Coompletny ignorant- o problemach z grą przez sieć.

BLOG
372V
matichol | 14.02.2015, 22:00
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Od czasów VII generacji konsol szaloną popularność zdobył multiplayer przez Internet. Wreszcie konsolowi gracze zyskali to, czym prawie od zawsze rozkoszowali się gracze pecetowi. Niewyobrażalne wręcz możliwości wpłynęły na zmianę trendów całej branży i dziś produkty pozbawione funkcji grania po sieci z graczami z całego świata to niebywała rzadkość. Jednak jest ciągle grupka graczy, którzy stoją jakby w opozycji do tej mody. Jestem jednym z nich...

Z jednej strony do końca nie wykorzeniło się ze mnie pragnienie starć z innym żywym graczem. W trakcie tych symbolicznych kilku dni, kiedy granie po sieci staję się darmowe(do najbogatszych nie należę, a fundusze muszę dzielić między kilka pasji, także zakup nowej gry to już dla mnie ogromne przedsięwzięcie, dlatego nie stać mnie na wykładanie kolejnych "Jagiełłów" na abonament(a niech Cię Sony! A szło wam tak dobrze!)) z chęcią włączam sobie FIFĘ, czy jakąś inną prostą strzelankę i staję się częścią wielkiego ekosystemu graczy, który w każdej sekundzie swojego istnienia generuje losowe potyczki, starcia i batalie, czy to klasycznie jeden na jeden, w formie, na przykład, Derbów Północnego Londynu, czy też w większej grupie, na którejś z industrialnych map Call of Duty. I doskonale rozumiem związane z taką rozrywką emocje, moja rodzina z resztą również, po o ile prowadzenie klubu piłkarskiego w trybie kariery czasem może irytować, to już konkretne starcie z jakimś innym wirtualnym managerem związane jest z fontanną bluzgów, gwałtownych skurczów i tików nerwowych, które w połączeniu z iście zwierzęcymi wrzaskami tworzą wyjątkowo nieprzyjemną atmosferę w obrębie telewizora. Tak, w takich momentach po prostu lepiej się do mnie nie zbliżać! Nie da się porównać satysfakcji, jaką daje pokonanie żywego przeciwnika, z samozadowoleniem z porażki nawet najtwardszego cyfrowego bossa. Oczywiście tylko wtedy, gdy inny Gamer sapiens jest na naszym, bądź wyższym poziomie zaawansowania, bo przecież kto by podbudowywał swoje ego zwyciężając jedynie ze słabeuszami.

Jest jednak wiele powodów, dla których po prostu nie jestem w stanie przełamać się dla tych internetowych emocji. Jednym z nich jest niewątpliwie moja humanistyczna natura, która wręcz domaga się dobrych historii i wdzięcznie napisanych fabuł, bohaterów z krwi i kości, zapierających w piersiach zwrotów akcji. Tryb multiplayer jest być może esencją gier jako formy rozrywki, ale tylko rozrywki, pozbawionej jakiejś głębi, czegoś, co poruszyłoby serce nie kolejną serią killstreak'ów, ale wewnętrznym dramatem głównego protagonisty. Takie doznania oferuje wyłącznie tryb single player. Zaraz pewnie podniosą się głosy, skądinąd słuszne, że dzisiejsze wysokobudżetowe gry coraz częściej są ułomne w kwestii oferowanej historii. Sam patrząc na listę gier, które ukończyłem, jestem w stanie wymienić tylko kilka, które miały w sobie coś specjalnego. Każda jednak pozostawiała jednak jakiś ślad, znamię, którego nie zapominało się przez długi czas. Tryb single nie zawsze musi mieć porywający wątek główny, czego przykładem są gry z wielkim, otwartym światem. Dla mnie takim światem był Dziki Zachód, który przemierzałem wraz z Johnem Marstonem. Historia kowboja, który musi dopaść innego kowboja nie zdobyłaby zapewne Pulitzera, ale już perypetie, z którymi musiał zmierzyć się po drodze miały w sobie coś, o czym myślało się już nawet po wyciągnięciu płyty z napędu.

Inna sprawa, znowu związana bezpośrednio z moją osobą, to ta cholerna niezdolność do komunikowania się z osobą, której nie widzę. Banalna sprawa, nieprawdaż? Złapanie wspólnego języka z członkiem tej samej drużyny to według mnie priorytet do tego, aby czerpać z zabawy 100% możliwości. Coś jednak wewnątrz mnie paraliżuje mój aparat mowy na myśl o tym, że w headsecie odzywa się głos mieszkańca Liverpoolu, który ze swoim specyficznym angielskim pogania mnie do szybszego zabezpieczenia flagi, bądź ataku na jakiś punkt mapy. Dorzućcie do tego wspomniane w pierwszym akapicie emocje i tworzy się nam prawdziwy wybuchowy koktajl, którego wypicie może spowodować palpitacje serca, oraz chwilowy zawał. Dlatego też nie chcąc psuć komuś dobrej zabawy, w końcu wybulił prawie dwie stówy na 12 miesięczny abonament, grzecznie unikam trybu kooperacyjnego. Oczywiście sprawy wyglądają zgoła inaczej, kiedy siadamy na jednej kanapie z kuzynem, bądź innym najlepszym kumplem i razem stawiamy czoła niebezpieczeństwu, jednocześnie krzycząc na siebie i płacząc ze śmiechu. Lokalny co-op jest jednak już prawie na wymarciu, to jednak temat na trochę inny tekst.

Jestem więc graczem ułomnym, odciętym od całego doświadczenia związanego z jakimś tytułem, niepotrafiącego czerpać należytej radości z grania w tytuł, który znacznie zwiększa swoją wartość,kiedy gra się w niego z innym graczem. Jednak w tej swojej ułomności znajduję pewną satysfakcję i mam nadzieję, że nie jestem jedyny. Bo najlepsze historie tworzymy my sami.

Oceń bloga:
9

Komentarze (3)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper