝̪̕͜n̷̼͗̇̈́͂͐i̶͓͗̐͝"̴̹̺͔̯̰̓̊̽?̸̖̠͓̹̓ ̷̧̪̭̦͇͉̄̾͊͛̀P̴̡̧͖̼͒ͅr̸͈̻͖̋z̷̛̞̖̟̀͛͋͂e̵͚͠c̷͇̳͐̈i̴̳̩̳̯̊̍̿͆͝e̸͉̻̯̠̰͚̐ż̶̼͔̲͇̳͎̇̌̾̊̓͠ ̴͚̬͈̻̉̾̍̃̉ẅ̸̝̗́͐̑̽̀͝ ̷̦̱̑͑̐̾͜ḱ̸͙͖̺̌̏̚͜o̴͔̘̻͚̟̎l̸͓̗̯̒͐̎́ͅė̸̢̟̳͠͝j̵̟̦͍̈́͜c̷̪̱͛̅̑͆͌e̵̹͖̪̝̮͗̇̏ ̶̮̙̠̦̈̈́̀̔̆͠ͅč̸̛͚̾̓͠z̵͙͂̃̓ͅe̴̹̓͊͌͌͠ķ̸̨̦̻̞̓͆̇́́̚ͅå̸̬̿͗̅ ̴̖͖̱͋̔̕ẗ̴͙́̾́ẙ̸̳ḻ̸̻̤̓̂̈́̇̿͐ê̶͖̌̃̌̄ ̴̖̬͕̍͌̐ź̴̧̯̭̫͕̮̈́͂͒ą̸͑̿̈̇c̷̠̙͔͇̑͆n̶͈̝̓ỷ̵͙͙c̸͕̰̻̪̼͒̔̿́͛̆͜h̷̖͚̼̦͈̒̄̈́̃͜,̶͍͈̹̟̈̂̓̔ ̸̜͖̤͈̦͕̆͊j̵͘ͅȅ̵̼d̴̨̧̝̮̳̲͋͂̿̌̓͝y̶̞̎n̶̮̰̆͐̊͠ȳ̸̰̿̿c̵̠̙̮̻͋͒͂̕h̷̥̹̦͊̆́̈́͘̕ ̸̜͕̱̳̺̀͋̂̀w̵̢͕̠̭̅̇̆ ̷̧̃s̴̻̋́̍w̶̝̤̑̈́̈́̚͠͠ǫ̶̼̲̣͕̃̇ȉ̶̱̏́́̎m̷̛̛̯͊̉̈͂ͅ ̸̙̥̋̇̈́̏ȑ̵̩̹͇̔̏̌͘ͅơ̴̳̼̗̦͌͂͋̑̾d̶͙̰̪̹̗̜̂́̓͆͘z̵̯̭̻̟̈̈́͂͗̓͑͜å̷̱̇j̶̗͉̙̘́̓̅̒͊͑ų̸͖͚͋͝ ̶̨̦̦͈̖̀̽t̸̰͎͚͖̽̌́͐͌̔ý̷̛͈̞̀͗͌̌ṱ̵͈̦͖̰̿̅̅̈́u̷͍̗͛̏͋̋ł̶̢̩̋̏̌̾͝ó̴͙̞̠̤͖͋̌͑̇̿̚w̸̗͈̋̓,̶̲̦̥́́͘ ̶̭̣̯͂̈́̈͗̏ͅả̷̢̠̪̜̔̚͝ ̸͚̙͙͗̽͝ṁ̶̢̲̔͊̊̾͝ÿ̵̢̙̥̙͓̜́͛͋̂̕ ̷̢͍̥͒j̶̠̥͕̹͈͉̓ȕ̴͍͓̳̠̣͌̐̄ż̸̦͎̣̯̫̏ ̵͕̎ḍ̷̳̼̝̳̣̂͠ł̸̟̹͍̳̌u̷͇̖̗͚̓̔̿ż̵͍͙͓̤̦͕̍͆s̸͙̮̲͎̈́̃͒̄̆͝ž̸̧͔̻̻̖̖́̄̐y̸̥̿̀̋͛ͅ ̶̧̠̺͂͂̅̾͝c̷̢̨̰̮̲͔̈́z̷̯͑͋̀͝͝ą̶͈̑s̵̨͇̼̦̤̙͛́̐̈ ̴̬̞̖̖̎ͅś̶͙̤͉̮̼̉l̴̢̢̏͂̀̂̉͘ę̴͇̫͑͒̚͝ĉ̴̘͇̜͔̾̌̌̆͠z̵̛͖̯̜͎̘̓͂̀̀ȳ̶̢̰̳̱̯̘͑̈́̾̑m̶͙̼̈́y̸̛̗̭̩͒̌̚̚͝ ̵̞͈̠̿͗ť̴͎̟̱͉̀̀͆͝y̵̳̥͖̤͎͗̄̓̋̃̔l̴̼̤͎͑͆͠k̸̼̱͛͌o̴̧̅́̈́͝ ̵̥́̿͐p̵͕͌͒̈́͋r̵̰̮̦̗̀̕ẓ̸̇͝y̷͙͛ ̶̝͊̚͝ţ̸͎͕̝̔y̴͎̠̲̼̹̰̌̅͋̓̓m̸̢̦͓̼̿͐̂͌ ̷͍͐̿͝͝j̸̺̠̮̉͑͐͘͠e̴̡͖̘̭͆d̷͇̬̘̉̀̈́͝n̴͈̼̋y̷̘̮̮̯̽̽͗̃̈́m̶̯̾̓̏́,̶̮̤̥͓̦̯̂͛ ̸̨̖͉̙̣͆̈́́̚p̷̧̗̝͈̰͂́̕r̷̟̺̻̼̆͊͌͝ó̸̯̭̮̘̐b̴̡̙̺̳͖̅u̵͓̍̈́͐j̶̡̨̪͈̮̺̈́̄̕ą̴̢̮̻̬͈̹̀ç̸̳̽̔̀ ̵͖̱̾̓̍̕g̵̘̙̳̠̺̯̊̈́̈́ơ̶̗͔̈́͛͛̉̌ ̴̦̘͎̯̝̄̄̔͂͑̕ṃ̷͚̎̎́̏̍̉a̵̧̛̤̞̬͉͉͂͂ş̵̭̲̺̓́t̸͚̣͕̫̙̀ȅ̸̡̞̘̰͜r̵̢̛̜̦͋̋͒͗͝ô̵̧̰̹̘̜̜̔̔w̴̧̢͓̺̥̔̈́̑̚ą̵̢̱͙̆͊͗͊ḉ̴̗̼̓́̋̓̅,̶̢̪̯̗̓́͜ͅ ̷̬̺͚̰̲̎̓̆̏͝p̶̬̰͉̣̅̉̓̚̚͝o̶̢̧̼̭̰͗͜w̶̢̫͕̝̠̔̓͆̿͆̊b̴͙͕̯̥̣̠͊̕ḭ̵͉̞͖̊ͅj̵̫̭͗̂̓͠ả̸̼̻̓̉ḉ̶̻̦̗̀̅͋͊̍ͅ ̶̦̝̹̝͂̈̂̉͛̾ṗ̶̰̬̻̖̖a̷̢̼̠̬͔̒̄̄ŗ̶̱̄̾̎̚ę̶̯͇͗ ̷̱̞͊ț̶̛̿̔̋̇ͅr̶̯͚̤͂ȏ̴̢̧̻̱̰̹f̷̹̫̎̀̈́ę̷͂ó̸̼̀ͅw̸̢̠̄̋̊ͅ,̴̛̜͓͛̂͂̽ ̵̗̘̼̗̘̇͂͗͌̆̕n̵̪͕͈̻̅̇̀͛̍̚í̷̻̟̗̀̿̎̍ȩ̴̖͈͕̋̋̍͘̕r̵̛̫z̵̦͍͑́̑̈͝a̴̫͚͇̝̣͊͂̅̔d̵͉̫̘͔̭̈́k̵̖̝͓͙̭͍̂̋o̶̹͇͔̐̇͗̿̀̎ ̷̨̛̺̬͒̔̕ͅp̴̬͍̩̩̆̂̊r̸̤̬͗̽z̵̧͖͙̖̋̊͊e̷̩̤͖̲̮͉̿̉͋̍̈́̐j̵̤̠̳́̌ś̶̨̧͙͓̤̾͂ć̸͔͖̀̔̋̿̇͘ ̶̨̗̲̯̦̔̇͋̉͆͘ṗ̷̡͓͙͎̘͑͒̊̕ͅo̴͔̘̲͆͌͠ ̷̤̙̕r̵̙̔̇͊̔ą̷̞̔z̴͍͌͐͝ ̴̛̛͇͕̮̂͑͛w̵̡̼͉͆͑́̆͝ť̴̢̞͖̺͎̄͛͒̇͜͝ó̵̟͈͉̀̓̚r̶̞͋̋͒͝y̶͓̲̒͗̂̓̚͜ ̶̨̫̪̫̓n̷̨̹͚̱̋̅́ã̶̘̈́̈́ ̷͚̼̽í̶̼̎͒͂̚n̸̡̛͒̓̍̕n̶̡͔̠̪̝̍͜ẏ̴̨c̴͖͖̗͚̳̰̎̎h̵͉̙̤͕̱̊͋̾͒̈́͝ ̸̳̲̈́́u̵͉͈̬̥͗̽̓̆͋̇s̵̫̦̺̀̐͝ͅt̴̡͎͈̰̳̭́a̴̬̲͚̭͉͐͑͑̎͋͝w̴͚̩͖͊̋́̈̃i̵͈̭̯̤͉̠͋̉̀͘e̴͓̺͋̽͊n̵̡͓͙̦͈̲̉̌̂͘i̷͙̭͙͓̩̒̂͛ͅa̸̡͕̩̿́̊͝c̶͍̲̾́̍̆ḩ̶̀̃̎̚.̵̡̨̛͓̹̥̒͒͛͛͗͜ ̵̢̗͙̫̂͌͛̉Ơ̵̤͚̹̝̋͌͋͘c̶̨̬̬̙̳͇͋͊͐͝z̴̳̋̈́̊y̶̛̞̺͉̘͂͛̈̉w̸̡̪̦̯͈̞̓į̵͉͙̣̬̺́̀͛ś̶̗̺̈́̕c̴̛̩̼͔̒͌ȉ̸͙̫͓͙̌͝ė̴͚͉͔̳̅̓͘ ̵͙́̔ņ̷̯͓̺̤͂̈́͊͘i̵̯͉̺̥̠͎̿̐͒͋e̵̢̻̦͖̳͇͌́͘ ̵͍̔m̴̡̰̰͎͚͎͂̃̚a̴̳͗̅ ̷̲͗ͅw̵̯̱̜̄̐ͅ ̸͓̬͌̿̽t̴͈̹̲͇̺̪̽̀̈͝ỷ̴̙̰̪̤̇̔͠m̸̭͎͗̂͜ ̴̡̤͔̳̗͉̃̑ņ̵̟͇̟̗̈́̿̏i̸͕̥̎̊̉̇c̴̛̙͓̖̯̰̊̄̃͑͘͜ ̷͙̘͇͒̔͜z̶̳̦̫̈̏͘͝ł̷̬̉ẽ̷̤̒̈́̿̔̀g̴̨͖̼̫̺͐̔͛͘o̵̬͍̲͈̓͐̚͘͜͜͠ ̵͉͍͎̃̉̾̈ͅ-̴̺̙̞̫̼̏͒͊̚ͅ ̵̛̖͐̎̇p̸̣̏͗̅̍̈͜͠ŕ̶̹̪̩͙̀́̍z̵̧̻̘̣̖͖̄̓͂e̵̗̣̩͇̟̬̅̓̈c̸̛̹̭̽͗̈́̊̾i̴͙̙̦̠̐̈́̉͒̃̚͜ͅȅ̷̡̹͔͎͉ż̶̡͔̭͍͒̿̏̈́ ̸̝̣̒͐̊̓̓͘n̴̝̞̱̽̽i̵̬͆͠ë̵̟̭͓́̈́͝ ̶̥͗s̶̢͙̟͓̀̈̌͌i̵̤̠̹͛͑̇͘e̶̡͌̂ď̴͔͕͈̳͖͘ͅz̸͈͋͑̀̇̍i̸̩̪͋ẽ̸̠̹̀ļ̶͖̼͓͔͆͆̈́͜î̶̲͍̳͕͌͛́͂̕ḅ̷̺̆͆̄y̴̱̠̓̔̌̈͐̚ś̶̯͓̳̱͚̕ͅḿ̶̫̯͖̻̱̓͆ỵ̴͉̰̫̦̊͋̿͘ ̸͍͠p̶̥̗̦̩̀́̾r̶̝̳̲̭̔z̵̛̹͉̞̼͂͒̓͆̇y̷̻̒̚̚͠ ̸͇̰͗͠ͅg̷͍̰̦͖̔̏̈͊͗͝r̴̲̰̯̀̍̃̈́̉̈́͜ź̸̧̛̩͈̒͋ẽ̴̛̘͔͊̂ ̴̥̦̯͆̐̐͊̃k̶̘͑̿̄̀̋́͜i̸̢͚̠̺͇͗́͜l̴̡̥͈̭͌̅͛̽̕ķ̴̈̐͊u̶̘͉͐̈́͒͜͝ ̴̤̪̄͗͊͒̀g̶̠̯͊̐̎̐͘͜͝ö̶̡̻̱̥̞͓́͋͒d̸̻̠̳̖̬̽̌̐́̉z̶͙̼̱̦̘̄́̀̅̀͠ĩ̶͉͂̑n̸̨̞̩͍̦͆́̎̚͜͠ ̵̳͓͈̝́̃͐́p̵̢͓̘̹̺̔̐ǫ̴̱̞̻͚̻̆̄̏̉͝n̶̖̥̣̩̗̣̾̿͒̓ä̴̡̧͈̦̱͔d̸͇͈̭̎ ̷̪̈̿̚u̸͓͊̚s̴̢̢̩̫̬̅t̸̖̩̙̺̮̎á̸̧̠̪͑̚w̷͙̄̑̀͝ơ̶͙̗̹̟̆w̷̲̥̣̆̑͝ą̵͚̝̺͊̉ ̸̩͕̘̹͎̑ḿ̶̫͜į̴̩̗̅a̸̖̰̔̈́̉̑r̵̢̢͈̖̪̥̓ę̸̦͎̝̳̂̅́̾,̶̨̟̹͍̅͛̽ ̵̧͇̳̝̔̍͑̑̿ͅj̷̛̲̖̭̘͈̓̄̓̑͜͝e̷̘̪͒͑͂̕͜ż̸͙̤̮̻͓̘̄̆e̸̡̨͖̎̊̒̀͝l̵͕͙̳̱͓̾͛̏͝i̷͈͂̀́̽͘͝ ̷̻̦͉̦̜̦̓̑ḇ̷̨͖̎̿̾y̶̹̆̏͘ ̶̨͓͙̭̣̮́s̷̗̈̃͝͝͠ȉ̸̼́̓͒ͅę̵͔͙͉̺͖̣̓͗̽̂ ̵̮͠n̸̫̋͆͗̎̽̂a̶̡͍̞̭̦͝m̶̢̛̬͔̮̠͒̐̐ ̸͙̤̘̩̬̀͌͛̂ṋ̶̢̹̮̝̫̀i̷͉̰̼͚̪̍͑͜e̵͖̜͇͜͠ ̷̡̬̳̪͛̎̀̑p̵̳̃̎̾̃ò̴̠̊͜d̵̥̹̆̆̆̈́̃͆o̵͓͍̥͇̪͊͋͛̌̌ͅḇ̶̧̬͕̺̒͂̋͗á̵̭̊́̿̄ł̵̨̢̭̯̠͔͒͗̀̆a̸͉̠̤̪͓̓̌̚͜.̵̺̘̖̞͓͆ ̷̳̒͝͝Ṭ̴̔̊̉͋̊̚y̸͇̭̝͐͒̔̿̏l̵̺̋̉k̶̟̯͚͖͐̽̍̋̄o̸̯͎̭̖͆ ̶̧̟̹͍̗͆͑̈́w̷̟̃̂̍̀͒ł̸̨̗̣͖̦̱̊ă̵͉̩̌̾̄ś̵̡̢̳͓͗̋͌̿́͝ń̷̡̰̥̀̓̒͑̈́ì̶͕̭̦̱̇ẻ̶̙̚ ̸̯̑̉́͒͐͘ṯ̵̿̊ȃ̶͚͕̺̪̻͍͠ ̶͓̪̤̬̗́̽k̸̛͍̅͗̈͘͠ũ̴̗̭͇̪̈́͒͌̈́p̴̻̆̏͗͊͒k̷͇̳͔̔̄̐͘å̸̞̙̖̬͒̕ ̴̺̭̞̀̊̚ẇ̴͕͛̆̅̕s̴̤͓͔͆̏͆̅̓͐t̴̡͔̜̩̟̖̐̾̋ỹ̸̝͎͎̘̪̀̈d̸͍̲̰̘̜̼̒͐ù̴̥̣.̷̛͔͈͊͑̿̇͗͜.̶̧̯̹̯̖̟͠.̸̞͕̗̥̿̉̆ ̴̢͕͊C̶̹̯͕̞̼͖̾̆̌́̕z̷͕̺̟̲̤̜͒͐̇͒͝͝a̵̫̘͚͑̏̓̑͘͠s̸̠̜̏̅͆͝ḁ̶̯̤̓̀͐̿͒͝m̷̢̘̗̖̲̎̍̽i̴̭̫̻͇͔̬̓̂͝ ̴͇̗͔̭̏̑̓̈j̶̢̩̫͇̱̭̓̽e̶̝͊̆d̵̨̘̥̝͆̈́͌ņ̷̫̥̣͋̒͘͜ą̴͓͔̣̣̋̐̑k̸̹͕̜̞̅̀͝ ̴̭̈͂͋n̶͈̎a̶̝͎͑̉̒̌̈́̅t̴̘̳͖̬͎͛̆̏͆͘r̵̝͒͛̋̏a̵̤̳̪͆̈́͒͝ͅf̷̙̱̘̋į̶͓̭̬̥͎̒̎̾̉͆͐ä̴͕̩͓́̔̐̏m̴̨͍̀̈͆͋̋̆ẏ̸̨̬̪̓̚ ̶̟̪̏͊͐͂̀̾w̵̧̛͍͎ ̵̫̬͖̂̾̊s̸̠̮͂w̴͍̎̕ͅỡ̴̡̬̣̈́̉͊͜i̴̥̤̺̰̇̅̓͑͠m̶̰̠̥̫͍̗͘͠ ̷͖͉̯̪̦̂̔̔͐͠ż̸͓̟̰͑͊y̵͎̍̓͋͂c̴̩̭͖̱̦̎i̸̬͌̎̿͛̃̕u̴̬̗͍̅̍̑͑ ̴̥̝͓̼̑͊̄̒n̸̢͉͎̬̱̖̕̕a̴̲͔͉̫͓̒̂͝ ̶̮͕̙̻͖̱̒̀̌̋̚͝t̴͎̖̓͒͊̍a̴͕̰̦̋̿͠k̸̹̩̞͕͊͜ḭ̴͓̭̰͔̲͆̂ȇ̶͓̿ ̴̡̥̻̍̓p̴̨̗̕ḙ̷̤̮̲́͗̓̃̚͠ṟ̴̼̖̽̈͌͊͘ḛ̶͙̯̯͝ł̸̟̈́̿̆̌͊k̴̯͈̭̪̻̭͆͘i̴̹͈̣͖̇͛̕̚,̵͖̹̰̗͒̎̽̑ ̵̟͕́̾́͌d̴̯͌͌̓̈ő̶̥̗̥̮͖ ̶̯͕̭͎̬̻̿̊̚͠k̴̡͓̤͖̑̈́̚t̵̖̭̯̳̦͍͋̍ó̸̟̗̤̬̬̠̐r̴̫͙̮̫̅̐͝ÿ̸̨̝͎̹́̏͜ć̷̪͙̟̞̀̕h̴̹͕͍͓̀̾̂̈́͝ ̵̢͋̊͋p̷̹̗̄͌̔̄̚̚ő̵̩̝̇̓̇̿͝w̷̭͔͗͆̎̈́͆r̵̮̣͎͉̋͐̕̚ͅa̶͇͓̘͍̒͊͜c̶̢̐̔̕a̸̘̺̖͋̂͜m̷̡̱̦̊͑̀y̶̧̝̮̫͖͂̑̊͌ ̴̪͖͍͚̟͉͊͊͂͝u̸͈̣͙͎͕̇̑̾̑̈s̵̻̦͙̝͒t̶͓̹̾̋a̷̲͝w̶̧̳̽͆̇̒̊̽i̷̱̜͍̿͘͝c̸͕̤͍̱̅̃͗͝z̴̤̰̱͂̆͝n̶̹̤͇̣̹͖̂̑̓̀͝͝i̴̺̗͋͆͑̚ḙ̸̢̇̏̐,̴̨̳͈̭̿̃̑́̕͜ ̷̢̗͇̬̹̙̀̈͋ẘ̷̼̼͇̲̘r̸̛͙̭̿ͅę̴̡̬̗̅̓̎̇̓c̷̨̱͌͑̾͊͘͠z̴̼͂̋ ̵̨͙͖̱̩̅̂̐r̶̻̮̺̣̺̱̾͆͋̅͗̈́y̷̠̓͝t̵̺̖̖͇̄͘ṳ̸̘͐͛ą̵̟̳̩̟̩̿̀͝l̸̳͕̀n̷̖͍̎͆͝į̸̡̗̹̿̕͝e̸͓̮̙͖͗͒̉͠,̷͔̺̑̋ ̷̡̫̭̼̰̭͂́p̶̡͖̤̓̀͆̇͘͜͝r̸̪̼͔̻̟̗̾̆͆z̶̨͉̬̄̓̌e̴̳̮̝̲͗ż̸̨̂̌͝y̶̗̬̤̓̀̒͜ŵ̵̟̳̯̫ả̵͚̌̈́̑͝͝j̵̢̦̝̎̃͝ą̴̪̟͑͂̆c̷͇̐́̎͒ ̸̢̜̟̂̽p̶̪̼̘͎̥̘̄̇͑͐̌o̵̙̦̫̘͓̊͊ ̶̼͙͖͕̒́͒̌̄͘r̵̛̗̤͑̈́̒̎͝ȃ̶̹̰͉̗́̈́z̴̢̘̣̩̉́̂̚͘͜͜͝ ̵̻̗̪͋̈́̄̋k̶̼͈̈́̑̕ͅo̶̧̧̡̭̩͓͆̈́̂͘͠l̴̺͓̠͕͍̍͊̒̒̕͜e̵̡̨̻̬̩͔͑̕j̴̬̺͑́͑̋n̸̢̤͍̈y̸͕̹͌̓̍́͐ ̴̼̂̌̊̂z̶̫̉̊̒͜n̴̬͎̺̫̞̮̾́a̸̬͌̌n̶͋̑̾̔͘ͅȩ̶̪̙̼̰̿̀͠ ̴̞̞̞͆͒̇ẘ̶̝͖͉̀͆͛y̶̯̑̏̅̍̄́d̶̲͙͎́̓̔͆͠ͅá̷͔͗̔͠r̶̞̹̼̈̊͒̊̆z̷̰̯̝̱̤͕̍̐͋͊͠é̵̩̻̲̘̱̈̉̍͠͝n̷͉͐͛̄i̵̭͔̟͗̇̾̋a̴̼̖̱͊̔̓͛ ̴̗͕̻̠̈͆̍͑͐͠l̴̡͖͖̩̅̊̅̎͌u̵̖͍̖̎͌͒̂̽͘b̸̨̞̒ ̸͈̫͋̂͂̕t̸̢̅͛͠ẹ̶̙̖͖͌̐̌̏̿͝ż̵̹̊̓ ̴͈̭̩̅̄̃̍r̵̨̻̮̹̓͐̆͐ẹ̸͊̓͌̀̈̕ż̴̠͘͘͠͝y̷͍̲̩͒̄̈́s̴̢̟̲̜͇̅́̓e̷͙͈̯̞̪̙͗̾ŗ̶̰̜͌u̴͙͒̍͝j̷̹͔͈̈́̌̈́͆͜͝ą̷̨̢͖̝͚̋̌͘ĉ̷̻̩̋̌̅̍̐ͅ ̴̤̞̦͓̋͜j̶̜̭̋̑͂̀e̷̛̤͇̳̓̔̌̕ ̶͇̺̝͖͓͋͊̅̍͐́͜w̴̟̺̻̍̎͂̽́̉ ̷̢̤͖͓̌͝z̸̻̎̅̈û̷̼̮̟͌̊̐͠p̸͔̻̙̥̂͊͌́̊ë̵̹́ł̸͈̼̥̜̗̰̃̀̕͝͝n̴̰͔͓͑͑́͗̆i̴͔̗̪̤͓͆̅͆̎̚͘ȩ̷͎̙̺̘̖̓͛ ̴̹̥̠͈͖̊͋i̷̡̅̃n̸̩̯̳̦̭͕̓̐̑̓̚n̴̩͈͉̪͗y̵̤͇̬̒̔͆͘ ̵̬̪͓͑̿̽̈́š̶̘̩̀̂̇̀̕͜p̸̫͎͈̘̪͍̏̋ọ̷̯̲͉̺̦̎͠s̸̖̘̭̝̤̈́̊̒̄̚ó̵̢͈̹͎͝b̴̧͕̖͊͑̚͜.̸̻͔̆̍͌͗ ̴͖̜̥̀̈́͂̈́̐̏ͅŅ̴̗̠̻̐̕͘͠a̴̰͒͝ ̴͍̩̉̅̕͜p̸̡̛̫̝̬̻̱̈́͗̔ě̶̼̗̜c̴̘͎͈̳̯̟̉̈́͝ė̵͖̮̥̺̤͕͠c̴̪̱̹͕̪̒͒̕̚i̷̧̧̤͘e̷͎̳̪͐̾̚͝ ̷̢̡̗̝̯̇͊͝t̷͈̦̪̙̪͛̇̊̍̓͘a̸̗͙̮̝͎̍̆̓͂̍k̵̢͚̍ą̸̢̜̮́́̾̓͗͗ ̸̢̜̺͊̈́̂p̴̣̩̔̌̐̃̂̄ẹ̴̛̘̩̫̀͂͛͐r̵̨̢̪͓̭̞̍͂̌̎è̵̢͇͓͍̋́ͅł̵̼̺͕͌͒͋̇͗͗k̷̛͇̜͉̜͉ą̴̛̳̣̦̽͛̑͜͝ ̷̮̲͉̊̂j̶̉̿ͅḛ̶̢̯̹̪̓̀͆̆͌̚s̵̗̜̖̩̏̐͐̊t̵̟̼̻̬͖̃͝ ̴̥͍̪̱̯͈̽̕i̸͉̍ ̵̬̳͔̤̯̈̕p̸̣͇̫̯͈̥̀̈͒͝ǫ̸̪̻͓̊ͅͅź̴͎̈́͝͠ǫ̶̡̲̼̼̆̏͜s̴̺̬̤̿̈́̑̎̐̆t̷̢̹̥̎̓̍a̷̮̬̗̠̟͗́͘n̶̨̞̾i̸̹̦̞̽͗͋͐̐͜ͅe̷̥̫̥̩͈͔̾̓̀̓͑͌ ̸̫̏̂̃̀͝d̷͍̺̘͓̟̎̇̀̀̕ͅl̶̹̜̺̣̠̙̈́a̴͈̖̍̄̈́ ̷̢͍̦̪̌̇́͝ḿ̶̰̻́̽n̸̡̬̈́̀̂ị̸̭̼̩͕͗ĕ̵̢̧͔͎͔̗ ̶̨̛͈̲͚͑̆ń̴̻͓̲̃̌̓̚͝a̸̡͈͖̻̱̎́̀̇ ̴̛̠͎̪̰̬͎̿͆̔͌͘z̵̜̥͖̻͊̑̒̌ą̴̯̠̰̂̿̐͘ͅw̶̋́͜s̴̛̳̱͎̈́͂̊͝z̸͇̥͉̍͐͆ḗ̷̢̳͙̯ ̸̹̟͙̰͐F̸̡̱̋a̸͍̩̋̎̉̈́͘̕ļ̵̳̥̣̱̓͊ļ̷̢̉ǫ̴̮̟̈̈́͠ȕ̸͇̩͈͍̳͛͐̃̿͒t̵̗͔̃̍̑͊̔ ̵̣̮͔̦̇2̴̣̦͙̞͍̿̽̿͠,̶̲͚͚̱͒̈́̓̚͜͝ ̶̮̺̠̪̿̉ͅa̴̭̬̕ ̷̱̲͆̾̀̈́̊͝ǹ̶͕ą̸̛̲̮̫̰̳̉̅̌ ̵̟͊h̷͖̭̓ā̴̟͛ǹ̴̩d̵͙̝̽̅h̴̨̝̹̅͜e̷̫̙͕̯̥̼̓́͝͝l̶̨͓̥͖̀̀̍̚͠ͅd̶͉̈́̏̇͜a̶̛̲̟̩̝̗̅̑c̴̲͈̮͊́̈͘h̸̯̬̩̝̣͖̃̄?̴̬̞͊͗̅̀ ̵̥̥͌͒͠͠ͅ
̴͖̿͗
̷̧̑͗Ă̷̩̄̎͋͝͠ ̶̛̠͌̚ņ̸̜͙͚͍̇͋ä̴̧̠̞̩̥̙́͊͂͋ ̸̳̋͂̾̇̐̓h̴͈̜̜̽͛͐̓á̷̡̭̻̫͋n̶͕͕̱̎̇d̸̦̰̞̤̪́͌h̷͓̭̜͒̍̓͂͆̕ͅḛ̸̺̰̾̉̂̽̄̚l̴̯̟̲̊̏̔͝ͅd̷̯̱͚̳̊a̸̟̘̭̥̤̿̍̓̕̚ć̶̨̖̗́̽͠h̴̞̹̗̭͝ ̶͙̦̖̺̆̅j̴̹̔e̷͎̱͔̬͊̃̐͠ͅs̷̩̎͝t̶̪̥͋̎͘ͅ ̶͇͆̉͝ţ̵͙̭͍́͒̒̀̑ǫ̵̘͈̞͖̼͊͋̕ ̴̞̺̯͈͋̓̃̋͝P̶̰̯̱͌̀͌̂̾ớ̸̧͎͈͚̦͑͗k̶̨̢̫̗̣͆̓̿ë̶̘̥̥̞͚́̆̾͜m̵̞͖̥̊̅̅̑͑̿ͅo̶̙̓̈́̅̈͝n̴̦̭̯͙̝̾͊̈́ ̷͓̹͗̋̒̐͑͠G̴̜͔̳͇̋̑̆̑͘͠o̷̹͐̍͛̅̉̃l̸̨͍͖̓̊̈ď̵̡͎̯͚ ̸̛̱͓̥͆͆͐̈͝V̷̨͎͍̦͊̈́̈́̊̕͝ȇ̷̹ṟ̶̨͔̪͆̈͆́s̶̙̱̮͎̪͌͂ï̵̺͉͜ȯ̴̡̻͗̒̊͒̕ͅṇ̵̥͉͆̃͒.̷̞̫̲̎̐ ̴̻͚̻̼͔̈͝ͅ

Oceń bloga:
28

Komentarze (41)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper