Problem z odświeżonymi wersjami starych filmów na przykładzie filmów Rajy Gosnela.
Lata dziewięćdziesiąte przyniosły w Hollywood modę na tworzenie nowych, bardziej "aktualnych" wersji starych i lubianych marek. Zazwyczaj tyczyło się to starych kreskówek, aczkolwiek były i wyjątki. Jednym z pierwszych filmów tego nurtu była wydana w 1991 roku Rodzina Addamsów. Perypetie dziwacznej rodzinki miały swój początek na paskach komiksowych w amerykańskiej gazecie New Yorker. Ktoś w Hollywood stwierdził, że krótkie, satyryczne, komiksowe paski idealnie nadadzą się na dziewięćdziesięciominutowy film, więc zatrudnili Barry'ego Sonnenfelda jako reżysera, wyłożyli kasę i nakręcili... naprawdę udany, zabawny, dobrze zagrany film. Skoro udało się z jedną marką, to czemu nie z innymi? Takie myślenie przyczyniło się do powstania filmów takich jak George Prosto z Drzewa, Dudley Doskonały, Garfield, czy Scooby Doo. Reżyserem tego ostatniego dzieła jest mało znany Amerykanin, Raja Gosnel. Tak się również składa, że kasowy sukces filmu o łapiących "duchy" nastolatkach zapewnił panu Gosnelowi pracę przy kolejnym tego typu projekcie - wydanych w 2011 roku Smerfach.
Raja Gosnel nie jest wybitnym reżyserem, ale kamerową przeciętność łatwo można wytłumaczyć "dziełami", które idzie mu reżyserować. Gosnel wyreżyserował takie hity jak Agent XXL, Aleks Sam w Domu (w oryginale Home Alone 3), wspomniany już Scooby Doo i, o zgrozo, Chihuahua z Beverly Hills. Zarówno Scooby Doo, jak i Aleks Sam w Domu są tytułami z tej samej półki co Smerfy - są to nowe wersje znanych i lubianych marek. Kiedy spojrzeć na nie z wierzchu, wszystko wydaje się ok - Aleks jest o chłopcu, który będąc jedyną osobą w domu łapie, za pomocą śmiesznych pułapek, złodziei próbujących się do niego włamać. Scooby Doo, z kolei, to przygoda Scooby'ego i reszty na wyspie, na której straszy. Kto jest odpowiedzialny za całe zamieszanie? To będą musieli odkryć przyjaciele. Generalizując, wszystkie znane z oryginałów elementy znajdują się i tu. Co więc nie zagrało? W obu filmach brakuje ciepła i przyjaznej atmosfery znanej z oryginalnych produkcji.
Pierwsze dwie części Home Alone były opowieściami o Bożym Narodzeniu i o tym, jak ważna jest dla nas rodzina, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie. W pierwszej części Kevin ma dosyć swojej wielkiej rodziny, więc przez dziwny zbieg wypadków zostaje sam w domu na święta i musi własnoręcznie powstrzymać próbujących okraść go bandytów. Zastawia więc na nich pułapki, przez które robią sobie krzywdę, aczkolwiek wszystkie krzywdy, których doznają posiadają humorystyczny szlif, kojarząc się bardziej z klasycznymi animacjami Warner Bros, niż z robieniem sobie krzywdy. Aleks Sam w Domu zaczyna się od rozmowy dwóch groźnych bandytów w Chinach... Tak naprawdę mógłbym poprzestać już na tym, a i tak przekaz byłby jasny, ale zagłębmy się dalej. W Home Alone 3 brakuje uczucia ciepła znanego z pierwszych części. To nie jest film o rodzinie i gwiazdce, ale dziwna pseudo komedia o szajce przestępców szukających mikrochipu i powstrzymującym ich dzieciaku. Wraz z trójką, seria zatraciła wszystko to, co sprawiło, że pierwsze dwie części do dziś są kochanymi przez miliony świątecznymi filmami. Jakby tego było mało, zastawione przez Aleksa pułapki nie są zabawne, a brutalne i niebezpieczne, ale widza i tak to nie obchodzi, ponieważ włamywacze są tak sztywni, poważni i niesympatyczni, że ich krzywda nie robi na Tobie żadnego wrażenia. Joe Pesci jako Marv był głośny, nerwowy i często śmieszny. Widz lubił oglądać go na ekranie, czego nie można powiedzieć o czwórce adwersarzy Aleksa. Podsumowując, Aleks Sam w Domu mimo tych samych składowych, zatracił otaczającą poprzednie części aurę ciepła. O wydanym od razu na DVD Home Alone 4 nawet nie wspominam.
Te same problemy, o których wspominam przy Aleksie, tyczą się również Scooby Doo. Z jednej strony nadal jest to opowieść o grupie nastolatków próbujących zdemaskować kryjącego się pod maską zbira, z drugiej zaś, pełen seksistowskich i chamskich żartów zlepek scen zmierzających do zawodzącego finału. W jednej scenie dusza Freda trafia przez przypadek do ciała Daphne (nie pytajcie), co blondas kwituje krótkim "mogę zobaczyć się nago". Blisko początku filmu Scooby i Kudłaty siedzą w samochodzie z którego wydobywa się dym. Okazuje się, że chłopaki w środku robią sobie grilla, jednak dla wszystkich trochę starszych widzów odniesienie do palenia zioła jest oczywiste. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że jest to film kierowany przede wszystkim do dzieci. Ten pojedynczy przykład idealnie obrazuje problem całego filmu. Skoro jest to bajka dla dzieci, to skąd (i po co) ten seks, narkotyki (dziewczyna Kudłatego nazywa się Mery Jane... subtelne) i dowcipy o pierdzeniu? Postacie głównych bohaterów są stereotypowe do bólu, a przez to również pozbawione cech, za które moglibyśmy je lubić, co w tego typu filmie wydaje się być raczej istotne.
Smerfy zostały wymyślone przez belgijskiego komiksiarza kryjącego się pod pseudonimem Peyo w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Zadebiutowały w komiksie Johan i Piłit - Flet o Sześciu Dziurkach, w którym odgrywały rolę drugoplanową. Małe, niebieskie ludki szybko zdobyły uznanie wśród ludzi i doczekały się własnej serii komiksów, a także serialu animowanego. Na przestrzeni lat smerfy doczekały się również własnych gier, gadżetów, a nawet płyt z muzyką. Oczywistym było, że prędzej czy później ktoś w Hollywood wpadnie na pomysł nakręcenia blockbustera z ich udziałem. W 2011 ukazał się pierwszy z dwóch wydanych do tej pory filmów o przygodach Smerfów (drugi w 2013). Problemem tych filmów jest fakt, że autorzy scenariusza zupełnie nie wiedzą co to znaczy być smerfem. Zamiast przyjaznych, prostych, aczkolwiek ciepłych i sympatycznych niebieskich stworków, widz dostaje ich "unowocześnioną" wersję. I tak oto Maruda pokazuje Neilowi Patrickowi Harrisowi dupę, Laluś niemalże gwałci swoje odbicie w lustrze, Smerfetka rzuca w ludzi różnymi małymi przedmiotami, a Ważniak rapuje i tańczy breakdance - nie on jeden z resztą. Jakby tego było mało, zamiast klasycznej "lala song", na końcu drugiego filmu smerfy śpiewają jakieś popowe dziwactwo z użyciem auto tune'a. Naprawdę ciężko byłoby stworzyć postacie jeszcze bardziej różniące się od oryginału. Oczywiście, Smerfy mogą się podobać, ale raczej tylko dzieciom. W szczególności część druga pcha w stronę widza (mało subtelnie, ale zawsze) bardzo ładny i jak najbardziej aktualny przekaz, który każde dziecko znać powinno - nie ważne kto Cię zrobił, ponieważ to osoba, która Cię wychowała jest tą, która zasługuje na miano ojca, lub matki.
Boom na odświeżanie starych marek wziął się z jednej prostej prawidłowości - ludzie lubią to, co już znają. Oglądamy dziesiątki razy te same filmy i seriale, słuchamy w kółko tych samych piosenek, robimy wielokrotnie te same rzeczy. Włodarze z Hollywood wykorzystali to na swoją korzyść. Kolejne odświeżone wersje starych hitów ukazują się każdego roku i zazwyczaj przynoszą zadowalające wyniki w amerykańskim Box Office'ie. Problemem jest to, że nikt nie tworzy tych filmów z pasji. Są to chłodno skalkulowane produkcje nastawione na zysk. Dlatego smerfy stały się bardziej "młodzieżowe", a Scooby i Kudłaty pierdzą na Daphne. Żadnego producenta nie interesuje przeniesienie esencji i ducha oryginału na srebrny ekran, ponieważ oryginalne koncepcje zdążyły się już zestarzeć i mogłyby nie przyciągnąć do kin odpowiedniej ilości osób. Trzeba stworzyć produkt, który przypadnie do gustu zarówno dzieciom, młodzieży, jak i dorosłym, a co za tym idzie, zmienić oryginał. Prócz tego należy pamiętać, że nie każda bajka, czy komiks nadają się do rozciągnięcia do dziewięćdziesięciominutowego formatu, czego idealnym przykładem jest Garfield, którego perypetie opierają się głównie na tym, że jest leniwy i sarkastyczny. Jak rozciągnąć to na dziewięćdziesiąt minut? Nie da się. Dlatego scenarzyści muszą wymyślać nowe, często w niczym nie przypominające oryginału historie.
Finałowa myśl jest taka, że, niestety, dopóki ludzie będą ślepo chodzili na filmy tylko dlatego, że kojarzą tytuł, sytuacja się nie poprawi, a Hollywood w dalszym ciągu będzie zasypywać nas średniej jakości produkcjami żerującymi na sentymencie widza.
Jako bonus: moje przemyślenia na temat pierwszych Smerfów. Wiem, wulgarne bekanie, itd.