Thanos: Infinity War

BLOG
621V
Thanos: Infinity War
Darek | 01.05.2018, 15:56
Czegoś takiego jeszcze w kinach nie grali, mamy do czynienia z nowym, może nie gatunkiem, ale na pewno podejściem do robienia kina. I nie chodzi mi tu o widowiskowość całego przedsięwzięcia, choć ta, oczywiście również robi wrażenie. Mówię o tym jak ten film jest złożony. Nie ma wprowadzenia, poznawania postaci. Tym zajmowaliśmy się przez ostatnich dziesięć lat, dlatego bracia Russo cały czas projekcji mogli poświęcić na budowanie historii Thanosa i jego Rękawicy Nieskończoności.

Film zaczyna się od razu z grubej rury, pokazuje ci, że czas na żarty się skończył (tak jakby) i zabiera cię ze sobą na dwu i pół godziną przejażdżkę szalenie ekscytującym rollercoasterem wypchanym po brzegi śmiechem, wybuchami i emocjami. Po prostu bomba.

Jak wiadomo, Thanos usiłuje zgromadzić wszystkie sześć kamieni nieskończoności. Zarówno on, jak i my, wiemy już gdzie znajduje się pięć z nich - kamień przestrzeni, zwany również teseraktem, obecnie w kieszeni Lokiego; kamień umysłu, zdobiący czoło Visiona; kamień rzeczywistości, czyli aether, przetrzymywany przez Kolekcjonera w jego sklepie w Knowhere; kamień mocy, schowany bezpiecznie przez międzygwiezdną policję; kamień czasu, czyli będące w posiadaniu Doktora Strange'a Oko Agamoto. Z jakiegoś powodu (poznamy w filmie), Szalony Tytan akurat teraz postanawia zebrać je w jednym miejscu i spróbować wcielić w życie swój plan.

Thanos. Szalony Tytan. Ten wielki fioletowy. Jakby go nie nazywać, wiadomo o kogo chodzi. Przyznam, że nie podniecałem się specjalnie wizją zobaczenia go w akcji. Ot kolejny kosmita, który chce zniszczyć świat i trzeba go powstrzymać. Nudy, nie? No właśnie nie! Thanos, bez dwóch zdań i mówię to z pełnym przekonaniem, jest najlepszym czarnym charakterem w dziesięcioletniej, dziewiętnasto filmowej historii Marvela. Że Loki miał urok? Że Killmonger był dobrze umotywowany? Że Killian ział ogniem? No dobra, tym ostatnim to chyba nikt się nie podniecał, ale nawet jeśli, to Thanos i tak zjada ich wszystkich na śniadanie. Jego motywacja jest tak logiczna, że bez problemu rozumiemy jego punkt widzenia. Gość w dalszym ciągu jest raczej mało sympatyczny, ale dla niego i kurde dla mnie w sumie trochę też, to co robi jest czymś dobrym, koniecznym. Może nie tyle zacząłem my kibicować, co przestałem patrzeć na jego sprzeczkę z Avengersami jak na coś czarno białego.

W ogóle można pokusić się o stwierdzenie, że Infinity War (odmawiam używania tego debilnego, polskiego tłumaczenia za które ktoś powinien był zostać zwolniony) to film Thanosa. Poznajemy jego historię, motywacje, relacje rodzinne - jak w każdym jednym origin story. Mało tego! Thanos może i jest antagonistą i gniecie swoimi wielkimi łapskami postacie które znamy i kochamy, ale jest to też postać bardzo smutna i samotna. Parokrotnie wzruszyłem się oglądając to wielkie, fioletowe monstrum na ekranie. Ogromne brawa należą się za to Joshowi Brolinowi, który tchnął w Szalonego Tytana życie. Po raz pierwszy wygenerowana w całości komputerowo postać wydawała mi się równie ludzka jak reszta aktorów.

Oczywiście nie jest tak, że Infinity War to tylko smuty i tłuczenie się po mordach... Są jeszcze eksplozje! Nie no, a tak na serio to jest jeszcze przede wszystkim humor. I to nie taki wymuszony (jak ten przed chwilą), pełen debilnych żartów o pierdzeniu. Zabawne momenty biorą się z interakcji między znanymi i lubianymi postaciami, które nigdy dotąd nie spędzały ze sobą czasu. Thor, Starlord i Drax są fenomenalni. Tak samo Strange i Iron Man. Spiderman wciąż wpędza mnie w depresję pytając Tony'ego czy ten zna "ten taki bardzo stary film" (Aliens), a Rocket wciąż jest głośnym, cwanym socjopatą. Fantastyczny jest również gościnny występ Petera Dinklage'a o którym nie powiem już nic więcej, bo szkoda psuć niespodziankę.

Nie łatwo jest zmontować 150 minutowy film z kilkoma dziesiątkami głównych bohaterów tak, żeby całość trzymała się kupy. Jeszcze trudniej skleić go tak, żeby każda z tych postaci miała swoje pięć minut. A jednak montażyści Jeffrey Ford i Matthew Schmidt dali radę. Bohaterowie podzieleni zostali na grupy, a akcja skacze co jakiś czas od jednej ekipy do drugiej. Tęskniłeś za Spidermanem? Bardzo proszę, oto scena specjalnie dla ciebie. Dawno nie było Thora? No to już jest. Dwie i pół godziny siedzenia w niewygodnym kinowym fotelu mija nie wiadomo kiedy. I tylko ból szyi, efekt siedzenia w czwartym rzędzie w IMAXie, zostaje na dłużej.

 

Nie jest żadną niespodzianką, że muzyka Alana Silvestri daje radę. Znane nam doskonale motywy muzyczne przechodzące płynnie jeden w drugi, albo w coś nowego tak, że z początku nawet nie zauważasz, że coś się zmieniło doskonale współgrają z wydarzeniami na ekranie, choć przyznam, że miałbym problem żeby zanucić coś nowego. Ale co z tego skoro kamera robi najazd na Kapitana Amerykę (czy jak on się tak teraz nazywa), a z głośników dobiega pompujący czystą adrenalinę motyw avengersów. No balsam dla uszu po prostu.

 

Avengers Infinity War to nowa jakość kina superbohaterskiego i zdecydowanie najlepszy film Marvela do tej pory. Śmiać mi się chce, kiedy porównuję go sobie w myślach do zeszłorocznej Ligi Sprawiedliwości. Jasne, Avengers też mają swoje za uszami. W scenariuszu znajdzie się kilka niewielkich głupot, najpotężniejsi bohaterowie nagle stali się leszczami, a dzieci Thanosa  są raczej mało charakterystyczne (może poza Ebony Maw, którego imię musiałem wygooglować, bo nie jestem pewien czy w filmie pada choć raz), ale to są wszystko wady tak mikroskopijne, że oglądając film nie sposób ich wręcz zauważyć. Polecam z całego serca i już nie mogę się doczekać przyszłorocznej czwórki.

 

Piotrek Kamińsk

Oceń bloga:
11

Komentarze (25)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper