W co gracie w weekend? #99

BLOG O GRZE
960V
Daaku | 22.05.2015, 17:17
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Za tydzień cykl przechodzi w numerację trójcyfrową! Ale zanim do tego dojdzie - trzej stali bywalcy cyklu opowiedzą wam, w co zagrają w najbliższe dni.

Corpse Party: BloodCovered [PSP, XSEED 2010]

 

  Szkolny festiwal w Akademii Kisaragi dobiegł już końca. Za oknem już się ściemnia, a zamiast pomagać w sprzątaniu klasy, garstka uczniów klasy 2-9 wsłuchuje się w straszną opowieść o snującym się po szkolnych korytarzach duchu zmarłej przed 40 laty nauczycielki. Są to ostatnie chwile, jakie grupa spełnia razem - jutro ich koleżanka, Mayu Suzumoto, ma się przeprowadzić. Chcąc podnieść ją na duchu, przewodnicząca klasy namawia wszystkich do wykonania rytuału Sachiko Długo i Szczęśliwie, aby zgrana paczka na zawsze pozostała przyjaciółmi. Jednak kiedy papierowa lalka zostaje rozdarta na dziewięć części, pomieszczenie nawiedza potężne trzęsienie ziemi, a wszyscy obecni budzą się w zrujnowanym budynku Szkoły Podstawowej im. Niebiańskiego Zastępu - budynku, który przecież został zrównany z ziemią 20 lat temu...

  Tak rozpoczyna się Corpse Party: BloodCovered - rasowy japoński horror z korzeniami w RPG Makerze, stworzonym przez amatorską grupę Team GrisGris. Jeżeli graliście kiedyś w dowolny tytuł RPG na SNESie, bez problemu wyobrazicie sobie formułę i założenia gry. Z tą różnicą, że w 16-bitowych erpegach nie zwiedzałeś ciemnych korytarzy pełnych ludzkich szczątków ani nie uciekałeś przed duchami dziećmi pragnącymi przyszykować ci koniec najboleśniejszy z możliwych. Zbieractwo zredukowano tu do minimum, a backtracking nie dokucza tak bardzo - w każdym razie nie bardziej od braku mapy, bo w szkolnym kompleksie łatwo niekiedy jest się pogubić. Jednak to nie mechanika jest najsilniejszą stroną tytułu, a...

 

Osoby dramatu (od lewej):

 

Yui Shishido - świeżo upieczona nauczycielka angielskiego, pełniąca 2 klasie 2-9 rolę asystentki wychowawcy. Jej wrodzony optymizm i pogoda ducha sprawiają, że cieszy się wśród uczniów dużą sympatią.

 

Yoshiki Kishinuma - chuligan i gbur z problemami w rodzinie, ale wpływ grupy pozwala trzymać jego narowisty charakter w ryzach (nie licząc wymian rękoczynów z Satoshim). Ma dług dzięczności u Ayumi, dzięki której udało mu się uniknąć wyrzucenia ze szkoły.

 

Satoshi Mochida - niewyróżniający się niczym chłopak o wielkim sercu i strachliwym charakterze. Idealny typ na głównego bohatera horroru, prawda? Jego oddanie rodzinie i przyjaciołom nieraz wybawi nieproszonych gości nawiedzonej szkoły z opresji.

 

Naomi Nakashima - koleżanka Satoshiego z czasów gimnazjum. Po cichu się w nim podkochuje, ale przyłapana na rozmarzeniu będzie się gęsto tłumaczyć. Planuje dostać się do szkoły medycznej. 

 

Seiko Shinohara - żywiołowa i nieco wulgarna koleżanka Naomi o manierze mówienia starszej pani i zboczonych ciągotach starego dziada. Nie przepuści żadnej okazji do pochwalenia czyjegoś tyłeczka albo bioderek. W domu to ona opiekuje się trójką młodszych braci, więc mimo niegroźnej rubaszności często przebija z niej matczyna troska i dojrzałość.

 

Mayu Suzumoto - cicha, ale niezwykle ciepła i przyjazna członkini kółka teatralnego. Po festiwalu miała zmienić szkołę. Otwarcie wspiera Morishige.

 

Ayumi Shinozaki - przewodnicząca klasy 2-9, znana na całą szkołę jako "przewodnicząca z horroru" ze względu na domniemaną okultystyczną zawartość jej torby. Z bloga medium Naho Saenoki dowiaduje się o spajającym przyjaciół rytuale i w dobrej wierze próbuje go powtórzyć...

 

Yuka Mochida - uczennica podległego Akademii Kisaragi gimnazjum, często odwiedza po lekcjach swojego brata Satoshiego. Rozpieszczana przez całą rodzinę zachowuje się dosyć dziecinnie, ale stać ją na zachowanie zimnej krwi.

 

Sakutaro Morishige (robił zdjęcie, tough luck kiddo!) - Członek kółka teatralnego, jest po równi dumny ze swoich zdolności aktorskich, jak i dystyngowanego nazwiska rodowego. Przejście do Szkoły im. Świętego Zastępu obnaża jednak tę ciemniejszą stronę jego natury...

 

Jak na budynek szkolny, to ulotki jakoś mało motywujące...

 

Jak widać, cała grupa ma ciekawie rozpisane osobowości, a między jej członkami na przestrzeni całej gry dochodzi do wielu interakcji. Stanowi to duży kontrast do amerykańskich teen slasherów, gdzie nadrzędnych celem rozbawionej młodzieży ma być posłuszne trafianie pod młotek czy inną maczetę grasującego po posiadłości psychopaty (koniecznie z uwzględnieniem czarnego i Azjaty, bo to takie poprawne politycznie teraz...). W każdym z pięciu rozdziałów gry przyjdzie nam pokierować inną dwójką przyjaciół, choć często dochodzić będzie między nimi do przetasowań lub rozdzielania np. celem rozwiązania prostej zagadki środowiskowej. Rolę znajdziek pełnią tu legitymacje szkolne, które zbieramy ze szczątków przeniesionych tu poprzez rytuał uczniów innych szkół. Zbieranie ich pozwoli odblokować dziesięć dodatkowych mini-rozdziałów, rzucających więcej światła na historię z punktu widzenia denatów. Gra zlicza także popularne w gatunku tzw. Wrong Endy - czyli ślepe uliczki, w jakie zaszliśmy podczas gry, a które skutkują zawsze naszą (często makabryczną) śmiercią. Zadające ją nam duchy dzieci sprawiają, że przed snem Jason Vorhees sprawdza, czy nie czają się w szafie, Freddy Kruger zasypia przy zapalonym świetle, a Michael Myers wtula się w pluszowego misia. Zakopanie żywcem, wycięcie języka, uduszenie, całopalenie, wprasowanie w ścianę - dobrze, że grę można doprowadzić do happy (?) endu, bo towarzysząca nam w każdym rozdziale huśtawka emocjonalna nie byłaby warta rachunku za nerwosol...

 

 

Corpse Party: Book of Shadows [PSP, XSEED 2011]

 

  Jeżeli, zachęceni powyższym opisem, zdecydowalibyście się na zgłębienie historii przeklętej szkoły w Coprse Party: Book of Shadows pozwoliłby wam na szybkie wkroczenie w ten sam świat bez żadnych przestojów. Nie jest to bowiem bezpośrednia kontynuacja, ale spin-off rozłożony w tym samym czasie, mający na celu rozwinięcie już poznanych wątków. Pierwsza z opowiadanych historii daje nam wgląd w to, jak głęboka jest przyjaźń między Naomi a Seiko, w przeddzień Festiwalu Kisaragi i feralnego wieczoru z rytuałem odsyłającym w tle. Kolejne rozdziały (jest ich w sumie 7) skupiają się innych postaciach i ich próbach odwócenia czekającej na nich w Podstawówce im. Świętego Zastępu zagłady...

...z różnym skutkiem.

 

   W odróżnieniu od przypominającej staroszkolne erpegi części pierwszej, tutaj mamy już do czynienia z ze zmianą mechaniki. O ile wciąż przyjdzie nam zwiedzać kolejne klasy i korytarze w poszukiwaniu identyfikatorów oraz przedmiotów pozwalających pchnąć fabułę do przodu, tak tym razem będziemy robić to w stylu przygodówki. Między kolejnymi lokacjami przełączamy się poprzez wygodną, wysuwaną mapę, a eksploracji i interakcji dokonujemy za pomocą podświetlającego elementy otoczenia kursora. Na tym jednak nie koniec, ponieważ gra wprowadza do rozgrywki jeszcze dwa ciekawe elementy. Pierwszym z nich jest wskaźnik Umrokowienia (najcelniejsze według mnie tłumaczenie "The Darkening"), pełniący rolę poczytalności postaci. Wzrasta on, ilekroć nasza postać będzie świadkiem niepokojących wydarzeń (przedśmiertne notatki, widok zwłok czy krwi, zjawiska paranormalne) i im wyższą wartość osiąga, tym gorzej dla nas. Nie miałem jeszcze okazji (ani, nie oszukujmy się, motywacji...) do zapełnienia go na 100%, ale wierzcie mi - zwidy, erratyczne dialogi i pole widzenia coraz bardziej nasiąkające krwią dają mało apetyczny obraz tego, co czeka nas "po drugiej stronie"... Drugim elementem są ataki duchów, podczas których mamy parę sekund na wyszukanie spośród interaktywnych elementów tego, który jest nam potrzebny. Jeżeli się nie wyrobimy - czeka nas mało przyjemny kontakt z niematerialnymi gośćmi, co naturalnie mocno zachwieje naszą psychiką.

 

   Ukończenie każdego rozdziału ukazuje nam personalia autora oraz nazwę opowiadania, na jakim bazowała jego historia. Sprawia to, że tytuł "Księgi Cieni" możemy traktować dosłownie jako almanach prac zafascynowanych światem gry zapaleńców. Coś, czym jest "Piter" dla uniwersum Metro 2033 Gurlukhovsky'ego.

 

 

Forza Horizon 2 Presents Fast & Furious

(X360, Evolution Studios 2015)

 

Swój wpis miałem zakończyć opisem dwóch przenośnych horrorów, ale w ostatniej chwili miejsca w nim doprosił się samodzielny dodatek do Forzy Horizon 2. Podtytuł pewnie już zdążyliście skojarzyć i słusznie - całość jest swego rodzaju materiałem reklamowym dla filmu z idolem nieokrzesanej młodzieży, Vinem Dieslem, w roli głównej. Nawiązując do tego małego dziełka kinematografii, terenem naszych działań będzie francuska Nicea, a tematem przewodnim - zdobywanie kolejnych wypasionych bryk.

Przygodę zacząłem w Dodge Chargerze R/T z 1970 r. - nadsterownej cholerze, której ryk silnika ma więcej wspólnego z pracującym odkurzaczem, a droga "do setki" z rozpędzaniem czołgu. Całe szczęście wygrana już w pierwszym wyścigu (z obowiązkowym użyciem nitro pod koniec!) nagrodziła mnie Toyotą Suprą 1998 z napędem na cztery koła i w takim sprzęcie mogłem się już oddać temu, co w grach tego typu lubię najbardziej. Nie, nie chodzi tu ani o kolejne wyścigi, ani o polowanie na nowe wozy - pierwszą sesję z Fast & Furious ukończyłem późną nocą dopiero po przejechaniu każdego metra ze 134 przecinających Niceę ulic. Efekt jest taki, że przy odblokowanym jednym fabularnym samochodzie mam na liczniku ponad 150.000 punktów za umiejętności, 46% ogólnego ukończenia... oraz 510 punktów GamerScore z 14/25 dostępnych aczików.

Wspomniana wyżej nadsterowna cholera. Za kierownicą generyczni my

 

Jak wrażenia? Choć pierwszą Forzę Horizon wymęczyłem przed Bożym Narodzeniem i od tamtego czasu minęło już pół roku, Fast & Furious uzmysłowił mi, jak bardzo tęsknię za tego typu wyścigami z otwartym światem. Końcowy wynik jest taki, że dodatek planuję uczciwie scalakować, a Wam w którymś z kolejnych "W co gracie..." opisać wrażenia z tej właściwej Forzy Horizon 2.

 

Tyle ode mnie. Oddajmy teraz głos @Affikowi.

 

 

Witajcie. Postanowiłem wejść do tej odsłony znikąd, aby przedstawić swoje poglądy na obecnie ogrywane gry w krótkiej formie. Zaczynajmy więc!

 

Trauma Center: New Blood (Wii, Atlus)

 

  Dr House byłby ze mnie dumny. Jestem wzorowym chirurgiem, jeszcze żaden pacjent nie umarł na moim stole! A ile ich było, och! Nic nie jest w stanie mnie zatrzymać! Montgomery Hospital na Alasce nie święci triumfów, mimo, że ma naprawdę utalentowanych doktorów. Ich ręka jest pewna, a ich duch niezłomny. Tak na pewno twierdzi Markus Vaughn, jeden z najbardziej utalentowanych lekarzy w 2028 roku. Posiada tzw. "Healing Touch", czyli umiejętność znacznie zwiększającą jego umiejętności leczenia. Skończył on prestiżową szkołę w Los Angeles, ale zdecydował się wyruszyć na zadupie. Nie wiem jeszcze, dlaczego. Ale czekam na odpowiedź. Jego koleżanka z pracy, Valerie Blaylock nie cechuje się tak wielką pewnością i ręki, i siebie. Pozostaje w cieniu swojego bardziej utalentowanego kolegi. Obie główne postaci są szalenie ciekawe i napędzają historię do przodu. Wydaje mi się ona być swoistym chirurgicznym science fiction, co może się okazać dość ciekawe. Sam Healing Touch jest według mnie dziwnym pomysłem, ale przekonam się później.

  Gra bowiem jest połączeniem visual novel z symulatorem chirurga. W pierwszym trybie obserwujemy, podobnie jak w Personie, statyczne obrazki z tekstem pod spodem. Tym razem jednak nie mamy trójwymiarowych teł, ale zwyczajne, płaskie. Projekty postaci przywodzą na myśl właśnie Shin Megami Tensei, nie dziwi mnie to jednak ze względu na to, że ta sama osoba była odpowiedzialna za projekty. Tworzy to charakterystyczny klimat gier od Atlusa - z pozoru normalny, po jednak głębszym wejściu groteskowy i tajemniczy. Druga zaś strona gameplayu, czyli stół operacyjny to zwyczajna robota chirurgiczna. Jestem na samym początku, ale myślę, że jeśli gra dalej pójdzie w tym kierunku, to będę ustatysfakcjonowany. Sekcje te są naprawdę wymagające nie tylko refleksu, ale też pewnej ręki i opanowania. Bardzo mi się to podoba, każdy błąd jest lekcją na następny raz, aby coś zrobić lepiej, poprawić to. Oprawa wizualna w tych sekcjach jest, jak na możliwości Wii, średnia, ale najważniejszym kryterium pozostaje czytelność i tutaj Trauma Center sprawdza się bardzo dobrze, ponieważ wszystko ładnie widać. Jedyne zastrzeżenia, jakie mam to fakt, że ciężko trafić na talerz. Oprawa dźwiękowa jest w porządku. Voice acting wypada nieźle, jako, że akcja toczy się w Ameryce, dodaje to klimatu - tutaj japoński by nie pasował. Nie jest to jednak jedyny tytuł, jaki będę ogrywał. Tym razem będę współpracował z Daakiem.

 

 

Monster Hunter 4 Ultimate (Capcom, 3DS)

 

  Ogarnęło mnie. Zrozumiałem fenomen tej serii. Po odpychających mnie demach, coś zaskoczyło i postanowiłem pod wpływem impulsu kupić najnowszą część na konsolę Nintendo 3DS. Nie żałuję. Dopiero zacząłem i tę grę, ale już czuję, że spędzę z nią długie godziny. Gra w pewnym sensie przypomina mi Dark Souls - walczę z przeciwnikami, który potrafią nieźle skopać mi tyłek tylko po to, aby spotkać bossa i dowiedzieć się, jak mało jestem warty. Ale lubię to prawie tak samo, jak wolne i potężne ataki. Monster Hunter od dzieła From Software różni się tym, że zdecydowanie częściej zmieniamy ekwipunek. Tutaj prawie każdy typ przeciwnika wymaga zupełnie innego typu broni, zaś w Soulsach oręż jest dość uniwersalny. Tutaj również czuć ciężar ekwipunku noszonego przez bohatera, chociaż objawia się to raczej w broniach niż w zbroi. 

  W systemie walki gry Capcomu brakuje mi namierzania na większych przeciwników. To, w połączeniu z brakiem Circle Pad Pro sprawia, że gra staje się dla mnie nieco trudniejsza, jednak rozglądanie się za pomocą ekranu dotykowego, po chwili przyzwyczajenia, daje radę. Dzięki klarownemu systemowi questów wiadomo, co robić, brakuje mi jednak opcji "wypadu" bez większego celu, aby na przykład pozbierać materiały. Szkoda, takie coś byłoby bardzo przydatne. Nie miałem jeszcze okazji pograć w multiplayer, tutaj czekam na Daaka, ale z tego, co udało mi się zapoznać, jest on bardzo złożony, podobnie zresztą jak cała gra. Na razie mam dostęp jedynie do pierwszego miasta i dopiero co odblokowałem ekspedycje, więc nie będę wiele się wypowiadał.

  Oprawa graficzna, jak na 3DS, wygląda bardzo dobrze. Modele postaci i przeciwników wykonano nieźle. Nieco gorzej z otoczeniami, które są potwornie rozmazane. Po włączeniu efektu 3D grafika traci antyaliasing i nieco przeszkadza mi fakt, że ciężej skupić swoją uwagę na grze. Soundtrack zaś nie charakteryzuje się absolutnie niczym - przy walce z bardziej wymagającym potworem włącza się w tle pompatyczna muzyka, zaś po zakończonym queście słyszymy radosną melodyjkę. Ciężko mi o nim cokolwiek więcej powiedzieć. Moje pierwsze wrażenia z gry są jak najbardziej pozytywne. Słyszysz, Daaku? Szykuj się ;) .

W tym tygodniu będę również grał w Dark Souls z squaresofterem.

To ode mnie tyle na dziś, do zobaczenia!

 

 

Również Ojciec Prowadzący w przerwie między Dark Souls, kolejną recenzją, prowadzeniem dyskusji mailowej i szykowaniem sutej, setnej odsłony cyklu znalazł chwilę czasu na wysłanie nam widokówki z miejsca, które właśnie zwiedza. @squaresofter, you're up!

 

 

Ni No Kuni: Wrath of the White Witch (PS3, Level 5 2013)



Postanowiłem wrócić do przygód Olivera i jego małego przyjaciela. Powodem, który mnie do tego skłonił nie jest wcale kreska artystów ze studia Ghibli. Zatęskniłem za przepiękną muzyką z tego jrpga, którą skomponował Joe Hisaishi.



Obecnie przebywam właśnie w Ding Dong Dell. Po wykonaniu jednego z ważniejszych zadań powinienem popchnąć scenariusz do przodu, ale wolę wykonywać misje poboczne zlecone mi przez tutejszych mieszkańców. Zakupy w sklepach, polowania na potwory, wykonywanie drobnych przysług, obdarowywanie tutejszej ludności entuzjazmem itd. Tak, to chyba pierwsze miejsce, w którym fan jrpgów poczuje się jak w domu.

Sam zaś Oliver staje się powoli coraz silniejszy i bardziej pomocny. Za wykonywanie zadań otrzymuje stemple, które pomogą mu w dalszej podrózy. Dzięki nim może łatwiej atakować przeciwników z zaskoczenia albo zdobywać więcej przedmiotów za walkę. Tutaj o wszystkim decyduje gracz.

Chciałem też sobie przypomnieć tą mieścinę.

Niby są tu ścieki, ale jakoś bardziej do gustu przypadł mi pewien olbrzymi kocur. Okoliczne budynki przyozdobione są rybimi wzorami. Gdzieniegdzie są skrzynie ze skarbami oraz dzbany, w których znajdziemy jakieś pomniejsze skarby. Główny bohater Ni No Kuni to jeszcze dzieciak, więc skakanie po drewnianych palach wokól okolicznego stawu to dla niego sama przyjemność. Co będzie dalej? To się jeszcze okaże.

 


Weekendowe Dziewczyny



Teresa o Łagodnym Uśmiechu (Claymore)


Dawno tego nie grali. Nawet Krzysiek będzie w szoku. Kim jest Teresa? Jest najpotężniejszą wojowniczką organizacji zajmującej się zwalczaniem potworów o nazwie youma.
Youmy żywią się ludzkim narządami. W tym celu upodabniają się do bliskich swoich przyszłych ofiar. Pech jednak chce, że wojowniczki rzeczonej organizacji potrafią je wykrywać i są w tym na dodatek zabójczo skuteczne. Jako broń używają potężnych mieczy o nazwie Claymore. Są idealnymi maszynami do zabijania, niezdolnymi do odczuwania ludzkich emocji. W oczach ludzi claymórki, jak je zwykłem zazywać, też są potworami, bowiem ich siła wynika również z tego, że są kombinacją człowieka i youmy.
Teresa jest jednak inna. Ją zabijanie nudzi. Potwory nie są dla niej żadnym wyzwaniem. Najlepiej by było, gdyby otoczyło ją ich całe stado, to może wtedy by się choć trochę zmęczyła. Teresa poznaje pewną dziewczynkę i zachodzi w niej ogromna zmiana. Chce być kimś innym. Chce być wolna. Czy jej się to uda? Chciałbym to powiedzieć, ale w tym celu lepiej obejrzeć anime lub przeczytać mangę. Ja zrobiłem i jedno, i drugie (polecam szczególnie to drugie, gdyż anime się nie kończy), ale nie mam zamiaru psuć zabawy zainteresownym.

 

Na tym kończymy 99. odsłonę "W co gracie w weekend?". Do zobaczenia za tydzień!
 

Oceń bloga:
32

Komentarze (70)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper