Jak Poznałem Waszą Matkę

"Hmm wielkimi krokami zbliża się definitywny koniec "Jak Poznałem Waszą Matkę". Fajnie byłoby napisać wielki, przekrojowy tekst opisujący wady i zalety każdego sezonu, łącznie z najważniejszymi dla fabuły momentami, a nawet wyszczególnieniem najlepszych i najgorszych, moim zdaniem, odcinków. Będzie super." Tak sobie pomyślałem jakiś tydzień temu i nie zastanawiając się zbyt długo, zacząłem pisać. Udało się sklecić całkiem porządny wstęp, nakreślić co właściwie chcę tym tekstem osiągnąć i takie tam. Kiedy to już było gotowe, zabrałem się za pisanie na temat poszczególnych sezonów, ale kiedy skończyłem rozwodzić się nad plusami i minusami drugiego z dziewięciu sezonów w mojej głowie zakiełkowała nowa myśl - "Przecież to będzie cała książka, nikt tego nie przeczyta debilu jeden!" Ctrl + A, backspace i wracamy do punktu wyjścia.
A więc, pomyślałem, że zamiast zanudzać wszystkich potencjalnych czytelników swoimi wynurzeniami na temat tego, co dla mnie jest śmieszne, a co nie jest, spróbuję ugryźć temat z innej strony i przedstawić co, moim zdaniem, stanowi o wyjątkowości akurat tego serialu i dlaczego nie ma osoby, której nie można by go polecić.
Wkrótce dobijemy do połowy roku 2014. Telewizja ma już swoje lata, a i serializowane komedie sytuacyjne, zwane w skrócie sitkomami zgodnie z tym co mówi internet będą za dwa lata obchodziły swoje siedemdziesiąte urodziny. Jakby nie patrzeć, jest to solidny kawał czasu. Więcej niż, prawdopodobnie, dowolna osoba, która czyta te słowa. Ktoś mógłby powiedzieć, ze przez tyle lat seriale komediowe pokazały już wszystko, co dało się pokazać. Jeśli mam być szczery, to nie zdziwiłbym się, gdyby to była prawda, ale, szczerze mówiąc, co z tego? To, że jakieś dzieło, i mówię tu nie tylko o kinematografii, ale o sztuce generalnie, jest wzorowane na czymś co ktoś już wcześniej wymyślił nie znaczy, że ten nowy twór będzie zły. "Jak Poznałem Waszą Matkę" zebrało przy premierze morze hejtu, ponieważ, jak raczyli zauważyć wszyscy malkontenci, serial całkiem mocno przypomina "Przyjaciół". Wiecie, ten serial o grupie bliskich znajomych, którzy cały wolny czas spędzają razem, mieszkają razem, umawiają się ze sobą, kłócą i generalnie mają wiele dziwnych przygód, czy to dotyczących pracy, rodziny, czy miłości... Hmm... No nie da się ukryć, że brzmi to podobnie, nawet bardzo podobnie, ale należy pamiętać, że to tylko baza dla wydarzeń mających miejsce w serialu. Historie są inne, postacie są inne (choć i tu podobieństwa są widoczne) i ogólny feeling serialu też z latami stał się bardzo oryginalny, więc proszę was, nie doszukujcie się dziury w całym. Gdyby tak bardzo doszukiwać się podobieństw do starszych tworów, to okazałoby się, że, np. "Flintstone'owie" są animowaną kalką "Honeymooners", amerykańskiego serialu komediowego z lat pięćdziesiątych, opowiadającego o perypetiach grubego kierowcy autobusu Ralpha, jego marudnej żony Alice, pierdołowatego przyjaciela i kanalarza, Eda i jego żony Trixie. Brzmi znajomo? No tak, bo my też sobie ten pomysł zapożyczyliśmy i tak powstały "Miodowe Lata". Ale za bardzo odchodzę od tematu. Zdarza mi się to nadzwyczaj często.
Ewidentnie wspominałem już kiedyś, że siłą dobrego sitkomu jest w dużej mierze jego warstwa komediowa. A nie ma mowy o komedii, jeśli postacie będą źle rozpisane. "Jak Poznałem Waszą Matkę" może pochwalić się całą plejadą znakomicie napisanych i zagranych postaci. Od piątki głównych bohaterów zaczynając, a na całej armii przezabawnych, zapadających w pamięć postaci drugoplanowych kończąc. Zacznijmy od początku.
Ted Mosby
Sitkom w roli głównego bohatera przedstawia nam Teda Mosby'ego. Dwudziestosiedmioletniego, początkującego architekta z duszą romantyka. Ted jest dziwolągiem, to nie ulega wątpliwości. Ma całą masę dziwacznych zainteresowań, od kolekcjonowania monet, po średniowieczne karnawały. W czasach studenckich był pretensjonalnym nerdem i aż dziw bierze, że zostali mu z tych czasów jacykolwiek znajomi. Ale, co by o nim nie mówić, Ted jest też bardzo dobrym człowiekiem i zawsze można na niego liczyć (co zresztą zakłada Kodeks Bracholi, a już Barney'a w tym głowa, żeby Ted był dobrym brachem!). Nie ma oczywiście ideałów i Ted też nim nie jest. To jest facet uzależniony od związków. To już nawet nie jest miłość, tylko coś w stylu obsesji. Przez całe pierwsze dwadzieścia dwa odcinki oglądamy, jak Ted ugania się, z różną skutecznością za Robin. W międzyczasie zdarza mu się też spotykać pobieżnie z innymi kobietami, ale co? "Ale to nie Robin." Jeśli mam być szczery, to pierwszy sezon jest przez to w dużej mierze irytujący. Jest tyle lepiej do niego pasujących i, patrząc zupełnie subiektywnie, ładniejszych kobiet, niż Robin Scherbatsky, ale jak Ted się uprze, to nie ma mocnych. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po całym sezonie uganiania się za "miłością swojego życia", kiedy w końcu dopina swego, udaje mu się wytrwać w związku aż... rok. Nigdy nie nie lubiłem Teda tak bardzo, jak na koniec drugiego sezonu (wiem podwójne nie, ale Kodeks Bracholi mówi, że można łamać zasady pisowni, jeśli obsmarowuje się Teda. True story...). Póniej, na szczęście postać zrobiła się zdecydowanie ciekawsza i choć pan Mosby do samego końca pozostał tym dziwnym, rozemocjonowanym kolesiem, to właśnie takiego go wszyscy polubiliśmy i kibicowaliśmy do samego końca.
Marshall Eriksen
O reszcie postaci opowiem w parach. Najlepszym przyjacielem Teda jest jego kolega i współlokator z czasów studenckich, Marshall Eriksen. A skoro mówimy o Marhallu, to nie da się nie wspomnieć i o jego drugiej połówce, czyli Lily Aldrin. Dlaczego? Nie chodzi tu o to, że tworzą tak idealną parę (choć ciężko się nie zgodzić, że są dla siebie stworzeni), ale o to, że w pewnym momencie dosłownie stali się jedną wspólną całością, a Ted tylko czeka, aż zleją się w końcu w jedno, przerażająco paskudne istnienie. Ciężko się nie zgodzić, kiedy ktoś mówi, że Marshalla i Lily nie da się nie lubić. Jako para są świetni i nie da się temu zaprzeczyć, spójrzmy jednak na każdą postać z osobna. Marshall to taki duży, zabawny, przesympatyczny kumpel, którego każdy chciałby mieć. Ma swoje dziwactwa, takie jak śpiewanie o wszystkim co aktualnie robi, pomaganie WSZYSTKIM napotkanym, nawet zupełnie obcym ludziom. Poza tym słucha też w kółko tylko jednej piosenki (choć nie do końca z własnej winy), potrafi śpiewać i grać na różnych instrumentach i absolutnie nie da się go pokonać w żadnej grze, czy to karcianej, planszowej, czy wideo. Facet jest jak maszyna. Problem pojawia się przy Lily, która nie jest już aż tak sympatyczna. Jasne, da się ją jak najbardziej lubić, jednak jej postać jest dużo bardziej pretensjonalna. To właśnie ona jest często inicjatorem większych sprzeczek w grupie. Nie dość, że zostawiła Marshalla przed ślubem, to jeszcze, jak się później okazało, była również odpowiedzialna za rozstanie Robin i Teda. Najbardziej irytowało mnie , kiedy w drugim sezonie postanowili się znowu zejść i już natychmiast po tym Lily strzelała fochy i rozporządzała ludźmi, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Powinna się cieszyć, że ktokolwiek chce z nią jeszcze rozmawiać, a nie strzelać fochy, bo Ted nazwał ją suką, kiedy zachowała się jak suka i zerwała zaręczyny... Suka. Nie lubię jej, jeśli jeszcze ktoś nie zauważył.
Lily Aldrin
Mamy w serialu jeszcze jedną parę... Robin Scherbatsky i Barney Stinson. Robin jest reporterką kanadyjskiego pochodzenia i taką trochę chłopczycą. Lubi przechylić szklaneczkę dobrej, dwunastoletniej Glen McKenna, wypalić cygarko, pooglądać hokej. Wstydem byłoby też nie wspomnieć o jej niecodziennym zamiłowaniu do broni palnej, a także niezbyt kobiecym pociągu do przemocy. Gdy się spotykali, to Robin broniła Teda przed zbirami, a nie na odwrót. Generalizując, R.J. Scherbatsky to taka kumpela, którą każdy chciałby mieć. Można iść z nią do pubu, na głupi film do kina, a nawet na bójkę. Mój jedyny problem z tą postacią leży w tym, w jaki sposób postrzega ją reszta ekipy. Otóż Robin od pierwszych odcinków kreowana jest na tę niezwykłą piękność, która podoba się niemal każdemu, czego ja osobiście nie widzę. Zdarzały się momenty, w których autorzy odchodzili od tego poglądu, jak na przykład odcinek, w którym Robin musi odciągać uwagę mężczyzn od tej niesamowitej dziewczyny, w której wszyscy zakochują się w ciągu sekundy i... nie udaje jej się. Plus dla autorów. No ale jak to mówią, gust jest jak ch#j - każdy ma swój i o gustach się nie dyskutuje, a poza tym, że ja nie uważam grającej Robin Cobie Smulders za piękność, to jest to zdecydowanie sympatyczna, dająca się lubić postać. Tym samym dochodzimy do ostatniego z głównych bohaterów serialu, a dla sporej części fanów wręcz najważniejszej postaci, napędzającego komediowy silnik całej produkcji, proszę państwa, oto jedyny, niepowtarzalny, czarujący, zawsze elegancko ubrany (chyba, że idzie na pogrzeb) autor bestsellerowego Kodeksu Bracholi i Playbooka, a także mniej znanego Kodeksu Bracholi dla rodziców, twórca Prawa Cytryny, Brachol Roku, legen - czekaj! - darny Barney Stinson! To wręcz niesamowite z jaką łatwością Neil Patrick Harris potrafi przeskakiwać między skrajnie różnymi emocjami. W jednej chwili potrafi sprawić, że tarzasz się po podłodze ze śmiechu za sprawą jednego z setek one-linerów, którymi Barney sypie na lewo i prawo, aby już kilka sekund później zmienić ton na tak śmiertelnie poważny i wzruszający, że ciężko utrzymać łzy za powiekami. To Barney odpowiedzialny jest za niemalże wszystkie sztandarowe powiedzonka, takie jak "what up", "legendary", "wait for it" i, oczywiście, "Suit up!". Już od pierwszego odcinka Barney jest tym niesamowicie skutecznym podrywaczem, który nigdy nie rozstaje się ze swoimi garniturami i pracuje... no właśnie. Dopiero w czwartym sezonie dowiadujemy się jako widzowie gdziepracuje, ale co właściwie tak robi?!
Robin Scherbatsky
Eh, please...
Barney Stinson
"PLEASE". W ostatnim, dziewiątym sezonie w końcu wychodzi na jaw, że "please" to tak naprawdę skrót odProvide Legal Exculpation And Sign Everything. Dla mnie geniusz. Prócz elementów komediowych Barney to też postać o bardzo burzliwym wnętrzu. W bardzo młodym wieku został porzucony przez ojca i wychowywany był jedynie przez swoją mamę, która robiła co mogła, aby wychować go na dobrego człowieka, co pewnie by się jej udało, gdyby nie jeden cwany krawaciarz, który ukradł mu w bezczelny sposób dziewczynę, dając początek Barney'owi podrywaczowi. Od tamtej pory Barney nie potrafi ufać kobietom. Wykorzystuje je i porzuca bez mrugnięcia okiem, nie potrafiąc zmusić się, nawet kiedy mu na tym zależy, do bycia wobec nich uczciwym. Co innego, kiedy spojrzy się na jego relacje z przyjaciółmi, wobec których jest niesamowicie wręcz lojalny.
Scooter
Oczywiście nie samą główną obsadą człowiek żyje, toteż w serialu nie brakuje znakomitych postaci drugoplanowych. Jest świetnie zagrany przez Wayne'a Brady'ego brat Barney'a, James i ich matka, kłamliwa, ale dobroduszna Loretta. Jest zabawny kierowca taksówki, a później limuzyny, Ranjit. Są niezliczone "te jedyne" Teda, z których może nie każdą da się lubić, ale za to wszystkie należy docenić za unikalną osobowość, czego nie można powiedzieć o "jednorazówkach" Barney'a. Jest barman Carl, a w późniejszych sezonach również ojciec serialowego wielbiciela garniturów, Jerry i cała reszta rodziców głównych bohaterów. Na prawdę jest w czym wybierać.
Craig Thomas i Carter Bays
Wspominałem wcześniej, że siłą dobrego sitkomu jest warstwa komediowa i jestem w stanie bronić tej tezy aż do krwi (preferowanie nie mojej), jednakże nie jest to jedyny wyznacznik dobrej produkcji. To, co czyni Jak Poznałem Waszą Matkę wyjątkowym , to wszystkie te momenty, w których bliżej Ci do płaczu, niż do śmiechu. A czego jak czego, ale tych serial ma pod dostatkiem. Finał pierwszego sezonu, kiedy Ted w końcu zdobywa Robin, a Marhall zostaje porzucony przez Lily i moknie na deszczu. Odcinek w którym Barney uświadamia sobie jak wielu życiowych zawodów oszczędziła mu Loretta i jak bardzo musi go kochać. To właśnie te momenty sprawiają, że grane przez aktorów postacie wydają się naprawdę żywe, wielowymiarowe, że ich życie to nie tylko pasmo dziwacznych przygód, ale również prawdziwe emocje, a ich problemy są równie prawdziwe, jak te, które dotykają nas samych. Moimi dwoma ulubionymi odcinkami muszą być ten, o którym przed chwilą wspomniałem, w którym głównym motorem napędzającym komedię jest fakt, że Loretta nagminnie okłamywała w przeszłości swoje dzieci i, w sumie, robi to do dziś i jeszcze jeden, o którym za chwilę. We wspomnianym odcinku, ekipa przyjaciół pomaga Barney'owi i Jamesowi przewieźć rzeczy Loretty do jej nowego mieszkania. Na miejscu Ted i reszta znajdują różne rzeczy, takie jak list od naczelnika poczty, który przeprasza Barney'a i mówi, że to jego wina, że nikt nie przyszedł na jego urodziny, ponieważ na poczcie zaginęły wszystkie powysyłane do dzieci zaproszenia. Za każdym przedmiotem kryje się jakieś kłamstwo, jedne bardziej, drugie mniej zabawne. Cały odcinek to taki wesoły zlepek różnych absurdalnych historyjek i ogląda się go z szerokim uśmiechem na twarzy. Aż do końca, kiedy to w pięknym montażu, przy akompaniamencie "wygwizdanego" (można tak w ogóle powiedzieć?) "Stand By Me" Barney uświadamia sobie, że wszystkie te kłamstwa, z których jeszcze do niedawna się śmialiśmy, zostały wymyślone po to, aby nie czuł się gorszy i odtrącony. Jestem dorosłym facetem, a nie umiem się przy tym nie wzruszyć, nawet pisząc tylko suche słowa, bez oglądania samej sceny. To jednak nie jest mój ulubiony odcinek. Carter i Craig lubią chować gdzieś w tle różne smaczki, które mogą nam powiedzieć coś o przyszłych wydarzeniach, czy przypomnieć o jakimś starszym motywie i to właśnie jeden z tych odcinków uważam za arcydzieło w skali całego serialu. Ten odcinek to oczywiście "Bad News". Cały epizod kręci się wokół dwóch wątków - domniemanych problemów z płodnością Lily, lub Marshalla oraz turnieju laser taga Barney'a. Młodzi państwo Eriksen od dłuższego czasu starają się o potomstwo, jednak bez skutku. Zaczynają się zmartwienia. Może coś jest z nimi nie tak? Lily wybiera się do lekarza specjalizującego się w badaniu płodności, który jest trochę zbyt podobny do Barney'a. Po kilku zabawnych sytuacjach z tym związanych okazuje się, że lekarz jest prawdziwy, a z badań wynika, że Lily jest jak najbardziej płodna. Marshall zaczyna martwić się, że to on może stanowić problem. Jakby tego było mało, jego hurraoptymistyczni rodzice ni z tego, ni z owego postanawiają wpaść w odwiedziny, co wcale nie pomaga całej sytuacji. Po konfrontacji, państwo Eriksen zapewniają Marshalla i Lily, że będą ich kochać całymi sercami niezależnie od tego, czy dadzą im wnuka, czy nie, po czym wracają do domu, do Minnesoty. Marshall również bada się pod kątem płodności i okazuje się, że wszystko jest z nim w porządku. Dzwoni do ojca, jednak ten nie odbiera, za to pojawia się Lily. Stop. Zanim przejdę do finału tej historii, musicie wiedzieć (jeśli jeszcze nie wiecie, oczywiście), że od początku odcinka ma miejsce swego rodzaju odliczanie. Od pierwszej sceny, aż do końca przez ekran przewijają się numery odliczające od 50 do 1. Są one zgrabnie wkomponowane w tło, tak, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy, ale jednocześnie być widocznymi. Zamiarem Baysa i Thomasa było ostrzeżenie widzów, że zbliża się coś dużego. Grający Marshalla Jason Segel został poinformowany, że Lily powie Marshallowi o tym, że jest w ciąży, jednakże w dniu kręcenia sceny, plany niespodziewanie uległy zmianie i Segel otrzymał tylko mocno niejasną informację, że jego postać ma zareagować na to, co powie jej Lily dopiero po tym, jak ona zakończy swoją wypowiedź słowem "it". Oto jak wyglądało to w serialu:
Scenę nakręcono tylko ten jeden raz. Czegoś takiego jeszcze w "zwykłym, głupim serialu komediowym" nie widziałem i pewnie za szybko nie zobaczę. To właśnie dzięki takim momentom ja, jak i setki tysięcy innych, podobnych do mnie ludzi, pokochaliśmy ten serial. Jasne, nie wszystkie odcinki były idealne. Zdarzały się większe, jak i mniejsze wpadki, jednak nie można powiedzieć, że którykolwiek sezon jest stricte zły, jako, że lwia większość odcinków trzyma bardzo wysoki poziom. Kiedy piszę te słowa, jesteśmy już tylko kilka godzin od premiery ostatniego, podwójnego odcinka kończącego cały serial. Czy będzie dobry? Czy odpowie na wszystkie zadane do tej pory pytania? Czy rozśmieszy nas i wzruszy jednocześnie? Z Joshem Radnorem, Cobie Smulders, Jasonem Segelem, Alyson Hannigan i Neilem Patrickiem Harrisem w rolach głównych oraz z tak niesamowitymi ludźmi jak Carter Bays, Craig Thomas i reżyserka niemalże wszystkich odcinków, Pam Fryman, czuwającymi nad jakością... Jestem pewien, że tak.
Pamela Fryman
Po dziewięciu latach oglądania kolejnych przygód Teda i spółki, czuję się niesamowicie nieswojo wiedząc, że już jutro o tej porze będę po seansie ostatniego nowego odcinka Jak Poznałem Waszą Matkę jaki kiedykolwiek przyjdzie mi obejrzeć i powiem Wam, że... jest mi smutno. Z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy pomogli Carterowi i Craigowi w realizacji ich projektu, a także wszystkim fanom, którzy nie pozwolili serialowi zatonąć przed zaplanowanym finałem. Dziękuję też za to, że nawet i ja mogłem w jakiś, choć nie wielki, sposób wziąć udział w całym tym przedsięwzięciu. Tak, wiem, że żaden z autorów nie przeczyta tych słów, ale nie przeszkadza mi to. Przez ostatnie dziewięć lat ci wspaniali ludzie dostarczyli nam 208 dwudziestominutowych części jednej, większej całości i czy o tym usłyszą, czy nie, należy im się za to wielkie dzięki.
Dzięki.
Neil Patrick Harris, Alyson Hannigan, Jason Segel, Cobie Smulders i Josh Radnor
Notka zaliczyła mały obsuw ze względu na problemy z łączem. Jeśli Ci się spodobało, nie zapomnij odwiedzić mojego bloga na www.co-z-tym.bloog.pl gdzie znajdziesz wszystkie moje teksty w jednym miejscu :)