Gra o Tron - The Bells

BLOG
552V
Gra o Tron - The Bells
Darek | 15.05.2019, 11:07
Tekst będzie w stylu całego ósmego sezonu - mało komu się spodoba ;)

Muszę przyznać, że bawią mnie recenzenci na niektórych portalach. Od pięciu tygodni niemal za każdym razem w poniedziałek czytam, że w sumie teraz, kiedy się nad tym zastanowili, to nie daliby już tamtemu poprzedniemu odcinkowi tak wysokiej/niskiej noty. Taki choćby IGN najpierw wystawił trzeciemu odcinkowi 9,5/10 (jak dla mnie zupełny absurd), po czym w tym tygodniu recenzentka przyznała, że w sumie to odcinek bardziej zasługiwał na 7/10. Nasz własny Jędrzej też retroaktywnie docenił drugi odcinek po tym jak trzeci okazał się być słabizną. Z jednej strony rozumiem z czego to wynika - internet jest natychmiastowy, więc teksty trzeba wypluwać z prędkością światła, ale może, tylko może, warto by jednak dać sobie chociaż z pół dnia na zastanowienie się, odpowiednie przeprocesowanie tego co się obejrzało zanim zacznie się pisać? Recenzji puszczonej dzień później nikt już nie czyta?

 

Męczy mnie też fakt, że recenzje kolejnych odcinków seriali (nie tylko Gry o Tron) jadą niejako siłą rozpędu. To jest jeśli sześć odcinków było dobrych, to siódmy, mimo, że wyraźnie gorszy, i tak zostanie oceniony raczej przychylnie, a już na pewno nie tak nisko jak prawdopodobnie mu się należy. Ta sama zależność działa i w drugą stronę. "Winterfell" było cienkim, nic nie wnoszącym zapychaczem pełnym typowo hollywoodzkich żartów (chociaż niektórym się podobał - zakładam, że to efekt tęsknoty). Następnie "A Knight of the Seven Kingdoms" był świetnym odcinkiem w starym stylu (a tu znów niektórym się, nie wiedzieć czemu, nie podobał). "The Long Night" zawiódł na bodajże każdym froncie - walki nie były ciekawe, brakowało pomysłu, brakowało realizmu (Sam leży praktycznie pod kilkoma zombie i wciąż żyje), brakowało satysfakcjonującego zakończenia wątku Białych Wędrowców. "The Last of the Starks" był niby całkiem ciekawym odcinkiem, ale postacie zachowywały się dziwnie, niezgodnie z tym, co o nich wiemy, przez co kolejne zwroty akcji nie sprawiały wrażenia zasłużonych. No i poszła lawina. Już nie ważne, czy scenarzyści dadzą nam coś dobrego. Teraz już wszystko do finału będzie uważane za najgorszy syf w historii telewizji. Ja tam będę "The Bells" bronił. Przynajmniej do pewnego stopnia.

 

Postawmy sprawę jasno - nie podoba mi się kierunek w którym scenarzyści poprowadzili część postaci. Osobiście marzyło mi się dla Varysa, Danki i Jaime'ego coś zupełnie innego, ale, poza jednym wyjątkiem (może dwoma), rozwiązania wybrane przez Benioffa i Weissa mają sens w wykreowanej przez nich wersji Westeros, więc nie wypada mieć przeciwko twórcom, że  zabrali historię w inne miejsce, niż widz by sobie życzył. Patrząc w ten sposób każdy jeden film, czy serial jest dla połowy widzów doskonały, a dla drugiej można by go spuścić w kiblu. Grunt żeby rozwój postaci w takim, a nie innym kierunku miał sens, został odpowiednio zbudowany, subtelnie zapowiedziany, rymował się z tym, co było wcześniej. Do opisu tego zupełnie nie pasuje... Varys.

 

Varys zawsze był tak przebiegły jak to jest tylko możliwe. Nikt, dosłownie nikt nie miał pojęcia co właściwie dzieje się w jego głowie, komu sprzyja, na kogo wydał już wyrok, co zrobi dalej. Nawet Baelish ze swoim "zakładaj, że każda opcja może się wydarzyć, a nikt cię nigdy nie zaskoczy" (chyba w siódmym sezonie zapomniał o tej zasadzie) nie mógł się z nim równać. Choroba, w książkach do tej pory ciężko jest powiedzieć, co dokładnie chodzi mu po głowie. I ten niezwykle przebiegły, zawsze działający zakulisowo człowiek nagle zaczął grać w otwarte karty. W siódmym sezonie jasno dał Dance do zrozumienia, że służy ludziom, a nie królom, jednocześnie informując ją, że nie zawaha się jej zabić jeśli stwierdzi, że nie służy poddanym tak, jak powinna. To był jego pierwszy duży błąd. Kolejnym, pokazanym właśnie w tym odcinku, jest zafundowanie sobie lobotomii. To znaczy, domyślam się, bo nie widzę innego powodu dla którego najlepszy pokerzysta Siedmiu Królestw miałby nagle, w środku dnia, przy ludziach, na otwartej przestrzeni. podejść do potencjalnego króla - a pamiętajmy, że jest to tajemnica i Daenerys bardzo chce żeby rzecz się nie rozeszła - i walnąć mu prosto w twarz, że to on byłby dobrym władcą, a nie jego obecna królowa. Równie dobrze mógłby dopisać ostatni list do przedstawicieli wielkich rodów, łyknąć trucizny i pójść spać. Swoją drogą, ciekawe ile z tych listów zdążył wysłać. Kiedy przyszła do niego dziewczynka żeby powiedzieć, że Danka nie chce zjeść przygotowanej przez nich trucizny był jeszcze dzień. Szary Robak przyszedł po niego dopiero w nocy. Czy to właśnie jest zwrot akcji, którym mamy być zaskoczeni w finale serialu? Zobaczy się już za niecały tydzień.

 

Mózg Tyriona już dawno został przerobiony na przemieszczający się o własnych siłach glory hole, z którego każdy może korzystać ile mu się tylko podoba, więc może lepiej nie zaczynajmy w ogóle tematu. Bardzo chętnie za to porozmawiam o tej fenomenalnej scenie pożegnania braci Lannister w namiocie. Nie dało się nie wzruszyć widząc jak bardzo Tyrion boi się o swojego brata, jak wreszcie mówi wszystko to, co od zawsze czuł. I prawdopodobnie ma rację - Cersei pałała do niego od zawsze tak wielką nienawiścią, że gdyby nie szczera, braterska miłość Jaime'ego, karzeł na pewno nie dożyłby tylu lat. Psia mać, nie zdążyłby pewnie nawet poznać smaku wina. Oczywiście nie wolno nam zapomnieć, że Jaime był współwinny ogromnej krzywdy wyrządzonej Tyrionowi, kiedy ten był jeszcze młodzikiem. Autorzy serialu postanowili zrezygnować z tego motywu i przyznam szczerze, że jestem im za to wdzięczny. Dostaliśmy dzięki temu piękną historię dwóch zawsze wspierających się braci, których więź była silniejsza niż lojalność, honor, życie, bogactwa. Nie było możliwości aby nie była to ich ostatnia scena. Wszystko po tym torpedowałoby tylko wydźwięk tej ostatniej sceny.

Bardzo polubiłem Jaime'ego na przestrzeni kolejnych sezonów. Z bezwzględnego lojalisty, robiącego wszystko dla dobra swojej rodziny i siebie samego, zaczął przemieniać się w kogoś bardziej ludzkiego - raz jeszcze poczuł dlaczego od zawsze chciał być członkiem Złotych Płaszczy. Bo pamiętajmy, że młody Jaime, choć już wtedy zakochany w swojej siostrze, był idealistą. Nikt nie imponował mu tak jak Gwiazda Poranka - sir Arthur Dayne - człowiek najwyższego honoru, doskonały rycerz, bezgranicznie oddany koronie, do tego stopnia, że bez wahania stanął z dwoma braćmi naprzeciwko aż sześciu ludziom Neda Starka i dowodzącego nimi Lorda Winterfell. Zastanawia mnie czy słowa o tym, że Jaime'emu nigdy nie zależało na niewinnych ludziach są droczeniem się z bratem, czy też kolosalnym niedopatrzeniem ze strony twórców. Przecież cała przemiana Lwa Lannisterów w postać, którą poznaliśmy w pierwszym sezonie zaczyna się właśnie od tego, że Jaime zdecydował, że życie mieszkańców Królewskiej Przystani jest ważniejsze niż życie jego króla. I choć kierowały nim szlachetne pobudki, nikt już nie chciał spojrzeć na niego jak na człowieka honoru, ani nawet po prostu człowieka. W oczach świata nie był już Jaimem Lannisterem, a jedynie Królobójcą, co, choć nie mówił o tym na głos, bardzo go bolało. Całymi wieczorami wpatrywał się w księgę zawierającą bohaterskie czyny członków Gwardii Królewskiej. Jego strona wciąż pozostawała pusta. To los sprawił, że Jaime stał się tym, kim się stał. Ale rzadko kiedy zdarzają się ludzie tak zepsuci aby nie dało się im pomóc. Jemu z pomocą pospieszyła Brienne. Może nie dosłownie, ale pozwoliła mu raz jeszcze zobaczyć ideały do których kiedyś pragnął równać. Od poznania Ślicznotki Brienne zaczęła się jego trudna droga ku odkupieniu. Od zawsze widać było, że tym co najmocniej trzyma go w jego dawnym świecie jest siostra. Nigdy nie potrafił, ani nawet nie próbował się od niej uwolnić. Pomagał tym, którym obiecał pomóc, okazywał litość, ale na koniec dnia zawsze wracał do Cersei. Chciałem wierzyć, że kiedy na koniec poprzedniego sezonu odjechał na północ, był to znak, że ostatecznie zostawił ją w przeszłości. Ale to były jedynie pobożne prośby kogoś, kto nie potrafił dostrzec prawdy. Jaime obiecał walczyć za ludzkość i zamierzał tej obietnicy dotrzymać. Ale to tyle. Jasne, spróbował dać sobie szansę na nowe życie z kobietą, która pokazała mu, że jest w nim jeszcze Jaime, nie tylko Królobójca, ale wystarczyło jedno wspomnienie imienia Lwiej Królowej aby raz jeszcze pobiegł jej z pomocą. Tak, nawet mimo tego, że w przypływie gniewu nasłała na niego Bronna. On wiedział, że nikt nie jest tak impulsywny jak ona. Dla niego nikt inny i nic innego nie miało znaczenia. Tylko jego siostra. Przyszli na ten świat razem i razem go opuszczą. Raz jeszcze jest to mocne odejście od tego, co dały nam książki, niemniej jest to bardzo piękne zakończenie ich wspólnej historii. Tragiczne. I tak jak dla Cersei chciałbym znacznie okrutniejszej śmierci, a dla Jaime'ego szczęśliwego zakończenia, tak nie mogę nie docenić faktu, że scenarzyści zafundowali lannisterskim bliźniakom bardzo poetycki, trafny finał.

 

Ale zanim historia bliźniaków Tywina miała zakończyć się w taki, a nie inny sposób, musiało wydarzyć się jeszcze kilka rzeczy. Zacznijmy od Cersei. To jedna z tych postaci, które od początku dążyły w jednym tylko kierunku, więc ciężko mieć im to za złe, ale chciałoby się dla nich czegoś więcej. To jest bardziej brutalnej śmierci. Lecz znowu, nie bardzo mogę mieć przeciwko twórcom, że wybrali dla niej akurat taki koniec - tak, czy siak Królowa skończyła tam, gdzie powinna, czyli nigdzie. Z początku byłem tym faktem bardzo zawiedziony. Jak to możliwe, że ktoś tak zepsuty, kto zniszczył życie tak wielu osobom byle tylko siebie wypchnąć wyżej mógł dostać tak lekki koniec. Dopiero oglądając odcinek drugi raz zrozumiałem, że jest to bardzo pasujący koniec dla kogoś tak bardzo przekonanego o swojej wyższości. Ja, pisząc jej koniec, pewnie popełniłbym ten sam błąd za który mam pretensje do scenarzystów Harry'ego Pottera. Książkowy Voldemort został zabity własnym zaklęciem, odbitym od właściciela używanej przez niego różdżki, któremu ta pozostawała wierna. Bezwładne, niezgrabne ciało padło na kamienie, tak zwyczajne jak każde inne. Było to szalenie ważne spostrzeżenie, bo przekonany o swojej wyjątkowości i niemalże boskości Tom Riddle padł trupem jak zwykły człowiek. Tymczasem w filmie, po tym jak został ugodzony rykoszetującym zaklęciem, przekonany o swojej wyjątkowości czarnoksiężnik rozpadł się powoli na pył - jako jedyny. Wyjątkowy. Było to duże niedopatrzenie ze strony filmowców, którzy ewidentnie nie rozumieli tematycznej części tego co kręcili. Ten sam błąd popełniają wszyscy chcący aby Cersei została spalona na oczach wszystkich, uwięziona, torturowana, czy stracona w inny, widowiskowy sposób. Nie. Wielka królowa, po tym jak odarto ją z jakiejkolwiek władzy i potęgi, zginęła nie widziana przez nikogo, w bardzo niewidowiskowy sposób. Tak jak tysiące osób, które zginęły przez nią.

Drugą ważną zmienną życia Cersei i Jaime'ego był Euron Greyjoy. Ludzie nie lubili serialowego Wroniego Oka. Że to nie ta postać, że głośny, że przerysowany, że nie tak ubrany. Nie wiem, ja tam go lubiłem. Wielu widzów ma problem z tym, że Euron był bardzo teatralny i nie miał powodu żeby zaatakować Jaime'ego. Do takich widzów mam tylko jedno pytanie - czy wyście w ogóle uważali w trakcie oglądania? Przecież to jest praktycznie esencja tego kim w serialu był Wronie Oko. Oto przed wami stał pirat, który widział już z grubsza wszystko, co ten świat miał do pokazania, znudzony wręcz wszelkimi przyziemnymi sprawami. Dlatego postanowił wrócić na Żelazne Wyspy - żeby zostać królem, bo tego jeszcze nie robił. Czego jeszcze może chcieć od życia król? Może na przykład być ważniejszym królem? Sprawdzić, czy wielka królowa, o której mówi się, że sypiała z własnym bratem, obraziłaby się za palec w tyłku. Ordynarne, wiem, ale właśnie takim człowiekiem był Euron. Kiedy jego flotę strawił skoczy ogień mógł uciec, zacząć od nowa. Wiedział, że to już koniec. Ale wypływając na brzeg wpadł na Jaime'ego Lannistera, królobójcę, dawniej najlepszego szermierza siedmiu królestw. Oczywiście, że chciał go zabić. Po co? Żeby mógł powiedzieć, że to właśnie on to zrobił. I tak właśnie zszedł z tego świata. Jaki lepszy koniec mógł się trafić komuś takiemu, co bardziej satysfakcjonującego? Ja nie wiem.

 

Ciężko mi również zrozumieć narzekania fanów na historię Aryi i Ogara. Ta pierwsza weszła na ścieżkę mścicielki po tym jak Joffrey kazał w pierwszym sezonie stracić jej ojca. I trwała tak przy swojej liście osób do zabicia przez dobrych kilka lat. Część nazwisk udało jej się skreślić samodzielnie, część zeszła z tego świata bez jej udziału. Zostało jedno nazwisko i ślepa żądza mordu, niezależnie od ceny. Niezliczona ilość filmów i seriali nauczyła nas przez lata, że zemsta nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Człowiek zatraca się w niej, zaniedbuje siebie, bliskich, a im bliżej do celu, tym bardziej wszystko inne przestaje się liczyć. Jest takie powiedzenie, że jeśli idziesz się mścić, to pamiętaj aby wykopać dwa groby - ten drugi dla siebie. Ogar, który rozumiał Aryę jak nikt inny, dobrze o tym wiedział. Widział też, że Czerwona Twierdza chwieje się w posadach, więc Cersei na pewno i tak nie przeżyje, a goniąc za nią Starkówna niepotrzebnie ryzykuje własnym życiem. Posłuchała go tylko ze względu na łączącą ich więź - nienawiść i miłość w jednym. Z jednej strony nienawidziła Ogara trawionego chęcią zemsty, z drugiej szanowała tą jego część, która, w pewnym sensie, zastąpiła jej ojca, więc kiedy nadeszła chwila prawdy podjęła właściwą decyzję. I bardzo dobrze, bo nie chciałbym żeby umarła gdzieś pod gruzami Królewskiej Przystani. 

Natomiast Ogar. O, bracie, ale finał. Wszyscy od dawna wiedzieliśmy po co żyje Sandor - żeby zatłuc swojego porąbanego brata. Książę Oberyn prawie odebrał mu tę możliwość, ale sprytne rączki Qyburna - co by o nim nie mówić, był cholernie wiernym człowiekiem - utrzymały go przy życiu. Tak jakby. Proszę, niech ktoś powie, że jemu też zdemaskowany Gregor bez zbroi na piersi przypominał Super Tyrana z rimejku Resident Evil 2. Przeszukałem komentarze pod recenzjami, reddita i nic. Ani jednego trafienia. Ale wracając do walki... Cóż to była za walka. Fenomenalna arena, masa detali, jak przelatujący co jakiś czas Drogon, walące się mury, szalejący w dole ogień robiły konkretny klimat. Ciekawe ujęcia-od boku, z lotu ptaka, zbliżenia. Do tego sama walka też prezentowała dokładnie to, czego brakowało mi w trzecim odcinku - ciekawą, przemyślaną choreografię. Sposób, w jaki Sandor w końcu przebija swojego brata, po to tylko aby przekonać się, że w żaden sposób mu to nie przeszkadza, ciosy Gregora przecięte scenami tratowanej przez tłum Aryi, odwołanie do wspomnianego wyżej Oberyna i w końcu realizacja, że inaczej się nie da i rzucenie się razem z Górą w cóż innego jak nie ogień. Kończymy tak jak zaczęliśmy. Ktoś zaraz powie, że to tylko marny fanserwis, bo przecież to takie przewidywalne, ale jeśli jakiś wątek prowadzony jest niezmiennie w jednym kierunku od iluś tam lat i w końcu dociera do założonego końca, to chyba nie jest to coś, czym powinniśmy się denerwować, ale raczej cieszyć. Nie?

 

Jon w tym odcinku był niemalże statystą, więc nie ma co o nim gadać. Chociaż przyznam, że podobało mi jak zaczęło mu dzwonić w uszach, kiedy Dance odbiła palma. Jakby nie docierało do niego co właśnie zaczęło się dziać.

 

A działo się raczej sporo. I jest to chyba największy minus całego odcinka, który kładzie się cieniem na wszystkie wymienione do tej pory pozytywy. Jak już wspominałem, nie podoba mi się za bardzo kierunek w którym twórcy zabrali Daenerys, no ale skoro już postanowili zrobić tak, a nie inaczej, no to chociaż niech jej przemiana trzyma się kupy, prawda? I przyznam, że do tego momentu jej wątek wcale nie był prowadzony źle (raz jeszcze zaznaczam - jak już się pogodzić z obranym kierunkiem). Danka odłożyła dla Jona podbój Westeros (no i, nie oszukujmy się, dla siebie trochę też, bo ciężko byłoby jej samej walczyć z lodowymi zombie); straciła smoka próbując zyskać sojusznika w Cersei, która ostatecznie ją oszukała; na północy ludzie patrzyli na nią jakby była trendowata nawet po tym jak poświęciła dobrą połowę swojej armii, w tym sir Joraha, aby ich ratować (swoją drogą, ciekawe co całe to dzisiejsze wojsko robiło pod koniec Bitwy o Winterfell, bo ja ich tam nie widziałem). Drugi smok stracił życie przez jej nieuwagę, do kompletu zamiast wymordować jego zabójców na miejscu, ona nie wiedzieć czemu uciekła, przez co straciła kolejnych żołnierzy i Missandei. Jakby tego było mało to jej kochanek okazał się być lepszym pretendentem do tronu od niej, jej doradcy zaczęli knuć pod jej nosem, a ostatnia osoba, którą wciąż kochała nie potrafi już odwzajemnić jej uczuć. Nie dziwię się, że Dany psychicznie nie znajdowała się w najlepszym miejscu. Dużo bardziej stabilni ludzie od niej straciliby już dawno serce do otaczającego ich świata. Jakby tego było mało, podła Lwia Królowa poddała się. Ta, która ją zdradziła, zabiła jej przyjaciółkę i, pośrednio, smoka. I ona miałaby teraz tak po prostu ujść z życiem (do czasu procesu w każdym razie)? Nie dziwię się, że coś w Dance wtedy pękło. Ja też poleciałbym prosto do Czerwonej Twierdzy i spalił sukę tam gdzie stała. Ale to nie na takie rozwiązanie zdecydowali się scenarzyści. Nie. Oni stwierdzili, że lepiej będzie jeśli Daenerys kompletnie zignoruje swojego wroga numer jeden i, zamiast tego, skupi się na mordowaniu tysięcy Bogu ducha winnych mieszkańców miasta. Nie wiem, może ktoś zdążył jej powiedzieć przed bitwą, że w stolicy mieszkają same zepsute pluskwy, nie warte trzymania przy życiu, więc postanowiła się ich pozbyć? Szczerze wątpię, ale na pewno byłoby to lepsze rozwiązanie niż dziwactwo, które dostaliśmy. Oto Daenerys Targaryen, zrodzona z burzy, wyzwolicielka z okowów, matka smoków, która przez całe swoje dotychczasowe życie bezwzględnie karała wszystkich tych, przez których niewinnym działa się krzywda, która zamknęła swoje dzieci w lochu, bo z rozpędu spaliły dziecko zamiast owcy, która ukrzyżowała właścicieli niewolników, bo jak można przypisywać sobie prawo własności do czyjegoś życia, która zawiesiła podbój Westeros aby ratować ludzi, którzy bez jej pomocy na pewno by zginęli... I wy mi mówicie, że tak ją wszystkie te wypisane wyżej straty zabolały, że postanowiła, mimo kapitulacji miasta, wybić wszystkich jego mieszkańców - w tym kobiety i dzieci? I wszystko to w imię czego? Żeby się jej bali? Myślę, fakt, iż Drogon rozpierdzielił w pojedynkę całą obronę miasta, zatopił całą Żelazną Flotę, puścił z dymem słynną Złotą Kompanię w zupełności by wystarczyły. Nie rozumiem i nie uważam aby jej zachowanie dało się zrozumieć, wytłumaczyć w jakikolwiek satysfakcjonujący sposób. Stwierdzenia, że jest córką swojego ojca nie traktuję jako satysfakcjonującego.

Widziałem też masę negatywnych komentarzy odnośnie bezużyteczności skorpionów i najemników w złotych zbrojach i raz jeszcze muszę przyznać, że nie wiem o co autorom tychże komentarzy chodzi. Zarówno jedni, jak i drudzy spełnili swoje zadanie wręcz doskonale - pokazali jak kosmicznie nieistotni byli w starciu ze smokiem. Jak w najlepszych sezonach. Wszystko wskazywało na to, że dojdzie do wielkiej bitwy, że straty po obu stronach będą ogromne, że ciężko będzie przewidzieć kto ostatecznie zwycięży, a tu dupa! Parę setek (bo jak to są niby tysiące, to ja jestem baletnica) ludzików w zbrojach jest dla ziejącego ogniem smoka jak kilkaset mrówek dla nas - ilość nie ma żadnego znaczenia. Ktoś zaraz powie, że to głupota, że Danka sama jedna załatwiła flotę Eurona. Błąd! Głupotą było to, że w poprzednim odcinku tak lekko zestrzelili sobie smoka i przeżyli aby móc o tym opowiedzieć. Tutaj widać było, że Dany wie co robi - nadleciała ze słońcem żeby ciężej się w nią celowało, robiła zawody, zmieniała nagle kierunek lotu. Dziwi mnie trochę jak mało strzał poleciało w jej kierunku, ale jestem pewien, że z większą ilością też by sobie poradziła. Czym jest liczebność jeśli twoja broń jest w stanie wystrzelić maksymalnie jeden pocisk na, powiedzmy, trzydzieści sekund, jest zwrotna jak stary czołg, a obsługujący ją ludzie nie mają żadnego planu ponad "wystrzelić za każdym razem, kiedy broń jest już naładowana"? No niczym.

 

Technicznie "The Bells" to był majstersztyk. Brakowało może utworu robiącego równie mocny klimat co motyw Nocnego Króla z trzeciego epizodu (może jakaś wariacja na temat Rains of Castamere?), ale za to wizualia były wszystkim tym, czego fani chcieli od Bitwy o Winterfell - chaos wojny z jednej strony przytłaczał, z drugiej przykuwał wzrok. Długie ujęcia nigdy nie pozwalały się zgubić, a efekty komputerowe raz jeszcze przypomniały, że mamy do czynienia z najwyższą możliwą klasą. Walące się budynki, płomienie, unoszący się wszędzie kurz i dziesiątki statystów (coś o co prosiłem tydzień temu) wyglądały tak realnie, jak gdybyśmy naprawdę oglądali umierające na naszych oczach miasto. 

 

Benioff, Weiss i Sapochnik zafundowali nam naprawdę dobry, warty uwagi odcinek, który ocierałby się pewnie o majstersztyk, gdyby ktoś nie postanowił wyrzucić wszystkiego tego, co do tej pory reprezentowała sobą Daenerys przez okno, bo przecież musimy mieć finał. Mówię od razu - Jon zabije Dankę, ale sam nie zasiądzie na tronie, bo albo też umrze, albo stwierdzi, że jak ktoś, kto przed chwilą zabił swoją królową może być królem i odjedzie na północ. Jeśli na koniec serialu wciąż będzie istniał jeszcze tron, na którym ktoś mógłby usiąść, to najpewniej będzie to Sansa. Nie liczę już na to, że scenarzyści dadzą mi satysfakcjonujące zakończenie, pokażą wreszcie Howlanda Reeda, czy choćby wspomną o tym co dzieje się za wąskim morzem... Ale na to ponarzekam za tydzień. :)

 

P.S. Skąd w ruinach palonego przez smoka miasta wzięła się spokojna, wyczilowana chabeta?

Oceń bloga:
17

Komentarze (55)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper