Gitaroo Man Lives!

Takiego "chłopca z gitarą" to ja rozumiem!
Nie przepadam za kreowaniem się na marudliwą, skrzypiącą w zgięciach zgredziochę, jednak ktoś musi słowa poniższe napisać językiem ojczystym Kraju Bocianiego, toteż wystąpię przed szereg, słowa napiszę: gry muzyczne, jakie znamy dzisiaj głównie z zakrapianych posiedzeń wokół plastikowej perkusji i wiecznej kłótni o to, kto będzie musiał, zamiast bezpiecznie za gitarą, siedzieć na wokalu – Rock Bandy i Guitar Herosy wszystkie ukatrupiły na dobre wesoły podgatunek dzieci PaRappy, zabiły gry rytmiczne. Świat idzie do przodu, a nasza pasja uległa mocnej komercjalizacji, wpychając się z butami do większości salonów, stąd założenie oddania w ręce osoby grającej czegoś, co dobrze zna i lubi, podanego w atrakcyjnej formie „sztucznego zespołu” okazało się strzałem w dziesiątkę. I mało który z Twoich znajomych nie kojarzy zasad zabawy w Guitar Hero (może co najwyżej chronicznie wstydzić się samemu zagrać). Teoretycznie nie ucierpiał na tym nikt, w praktyce zaś groby PaRappy, Lammy, Vibri czy Gitaroo Mana pokryła gruba warstwa pajęczyn. Ktoś czasem o tym cmentarzu sobie przypomni, wiedziony chęcią szybkiego zarobku na sentymentalnych klientach, wypluwając dawne hity na nowe systemy. I powinniśmy być wdzięczni, że na PSP ukazał się PaRappa the Rapper czy Gitaroo Man (okraszony podtytułem Lives!), bowiem tytuły te nie zasłuży na swój los. Zasłużyły na sequel. Albo przynajmniej mszę za ich rozbujane duszyczki w cyfrowym czyśćcu. Wdzieję zatem sutannę, ręce uniosę i mówcą z ambony dzisiaj zostanę. Przypomnijmy sobie ciekawy przypadek Gitaroo Mana.
Warto w tym miejscu pokrótce wyjaśnić, co oznacza pojęcie cult classic. Bo że fabularyzowane gry rytmiczne przełomu wieków pozycjami kultowymi rzeczywiście są – nie ulega wątpliwości, wystarczy zerknąć na fora i przejrzeć utyskiwania starszych datą graczy. Pozycja, której nadaje się to miano, nie musiała wcale zostać zauważona w momencie swojej premiery (ulubiony przykład zachodnich recenzentów? Big Lebowski); ważne jednak, że przez lata coraz więcej osób do niej powracało, pisało na jej temat, poszukiwało własnej kopii, wcielało się w ulubione postaci i w ogóle sprawiało, iż pamięć o produkcji wytrzymywała mocny opór mijającego czasu. O blockbusterach szybko się zapomina, nawet jeśli to one stanowią główną pożywkę konsumenta. Gdy zaczynamy jednak badać wcześniejsze lata, szybko okaże się, że tych najciekawszych tytułów nie mieliśmy okazji obejrzeć/posłuchać/przejść na własnej konsoli. Anglojęzyczny Gitaroo Man (honorowy gość wciąż błyszczącego wtedy pokładu PlayStation 2) ujrzał hamburgerowe światło dzienne w lutym 2002 roku, a do wakacji dotarł także na Stary Kontynent. Wzbudził zachwyt krytyki po obu stronach oceanu, niemniej, z powodów dla mnie niejasnych, poskąpiono go półkom sklepowym i szybko stał się towarem kolekcjonerskim. A przynajmniej do roku 2006 i odkurzonego portu na PSP, który i tym razem, choć oceniony bardzo pozytywnie, ominął główną scenę szerokim łukiem. Niczym na letnim festiwalu muzycznym – albo stoisz pod główną i łykasz wszystkie gwiazdy, albo kręcisz się koło wydarzeń pobocznych w poszukiwaniu nieznanej perełki. No i chwała Twojej kolekcji, jeśli tym razem wybierzesz drugą opcję i zainteresujesz się Gitaroo Man Lives!.
Aby móc wsiąknąć w tę grę, przełknąć to wszystko, co zobaczy się na ekranie (bo o „ogarnięciu” nie ma mowy), należy zmienić kilka ustawień umysłu, nawet jeśli był wcześniej wystawiony na dłuższe działanie czystej japońszczyzny. Gdy jest się gitarowym wojownikiem w pstrokatej zbroi ze skrzydełkami na hełmie, któremu pomaga gadający pies, a długie solówki rażą oponenta prądem, to małą różnicę sprawi, czy zmagać będziemy się z rozjazzowanym Murzynem w przebraniu pszczoły, czy też z kosmicznym rekinem, potrafiącym przemieniać się boksującego robota. Obie opcje (zawarte, rzecz jasna, w grze) są równie wspaniałe! A przecież to zaledwie mała część festynu dziwactw, jaki zawiera dzieło Koei. Twój bohater, skończony lamer U-1, zainteresowany jedynie amorkami i deskorolką, okazuje się być ostatnim potomkiem herosów z Planety Gitaroo. Chcąc nie chcąc, musi zatem stanąć w obronie całej galaktyki i na wykręconym wiośle wymieść z powierzchni ziemi tych złych. W tle kryje się prosta przypowiastka o wierze we własne umiejętności pasji, jednak nas nie tło tak naprawdę interesuje, czyż nie? Liczy się sam rdzeń zabawy. Rozgrywka albo bazuje na sprawdzonym pomyśle PaRappy – w momentach obrony przed wrogim atakiem, gdy musisz do rytmu pacać w przyciski geometryczne – albo dodaje do miksu jeszcze gałkę analogową, którą należy wychylać w odpowiednim kierunku, aby móc wcisnąć klawisz i stworzyć the glourious sound swojego Gitaroo. Ważne, że to, co słyszymy, rzeczywiście pokrywa się z naszymi akcjami i tylko szkolne wykucie utworu oraz diabelski skill pozwolą powtórnie przejść całą historię na kozackim poziomie trudności Master. Samo wspomnienie ugina mi kolana. Nie moja bajka, ja tyle cierpliwości posiadam chyba tylko do gier wyścigowych. Za to „normalną” opowieść ukończyłem cztery razy w ciągu kilku ostatnich dni i wciąż mam ochotę na więcej. Nie muszę chyba nawet dodawać, iż w największej części za ten stan mojego umysłu odpowiedzialna jest…
Muzyka. O Boże, o Boziuniu, ta Muzyka. Czego tutaj nie ma – stricte metalowe sola, funk, plastikowy pop, dub, goth, mieszanki reggae i przyćpanej elektroniki, samba przeciwstawiona flamenco, oraz główny motyw przewodni w postaci minimalistycznej, uroczej ballady. Każdy z dziesięciu poziomów rozsadza umysł słuchacza bezwzględną odwagą, a porcja kreatywności, którą przymusowo zaszczepia, zaiskrzy w artystycznych duszach światłem poszukiwanej weny. Ta ścieżka dźwiękowa żyje jakby poza podziałami. Jeżeli któryś z Twoich znajomych ma zbyt wąskie horyzonty muzyczne, zrób mu tę przysługę i podrzuć Gitaroo Man, niech – o ile będzie umiał później przyznać to przed samym sobą – zniszczy wszelkie sztuczne ściany we własnym guście. Dzięki umieszczeniu w poziomach dwóch mechanik gracz nie odpowiada wyłącznie za dźwięk gitary – w fazie obrony „odgrywa” także segmenty swoich przeciwników, co znacząco zwiększa (i tak sporą) satysfakcję z zabawy. Bo choć przed dźwiękiem gitary elektrycznej klękam od lat, „żeberek” w pojedynku z Sambone Trio bym nie odpuścił. Przenigdy. Owszem, chciałoby się więcej zawartości muzycznej, dwa lub nawet trzy razy więcej poziomów (te, które dostaliśmy, nie zajmują dłużej niż półtorej godziny), ale to gra rytmiczna, a te powinny być – uwaga, zapomniane słowo - powtarzane. Być może panowie z Koei planowali kontynuację, tę zaś klasycznie pogrzebały słupki sprzedaży. Na otarcie łez czekających fanów do wersji PSP dodali dwa bonusowe utwory do odgrywania poza trybem Story, z których jeden (raprockowy Metal Header) nie dorównuje swoim starszym braciom, jest zbyt konwencjonalny. Drugi, samba Toda Pasión, spokojnie już mógłby czarować nas w kampanii. To wizualny i dźwiękowy owoc radosnego tripu na LSD, prawdziwy Gitaroo Man.
Właśnie, port na PSP. Jest gorszy od oryginału. Tak troszeczkę, ale zauważalnie. Panoramiczny ekran konsolki ucina nieco pionową oś podczas momentów „obrony” przed atakiem antagonistów, przez co mniej czasu mamy na reakcję przy krzyżykach i trójkątach (osoby chcące spróbować swoich sił w trybie Master będą miały pod górkę). Problemu tego nie było w wersji pierwotnej. Dodatkowo grafika, i tak mająca przecież parę lat na karku, uległa drobnym pogorszeniom. Animacja nie wyciąga już sześćdziesięciu klatek (z drugiej strony – jak wiele tytułów na PSP po Ridge Racer wyciągało?), niektóre tekstury straciły ostrość. Nie są to wady z gatunku podłych lub wyjątkowo drażniących, lecz gdybym miał możliwość wskazać najlepszą opcję zakupową, głos oddałbym na wersję z PS2. Wiem jednak, że jej kupno graniczy z niemałym wyzwaniem, więc trzeba przyjąć na klatę fakty – albo Lives!, albo żadnego Gitaroo Man. Bum. Ostatecznie nie jest to słaby port, gra i tak nadrabia drobne potknięcia techniczne. Z nawiązką.
Klasyka? Stanowczo nie. W końcu to nie U-1 trafił do Playstation All-Stars Battle Royale jako reprezentant swojego gatunku. Na pewno jednak pozycja kultowa. Całkowicie unikalna, wciągająca, kreatywna i zakręcona jak słoiki w studenckiej torbie po powrocie z rodzinnego gniazdka. Gitaroo Man, w sposób magicznie infantylny i kiczowaty, rzeczywiście pozwala poczuć, że w każdym drzemie jakiś potencjał. Żałuję, że nie towarzyszył mi w młodszych latach – być może dzisiaj potrafiłbym na gitarze zagrać więcej niż Seven Nation Army. I chciałbym odrodzenia tego gatunku, chciałbym sequel z prawdziwego zdarzenia. Chociaż dzisiaj to wszystko musielibyśmy grać na plastikowych gitarach, studzących się po kolejnej zakrapianej nocce ze zgraną paczką. Dlatego nie będę zgredziochą! Gitaroo Man nie postarzał się ani o jotę, mieć go powinien każdy, kto naprawdę kocha muzykę. Po prostu.